poniedziałek, 27 czerwca 2016

Euforia - Lily King







"Osobowość zależy od kontekstu, tak samo jak kultura - mówiła - Poszczególni ludzie wyzwalają w sobie nawzajem poszczególne cechy. Nie sądzisz? (...) Nie zawsze się dostrzega, jak bardzo kształtują nas inni ludzie."



"Euforia" Lily King jest książką w pewnym sensie przewrotną gdyż to właśnie badacze zwyczajów innych kultur sami zostają poddani obserwacji pod kątem łączących ich emocji i zależności. Zostaną pokazane schematy budowania przez nich relacji,  wywierania na siebie nawzajem wpływu,  zakorzenionych w nich przekonań dotyczących własnej płci i wynikających z tejże płci ról społecznych. Będziemy świadkami swego rodzaju sekcji dokonanej na ich organizmach,  a trudne łączące ich relacje zostaną rozłożone na czynniki pierwsze. Brzmi skomplikowanie,  prawda?  Książka o antropologach - czyżby naukowa piguła trudna do przetrawienia? Nic bardziej mylnego. 

"Euforia" to ciekawy eksperyment. Autorka umiejętnie wymieszała fikcję z faktami. Na bazie autentycznych wydarzeń snuje wariację na temat trójkąta złożonego z antropologów badających kultury plemion zamieszkujących tereny Nowej Gwinei. Historia tych skomplikowanych relacji pomiędzy małżeństwem badaczy tamtejszych plemion i spotkanym przez nich "samotnym wilkiem",  który zajmuje się tym samym co oni,  toczy się w gorącej, parnej atmosferze. Tenże specyficzny upalny mikroklimat można traktować w sposób dosłowny jak i metaforyczny. Temperatura jest tu bardzo wysoka gdyż warunki klimatyczne potęgują podgrzane do granic możliwości emocje których stopień nagromadzenia na małej przestrzeni jest momentami wręcz przytłaczający. Jakby tego było mało, Lily King w ramach bonusu prezentuje nam również lesbijski romans jednej z głównych bohaterek,  który kładzie się dodatkowym cieniem na już wystarczająco skomplikowane relacje młodych małżonków. Zresztą wątek homo,  a ściślej rzecz biorąc  biseksualny pojawi się tu jeszcze w innych konfiguracjach,  ale to już nie będę nikomu psuł zabawy zdradzając o co konkretnie chodzi. 

Margaret Mead to autentyczna postać,  która w znacznym stopniu poprzez swoje badania nad plemionami Oceanii stworzyła podwaliny dla rewolucji seksualnej w latach sześćdziesiątych. Jej badania,  których autentyczność była poddawana wielokrotnie w wątpliwość dotyczyły procesów związanych z seksualnością, rolami związanymi z płcią i kulturowymi determinantami tychże zachowań człowieka. Delikatność tych tematów i odwaga z jaką Margaret Mead je podejmowała spotykały się z próbami ich zdyskredytowania właśnie przez "męski świat", który w powieści Lily King jest uosabiany w postaci jej męża. Margaret Mead posłużyła tu za inspirację dla postaci literackiej - Nelle. Jeśli zestawimy pozycję jaką zajmowała Mead w środowisku naukowym z uwagi na jej udział w rozwoju antropologii jako dziedziny naukowej  z mocno kontrowersyjnym życiorysem,  to wzrasta nasza ciekawość co do jej osoby.  Właśnie z uwagi na odważne jak na swoje czasy poglądy na seksualność i wspomniany wątek biseksualny rodzi się obraz charakterystyczny wręcz dla dzisiejszych celebrytów . Myli się jednak ten kto spodziewa się po książce Lily King pogoni za tanią sensacją rodem z tabloidów. "Euforia" to książka bardzo intymna,  jej fabuła snuje się spokojnie niczym tropikalny klimat wprowadzając czytelnika w mocno senny, a przy tym jednocześnie skrzący się od seksualnego napięcia nastrój. Jest to historia wzajemnego oddziaływania na siebie bardzo różnych ale jednocześnie silnych osobowości. Lily King kreśli dla nas obraz na którym widzimy jak rodzi się fascynacja drugą osobą i to zarówno jeśli chodzi o kwestie cielesne jak i zauroczenie umysłem i osobowością. Znajdziemy tu pogoń za prawdą,  poznaniem i realizacją marzeń za wszelką cenę,  nawet jeśli tą ceną będzie uczucie i bliskość innego człowieka. Przede wszystkim będzie nam dane obserwować to wszystko z perspektywy poszczególnych  osób tego układu,  a za każdym razem kiedy będzie się zmieniać perspektywa to zobaczymy zupełnie inną prawdę. Dla mnie właśnie na tym skupia się i tak można rozumieć tytuł książki. Wydaje mi się mianowicie,  że Lily King ma na myśli euforię towarzyszącą poznaniu prawdy o człowieku, o jego kulturze,  zwyczajach,  świecie wartości. Prawdy,  która jak próbuję nam pokazać autorka, jest zawsze subiektywna,  a czasem nawet paradoksalnie znajdujemy ją w najmniej oczekiwanym momencie. 


"Osobowość zależy od kontekstu, tak samo jak kultura - mówiła - Poszczególni ludzie wyzwalają w sobie nawzajem poszczególne cechy. Nie sądzisz? (...) Nie zawsze się dostrzega, jak bardzo kształtują nas inni ludzie."


Jak już wspomniałem na początku,  w "Euforii" to ci którzy wydają się z pozoru być badaczami i obserwatorami są tak naprawdę obiektem obserwacji. Kiedy z kolei sami próbują obserwować to w rezultacie zbytniego zaangażowania zafałszowują obraz. Gubią ich -  tak jak w życiu prywatnym - emocje które nie idą w parze z rozsądkiem i nauką. Niby banał, niby o tym dobrze wiemy,  ale po pierwsze nic nam ta wiedza nie daje bo w starciu z sercem rozum zawsze odnosi porażkę,  a po drugie jeśli ten banał ma być opowiadany z taką klasą i wyczuciem jak to robi Lily King,  to ja osobiście nie mam nic przeciwko. 

"Euforia" mimo niewielkiej objętości nagromadziła na tych około trzystu stronach więcej treści i emocji niż popularne obecnie "cegły",  które niestety często pokazują przerost formy nad treścią. Warto sięgnąć po tą książkę jeśli interesuje nas kwestia relacji,  bliskości i motywów które nakręcają naszą popędowość. Polecam ją tym, którzy lubią zaglądać głębiej i nie poprzestawać w obserwacji świata na pozorach i zewnętrznej otoczce. Wreszcie na koniec polecam "Euforię" wszystkim tym,  dla których nic nie jest oczywiste i lubią stawiać się ciągle w pozycji badacza,  mają potrzebę szukać nowych wrażeń i stawiać coraz to nowe pytania o sens życia i swoje miejsce na tym świecie. 

piątek, 24 czerwca 2016

J jak jastrząb - Helen Macdonald









"Tak bym chciała, żebyśmy nie walczyli o krajobrazy przypominające, kim jesteśmy we własnych wyobrażeniach. Żebyśmy zamiast tego walczyli o takie, które tętnią i lśnią życiem życiem w całej jego różnorodności"




Ta książka nie jest tym czym się wydaje być. Nie jest możliwym tak naprawdę, aby dopasować ją do jakiejkolwiek kategorii. Już kiedy poraz pierwszy zobaczyłem okładkę, to moją uwagę przykula prostota i skromność zarówno samej okładki jak i tytuł książki. Niby wszystko wprost, niby wiemy że będzie to książka o ptakach, ale właśnie już gdzieś pod skórą czuć, że to tylko pozory. Dla mnie "J jak Jastrząb" to książka przede wszystkim o stracie i o radzeniu sobie z nią.


Helen Mcdonald dzieli się z czytelnikami swoimi bardzo osobistymi przeżyciami, kiedy w jej życiu następuje kryzys spowodowany śmiercią ojca. Następuje potrzeba zatrzymania się, refleksji nad dotychczasowym życiem i przewartościowania swojego świata. Będzie jej w tym towarzyszyć Jastrząb o imieniu Mabel, którego bierze na wychowanie. Decyzja, która wydaje się być z pozoru nieracjonalna z uwagi na fakt jaki stosunek ma ona do jastrzębi, traktując je przez pryzmat przekonań mocno ten gatunek dewaluujących okazuje się być jedną z najważniejszych decyzji w jej życiu. Helen już od najmłodszych lat wyrażała zainteresowanie sokolnictwem, które później stało się jej wielką pasją. Ptaki te kojarzone mocno z arystokracją i tradycją, jej wielka miłość wydawały się najbardziej logicznym wyborem w sytuacji kiedy potrzebowała punktu zaczepienia i bezpieczeństwa. Może właśnie zbyt logicznym. Dlatego też pewnie postanowiła się zająć szkoleniem jastrzębia, ptaka kojarzonego z prymitywnością, dzikością, śmiercią w najczystszej postaci. Na ile ten obraz będzie zmieniał się w trakcie ich znajomości, jak będzie kształtowała się ta relacja - tym właśnie postanowiła się podzielić z nami Helen Macdonald o jestem jej osobiście za to bardzo wdzięczny. Fascynująca jest lektura tychże refleksji.


Język jakim napisany jest "J jak Jastrząb" to w ogromnej części czysta i chwytająca za serce poezja, tak jak choćby w tym fragmencie o snach : "Nie śnię już o ludziach. Idę przez zimowe piaszczyste ławice, mijam zbiorniki na wodę burzową w których odbija się mgła, pełne wędrownych ptaków...Czasami śni mi się, że wspinam się na drzewa, które łamią się i padają, albo że płynę małą łódką, a ta wywraca sie na lodowatym morzu." Zatracałem się w tym sposobie opowieści, bo sprawiał iż miało się wrażenie jakby autorka wpuszczała nas bardzo głęboko do świata własnych emocji. Bo chyba na to właśnie się zdecydowała i miała potrzebę dopuszczenia do siebie ludzi, choć z początku wybrała Mabel i wręcz pustelniczy byt. Momentami książka Helen Macdonald staje się opowieścią o jastrzębiach - "Ze wszystkich ptaków łowczych (...) jest z pewnością najbardziej płochliwy i nieśmiały zarówno wobec ludzi, jak i psów, trzeba się doń zalecać jak do kochanki, a nie narzucać autorytet pana. Skłonny jest pamiętać Każde niemile i brutalne potraktowanie, ale gdy obchodzimy się z nim łagodnie, stanie się uległy i łagodny wobec właściciela" , a zaraz potem jest to książka o człowieku i jego refleksji nad przemijaniem: "Jest w życiu taki czas, kiedy się spodziewamy, że świat zawsze będzie pełen nowości. A potem nadchodzi dzień, w którym sobie uświadamiamy, że wszystko potoczy się zupełnie inaczej. Dostrzegamy, że życie będzie się składało z wyrw. Nieobecności. Strat. Czegoś co było i już tego nie ma. Zdajemy sobie również sprawę, że musimy żyć dalej wokół tych luk i pomiędzy nimi, choć możemy sięgnąć tam, gdzie coś się kiedyś znajdowało i natrafić na napiętą martwotę przestrzeni, w której przebywają wspomnienia." Zarówno w jednym jak i drugim przypadku - czy to opowiadając o Mabel czy też w momentach poświęconych bezpośrednio własnym przeżyciom i refleksjom nad światem - autorka przemawia do czytelnika poezją.


Inną bardzo istotną warstwą książki " J jak jastrząb" jest jej wartość psychologiczna. Helen Macdonald próbuje wnikać bardzo głęboko w swoje podświadome potrzeby i lęki. Dotyka rozmaitych traum i nieprzepracowanych sytuacji zarówno jeszcze z okresu dorastania jak i z dorosłego życia. Momentami mamy tu do czynienia z odważną psychoanalizą, a autorka uderza swoją dojrzałością w dążeniu do zrozumienia własnych schematów w postrzeganiu świata bądź budowania relacji z otoczeniem. Poszukuje źródeł swoich niepowodzeń i trudności w relacjach z najbliższymi. Sama relacja i początkowa próba zespolenia z ptakiem, a przez to pomysł ucieczki przed lękami związanymi z życiem staje się paradoksalnie drogą nie tylko do skonfrontowania się ze stratą i przepracowania procesu żałoby, ale przede wszystkim do osiągnięcia przez Helen gotowości do bycia w relacji ze światem i wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. Wydaje się bowiem, że do momentu śmierci ojca, uciekała ona przed tym życiem skutecznie. Tak to już jest u człowieka, że kryzy niekoniecznie musi być czymś złym, bo często staje się punktem zwrotnym w naszym życiu. Tak było w przypadku autorki ' J jak jastrząb" - książki genialnej jak dla mnie i - co pragnę mocno zaznaczyć na koniec - udowadniającej poraz kolejny jak ważny jest dla człowieka świat przyrody żeby żyć świadomie. Dlatego właśnie smutne jest to, że człowiek traktuje ten świat dzikiej przyrody samolubnie próbując go za wszelką cenę ujarzmiać, a tymczasem właśnie współistnienie tych naszych dwóch światów - cywilizacji i dziczy - jest gwarantem rozwoju jednych i drugich. Książka Helen Macdonald pozostanie chyba jednak kolejnym łabędzim śpiewem, jak choćby " Wilki" Adama Wajraka, bo jest już chyba za późno byśmy się opamiętali i nabrali pokory do otaczającej nas natury.

czwartek, 23 czerwca 2016

Więcej Czerwieni - Katarzyna Puzyńska




 
 
Kolejne spotkanie z Katarzyną Puzyńską i jej serią "Lipowo" i tak jak się można było spodziewać jest znowu bardzo ciekawie i nawet podobało mi się jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. Zważywszy, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, tym bardziej należą się słowa uznania dla sympatycznej autorki, która mimo iż sama odnosi się do inspiracji Camillą Läckberg jeśli chodzi o gatunek w ramach którego się porusza, to ja osobiście jestem zdania, iż wychodzi jej to zdecydowanie lepiej.


 
Są takie książki po które sięgamy licząc na to, że nie wprowadzą żadnych rewolucji tylko zabiorą nas w stylistykę dobrze nam znaną. Przyznam się szczerze, że kiedy decydowałem się na lekturę "Więcej czerwieni" spodziewałem się połączenia intrygi kryminalnej z sielską niemal atmosferą Lipowa gdzie urzęduje sympatyczny policjant Daniel Podgórski, któremu daleko do takiego Harry'ego Hole czy mrocznego detektywa Luthera. W odróżnieniu od tej dwójki, sympatyczny szef posterunku w Lipowie jest zwykłym facetem, trochę niepewnym siebie, z licznymi kompleksami na temat swego wyglądu. Szczególnie zarzuca sobie on to, iż wyhodował całkiem pokaźny brzuch i brak mu obycia. Pewnie te problemy z samooceną odbijają się na problemach w związku z Weroniką Nowakowską, bo jak się okazuje ich romantyczna historia ma ciąg dalszy w drugim tomie serii Katarzyny Puzyńskiej. Mimo tych braków Daniel Podgórski nadrabia przyjaznym usposobieniem jak również ambicją co do swojej kariery zawodowej i planom zostania detektywem w Wydziale Zabójstw w Brodnicy. Ma też duszę romantyka i pragnienie ciepła u boku swojej partnerki. Te cechy sprawiają, że bardzo mu kibicujemy jeśli chodzi o związek z równie sympatyczną Weroniką. Ta ich relacja stanowi doskonałą przeciwwagę dla toczącego się właśnie śledztwa w sprawie wielokrotnego morderstwa. Połączenie tych dwóch jakże różnych wątków - obyczajowego i kryminalnego jest w przypadku Puzyńskiej zabiegiem bardzo udanym. Urozmaica książkę i wpływa na lekki jej i przystępny odbiór. 
 
 
Tak sobie myślę, że łatwo jest poruszać się i mnożyć ciekawe wątki kryminalne kiedy autor porusza się na obszarze wielkiej metropolii, która z założenia jest idealnym "siedliskiem zła", natomiast kiedy mamy do czynienia z małą mazurską miejscowością, to naprawdę wymaga to od pisarza sporych umiejętności żeby intryga kryminalna obroniła się od banału i infantylności. Katarzyna Puzyńska znakomicie tą sztukę opanowała i dlatego " Więcej czerwieni" czyta sie bardzo dobrze. Akcja tego tomu - podobnie jak w przypadku "Motylka" - rozpoczyna się od mocnego uderzenia, które usadza nas głęboko w fotelu, skupia naszą uwagę i wciąga w toczące się śledztwo, które znów dotyczyć będzie morderstwa. Tym razem w okolicach Lipowa odnajdują się ciała dwóch młodych kobiet, które jak sie okazuje padłym ofiarami morderstwa. Do sprawy oddelegowany zostaje właśnie między innymi Daniel Podgórski, a wraz z nim w śledztwie będzie brała udział znana nam już Klementyna Kopp. Postać tej policjantki o ekstrawaganckich trochę zwyczajach, kobiety wyzwolonej i specyficznej w swym usposobieniu ma tyleż sympatyków co wrogów. Ja należę zdecydowanie do tej pierwszej grupy. Tym razem postać Klementyny zyska dodatkowo na barwności z uwagi na fajt, iż ulegnie ona zauroczeniu pewnym mężczyzną. Kto to będzie? ciekawych odsyłam do lektury. Wraz z tą dwójką w śledztwie uczestniczyć będą policjanci z Brodnicy i sąsiadującej z Lipowem wsi, z której pochodziła ofiara. Troche brakowało mi pozostałych policjantów z komisariatu w Lipowie, ale liczę na to że w kolejnych częściach jeszcze się pojawią. 


Polecam "Więcej czerwieni" Katarzyny Puzyńskiej wszystkim tym osobom, które lubią kryminały, ale niekoniecznie cenią sobie te brutalne, surowe i mocno męskie w stylu skandynawskich klasyków. Ja - mimo, że jestem fanem skandynawskich kryminałów - to czasem mam ochotę właśnie na "Lipowo" Katarzyny Puzyńskiej", bo znajduje się tu miejsce na zwykłe ludzkie relacje towarzyszące codziennemu życiu klimatycznej podmazurskiej miejscowości. Autorka ma swój niepowtarzalny styl, pisze z dużym luzem, swobodą i sporą dawką dystansu i humoru, a mącenie przez nią tej sielskiej atmosfery krainy tysiąca jezior wychodzi jej znakomicie. Lubię, czytając jej powieści obserwować psychologiczne i socjologiczne mechanizmy rządzące stosunkami w takich małych społecznościach, kiedy to tajemnica z przed lat potrafi nagle mocno poddać pod wątpliwość prawdziwe podłoże relacji pomiędzy współmieszkańcami i na nowo je zrewidować. Lubię patrzeć kiedy opadają pozory podtrzymywane przez schematy i rytuały, a na wierzch wychodzi prawda.



wtorek, 21 czerwca 2016

Krucyfiks - Chris Carter








Dobrze jest czasami zaufać rekomendacji, szczególnie jeśli nie jest to rekomendacja ze strony kogoś przypadkowego, ale poleca książkę ktoś z tak dobrym gustem do thrillerów i kryminałów jak Miłka Kołakowska z bloga Mozaika Literacka. Przyznam się szczerze, że Chris Carter wielokrotnie wcześniej pojawiał się mi przed oczami w rozmaitych miejscach w sieci, ale jakoś nie udało mu się skutecznie przyciągnąć mojej uwagi. Dużo thrillerów i kryminałów już przeczytałem i sporo jest ich na mojej liście w kolejce, a nazwiska bardzo znane i sprawdzone, ale kiedy przeczytałem entuzjastyczną wręcz recenzję Miłki, to postanowiłem dać szansę komuś zupełnie dla mnie nieznanemu. Jak się okazuje, Chris Carter wzbudził również i mój entuzjazm i po zakończeniu "Krucyfiksa" najbardziej cieszyłem się z faktu, że przede mną cała seria z detektywem Robertem Hunterem. 

Chris Carter wniósł wiele świeżego powietrza w moją przygodę z literacką zbrodnią. Bardzo lubię thrillery dotyczące seryjnych morderców i zabawę w tworzenie profilów osobowościowych potencjalnych sprawców. Tego typu intryga wbrew pozorom nie jest łatwym wyzwaniem i już wielu autorom ta sztuka nie wyszła najlepiej. Chris Carter wywiązał się ze swego zadania znakomicie i w rezultacie czytelnik otrzymuje produkt wyśmienity, dopracowany, wiarygodny i trzymający w napięciu do samego końca. Dodatkowo w samym finale otrzymujemy jeszcze prawdziwy "strzał w przeponę", ale to już każdy niech sobie odkryje sam :) Zdecydowanie najmocniejszym chyba atutem "Krucyfiksa" są świetnie wykreowane postacie tego dramatu i nie mam tu na myśli tylko pary głównych bohaterów, czyli Roberta Huntera i jego młodego partnera, którym jest zaczynający swą karierę w wydziale zabójstw - Garcia. Również pozostali uczestnicy tej intrygi są skonstruowani przez autora z dużą dbałością o szczegóły, a przez to są autentyczni i czytelnik jest w stanie się z nimi utożsamić, a niektórych wręcz polubić, bądź przeciwnie - znienawidzić. Nie ma tu chyba nikogo , nawet jeśli chodzi o aktorów dalszego planu, kto byłby jakiś nijaki i bezpłciowy. Ponadto Chris Carter wykazuje się dużym kunsztem jeśli chodzi o narrację, bo przy całej dbałości o szczegóły, wprowadza poszczególnych bohaterów do rozgrywki w sposób dynamiczny, a tempo całej książki jest tak szybkie że mimo całkiem sporej objętości połyka się ją bardzo szybko i trudno się nudzić w trakcie jej lektury.

Akcja książki zaczyna się od mocnego uderzenia. Detektyw Robert Hunter otrzymuje telefon od seryjnego mordercy, który wciąga go w morderczą rozgrywkę, gdzie stawką jest życie jego partnera. Robert ma szansę ocalić życie swego kolegi, ale będzie musiał wybrać odpowiedni kolor wyłącznika, inaczej misternie skonstruowana pułapka zabije ich oboje. Może też zostawić partnera na pastwę losu i ratować własną skórę,  ale to przecież nie w jego stylu. Czy wybierze dobrze? Czy zdoła uchronić siebie i partnera przed katastrofą? W tym momencie akcja się urywa i na odpowiedź będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. Tymczasem cofamy się o  kilka dni wcześniej, kiedy to morderca uderza poraz pierwszy. Jego zbrodnie świadczą o tym, że mamy do czynienia z osobą wysoce zaburzoną, bo możemy tu mówić o ekstremalnej wręcz brutalności sprawcy. Jeśli ktoś ma wrażliwy żołądek bądź też psychikę, to radzę się mocno zastanowić nad lekturą tej książki. Jest ona przeznaczona dla czytelników o mocnych nerwach. Ofiary przed śmiercią poddawane są wymyślnym torturom i eksponowane w taki sposób jakby morderca - co zresztą charakterystyczne dla seryjnych zabójców - chciał coś przekazać śledczym. Autor nie oszczędza czytelnika i serwuje mu sugestywne opisy miejsc zbrodni. Dzięki temu zyskuje autentyzm " Krucyfiksa", ale nie każdemu podobać się mogą tego rodzaju szczegóły od których ciarki przechodzą po plecach. Morderca poczynia sobie coraz to odważniej i coraz wyraźniej wciąga policjantów w chorą psychologiczną grę. Kto wyjdzie z niej zwycięsko i w jaki sposób wydarzenia doprowadzą do pułapki o której istnieniu dowiadujemy się już na samym początku książki?  Jakie są motywy, którymi kieruje się morderca i co łączy ofiary, które - co dziwi u seryjnych zabójców - zdają się nie pasować do siebie pod żadnym względem? Na te pytania Chris Carter dostarczy nam odpowiedzi w sposób jak się okaże niezwykle krwawy i efektowny. 


Z pewnością sięgnę po kolejne części serii z Robertem Hunterem,  gdyż jest to bohater z krwi i kości. Postać śledczego,  jak już wcześniej nadmieniałem została stworzona przez Cartera bardzo umiejętnie i czytelnik ( przynajmniej ja) bardzo szybko się do jego osoby przywiązuje. Hunter to urodzony geniusz. Skończył studia podczas gdy jego rówieśnicy dopiero co o nich myśleli, a praca której bronił kończąc studia jest wykorzystywana jako przewodnik dla przyszły agentów. Czyta ekspresowo tony książek, co wpływa na jego ogromną wiedzę i to nie tylko z dziedzin związanych ściśle ze swoją pracą.  Ma świetną znajomość mowy ciała, potrzebną wiedzę i przede wszystkim naturalny talent do tworzenia profili sprawców. Do tego wszystkiego dowiadujemy się między innymi tego, że ma powodzenie u kobiet, gustuje również w whisky i wstąpił do policji żeby prowadzić coś  na kształt osobistej vendetty. Przy tym wszystkim wzbudza sympatię mimo swego nieokrzesania,  a może właśnie przez nie właśnie. Polecam jeszcze raz mocno tą książkę, bo może tak jak ja poddacie się bez końca serii Chrisa Cartera. Naprawdę warto! 

niedziela, 19 czerwca 2016

Hen. Na północy Norwegii - Ilona Wiśniewska








Przyznam się szczerze, że miałem inne oczekiwania kiedy sięgałem po tą książkę. Czytałem na jej temat sporo entuzjastycznych opinii i teraz kiedy odkładam książkę po jej zakończeniu czuję spory niedosyt.  Norwegia ciekawi mnie już od jakiegoś czasu,  a jest to zasługa przede wszystkim Jo Nesbo i tego jak przedstawia on specyficzny klimat panujący w jego kraju. Jego opisy dotyczące Oslo i sam fakt,  iż kraina ta zrodziła tak wielu znakomitych autorów kryminałów sprawił iż chciałem sięgnąć po jakiś reportaż dotyczący tego jak się tam żyje,  jacy ludzie tworzą Norwegię i tak dalej.. 


"Hen... " Ilony Wiśniewskiej przedstawia nam określoną tylko grupę mieszkańców Norwegii,  a mianowicie ludność zamieszkującą surową północ kraju. Odpowiada nie o wielkich miastach i centrum kraju ale o peryferiach i do tego są to rejony na wpół wymarłe,  wstydliwy świadek niechlubnej polityki władz,  związanej choćby z polityką "norwegizacji" ludności rdzennej. To jeden z plusów lektury reportażu Ilony Wiśniewskiej, a mianowicie fakt iż dzięki niej dowiedziałem się,  że taka rdzenna ludność w Norwegii istniała i po części stara się przetrwać ze swoim dziedzictwem,  kulturą i językiem wzorem choćby Aborygenów w Australii czy Indian w Ameryce Północnej. Niestety książka Wiśniewskiej opowie nam smutną prawdę o powolnej agonii tych pierwotnych kultur na wzór swoich odpowiedników w Australii czy USA,  co wynika z rozmaitych przyczyn,  ale głównie z uwagi na nieprzyjazną politykę władz centralnych Norwegii. Może to właśnie smutny i gorzki wręcz wydźwięk tej książki wpłynął na mój niedosyt po jej przeczytaniu,  bo spodziewałem się bardziej klimatów rodem z "Przystanku Alaska" , a dostałem historię rodem z umierających PGR-ów. Bieda, wegetacja,  brak perspektyw, monotonia i do tego wszystkiego notoryczny brak słońca wpływają na mocno depresyjny odbiór tej opowieści. Przynajmniej u mnie w ten sposób wpłynęły. Szkoda trochę,  że tak mało miejsca autorka poświęciła na próby wskrzeszenia tego regionu podejmowane przez inicjatorów odbudowy spuścizny i  ducha w mieszkańcach Północy,  bo te kilkadziesiąt stron to był w moim odczuciu najciekawszy fragment reportażu Wiśniewskiej. 


Chciałbym zaznaczyć,  iż mój odbiór tej książki - który jak łatwo można zauważyć nie jest zbyt entuzjastyczny - nie oznacza,  iż jest ona zła i nie warto po nią sięgnąć. Chciałbym jedynie żeby ten kto się na jej lekturę zdecyduje miał świadomość tego jaki rodzaj historii tu otrzyma. Sam jej opis jest moim zdaniem mocno mylący. Sugeruje, iż będziemy mieli do czynienia z trochę jakby poetycką opowieścią o minionym czasie i pomniku na jego cześć, czyli właśnie północnym regionie, gdzie udała się autorka. Albo jest to kwestia wrażliwości, albo nie wstrzeliłem się w klimat opowieści, albo zwyczajnie nie znajdziemy tutaj poetyckich opisów. Znajdziemy tu natomiast kilka jakby przypadkowo dobranych opowieści mieszkańców Finnmark, które sprawiają wrażenie oderwanych od siebie i trudno sobie wyobrazić coś więcej poza frustracją, przygnębieniem i apatią zamieszkującej tu ludności. Najbardziej mi właśnie brakuje tego, iż trudno mi było się utożsamić, jakoś tak wczuć w perspektywę bohaterów tego reportażu, Niby rozumiałem jak żyją, skąd się wywodzą i otrzymałem pewne tło historyczne i kulturowe, ale jeśli miałbym zapamiętać na dłużej któregokolwiek z bohaterów opowieści Ilony Wiśniewskiej, to miałbym z tym ogromną trudność. Fakt ten dziwi z uwagi na to, że autorka została wpuszczona do samego środka tej społeczności, mieszkała przez jakiś czas razem z nimi, odwiedzała ich w domach i była świadkiem osobistych opowieści. Mimo tego wszystkiego jej opowieść to bardziej historia miejsca, a nie ludzi którzy je zamieszkują. Jeśli taki był jej cel to zdecydowanie jej się udało. Ja natomiast w reportażach szukam przede wszystkim ludzi i tutaj niestety ich nie znalazłem mimo tego że trudna historia tego regionu musiała być autorem wielu ciekawych ludzkich dramatów.


Podsumowując, jeśli ktoś jest fanem reportaży i czyta je masowo to zapewne sięgnie i po "Hen. Na północy Norwegii". Pewnie nie będzie to czas stracony. Ja osobiście jednak nie umiem wzbudzić swojego entuzjazmu do tej konkretnej pozycji i chyba styl autorki nie wpisuje się zbytnio w moją wrażliwość. Za lekturę jestem wdzięczny, bo zawsze to możliwość dowiedzenia się czegoś nowego, ale czym prędzej myślę już o opowieści w której znajdę coś czego właśnie szukałem tutaj , bo przede mną " J jak Jastrząb" Helen MacDonald, którą to książkę kupiłem na tej samej promocji. Może ona opowie mi historię bardziej poetycką i bardziej ludzką. Liczę na to :)

sobota, 18 czerwca 2016

Stryjeńska. Diabli nadali - Angelika Kuźniak









" Niedobre urządzenie właściwie z tym życiem. Pierwsze trzydzieści lat zużywa człowiek na dojrzewanie i strzelanie „byków”, a drugie trzydzieści na łatanie, zalepianie, naprawianie, zadośćuczynianie, zakopywanie, zadeptywanie, wygładzanie, wywabianie, wreszcie wyłabudywanie się z tychże błędów..."




Kiedy czytam sobie w internecie informacje na temat Zofii Stryjeńskiej, to trochę mi wstyd że przed sięgnięciem po jej biografię nie wiedziałem kim tak naprawdę ona była. Mój wstyd jednak zmniejsza się w momencie, kiedy dociera do mnie, że to tak naprawdę inna epoka, inna rzeczywistość, niedzisiejszy świat, a przede wszystkim nie moja dziedzina, bo akurat z malarstwem, rysunkiem, ilustracją mam chyba najmniej wspólnego jako odbiorca szeroko rozumianej sztuki. Nie zmienia to jednak faktu, że moim zdaniem wypada mieć choć podstawowe pojęcie na temat postaci które tak mocno jak Stryjeńska zaznaczyły swoją obecność wśród twórców europejskich dwudziestowiecznej Europy. Z tego też względu cieszę się, że dane mi było w końcu poobcować choć na moment z tą barwną postacią dzięki książce Angeliki Kuźniak.



Zofia Stryjeńska to postać nadzwyczaj barwna i oryginalna. Jak się okazuje nie była w tym odosobniona kiesy popatrzymy na znane nazwiska, które pojawiają się na kartach tej książki - między innymi Witkacy, Pawlikowska - Jasnorzewska, Tadeusz Boy- Żeleński czy wreszcie jej pierwszy mąż i największa miłość czyli Karol Stryjeński. Środowisko w którym obracała się przez sporą część swojego życia Stryjeńska, stanowiące w znacznej części o sile słynnej cyganerii krakowskiej to jak się wydaje ludzie wśród których malarka musiała czuć się jak ryba w wodzie. Zważywszy na wspomniany przeze mnie już na samym początku brak wiedzy na temat tego rodzaju sztuki, bardzo ucieszyło mnie iż biografia autorstwa Angeliki Kuźniak bardzo mało miejsca tak naprawdę poświęca na samą twórczość Zofii Stryjeńskiej, a skupia się przede wszystkim na przedstawieniu jej jako osoby - kobiety, matki, żony, człowieka. Nie ma chyba roli życiowej w której ta znana malarka nie wyróżniała by się na tle innych. Momentami ma się wrażenie, że wybrała ona sobie wręcz za cel podkreślać w każdym możliwym momencie swoją oryginalność i odrębność. Ta manifestacja swego indywidualizmu i kontestacja zastanego porządku wzbudzała u mnie uśmiech na twarzy i sporą dawkę sympatii w jej kierunku, mimo tego że w niektórych poglądach czy podejściu do życia ( choćby podejście do wychowania dzieci i obsesja słowiańskości ) można mieć do niej stosunek co najmniej ambiwalentny. Zdecydowanie należy stwierdzić, że była to postać o bardzo silnej osobowości, co objawiało się w stosunkach zarówno na gruncie prywatnym jak i zawodowym. Często zachowywała się w sposób bezkompromisowy - albo było tak jak chciała, albo w ogóle. Jeżeli ktoś nie uznawał jej sposobu widzenia danej sytuacji był z prędkością huraganu sprowadzany na ziemię, a nawet dyskredytowany. Z obrazu przedstawionego przez Angelikę Kuźniak - a bazuje ona w dużej części na osobistych pamiętnikach samej Stryjeńskiej oraz wspomnieniach jej bliskich osób - jawi się wizerunek kobiety, która w imię swoich zasad ( czasem niekoniecznie zrozumiałych ) była w stanie nawet przymierać głodem lub pozostawać bez dachu nad głową.


Już od samego początku swojego życia widać, że priorytetem Zofii - wtedy jeszcze Lubańskiej - była właśnie sztuka. Życiu artystycznemu poświęciła niemal wszystko. Jak sama stwierdzała potem - " życie rodzinne spłonęło na ołtarzu sztuki'. Daleki jestem od ocen, ale jako matka potrafiła być naprawdę okrutna, dyskredytując własne dzieci - zwłaszcza córkę, krytykując wszystko począwszy od wyglądu a skończywszy na wyborach życiowych dotyczących kariery zawodowej czy też życia osobistego. Była w tym mocno bezkrytyczna odnośnie własnej osoby, bo podczas gdy dzieciom wytykała złe wybory i uczyła zasad obycia towarzyskiego, to sama kilkakrotnie podejmowała próby ułożenia sobie życia osobistego które kończyły się fiaskiem , a na gruncie towarzyskim doprowadzała do licznych konfliktów. Jeśli chodzi o specyficzny stosunek do rodziny, Stryjeńska potrafiła nie przyznawać się do własnej wnuczki na ulicy, czy też okazywać wstyd i potępienie do pracy córki, traktując ją jako osobisty afront. Tak to już jest, że wielkie postacie charakteryzuje ten swoisty dysonans jeśli chodzi o geniusz twórczy i mocne deficyty w obszarach związanych z empatią i relacjami interpersonalnymi. Stryjeńska jest w tym przypadku kolejnym tego przykładem. Wcześniej opisywałem to choćby w przypadku Jobsa, czy też Muska. Podczas gdy można patrzeć z niesmakiem na jej poczynania we wspomnianych sferach, to jednocześnie należy się podziw dla wspomnianej determinacji jaką przedstawiała w dążeniu do spełnienia jako artystka. Świadczy o tym podjęcie nauki w Akademii Sztuk Pięknych w Monachium, gdzie skierowała swoje kroki przywdziewając rolę chłopca - Tadeusza Grzymałę Lubańskiego, jako że w roku 1911 roku dziewcząt do tej Akademii nie przyjmowano. Okazywała swój upór w realizacji celów artystycznych także wtedy, kiedy potrafiła przeciwstawić się Sanacji, bo nie miała zgody na zaprzedanie swej twórczości polityce. Na moją osobistą uwagę zasłużyła też z uwagi na umiłowanie do motywów słowiańskich bóstw w swojej sztuce, czym wykazała swoją ogromną postępowość już w tamtych czasach. Niektóre współczesne zacofane środowiska mogłyby się sporo nauczyć od niej jak można godzić swoją wiarę ( całe życie deklarowała się jako chrześcijanka ) z czysto artystyczną fascynacją tzw. profanum, bo jak w tym świetle inaczej potraktować zamiłowanie do pogańskiej tradycji. Czy się bowiem komuś podoba, czy też nie to taka jest tradycja Słowian. Budzi też moje uznanie i szacunek Zofia Stryjeńska jako osoba, która zrobiła bardzo dużo do wzmocnienia pozycji kobiet w świecie zdominowanym przez mężczyzn - i to nie tylko w sztuce. Zdecydowanie można jej moim zdaniem przypisać rolę feministki.



Czytanie biografii znanych ludzi, ale niekoniecznie ludzi znanych mi to zajęcie niezwykle ryzykowne. Może się okazać taka lektura totalną męczarnią, ale równie dobrze może być niebywałym odkryciem - tak jak w przypadku mocno chwalonej biografii Stryjeńskiej autorstwa Angeliki Kuźniak. Uznaję więc ten eksperyment za udany i szczerze polecam spotkanie z osobą Zofii Stryjeńskiej, która zafunkcjonowała nie tylko jako wielka artystka, ale przede wszystkim jako kontrowersyjna postać. Z tego też względu nie ma obaw, że książka nie będzie ciekawa nawet dla kogoś kto tak jak ja nie posiada odpowiedniej wiedzy i wrażliwości do docenienia artystycznej strony jej osoby. Jak już wspomniałem jest ona ciekawa przede wszystkim jako niebanalna osobowość. Intrygujący jest też schizofreniczny rys Zofii Stryjeńskiej, który ujawnił się pod koniec jej życia, ale tak naprawdę rysował się gdzieś tam w tle przez cały czas i był mocno zauważalny w tym dysonansie poznawczym przez nią prezentowanym. Bardziej już zaciekawić nie umiem, więc pozostaje mi po prostu zaprosić do lektury :)

czwartek, 16 czerwca 2016

Żniwiarz - Gaja Grzegorzewska









 
Kiedy tylko skończyłem czytać " Kamienną noc" Gaji Grzegorzewskiej wiedziałem już, że sięgnę do początku historii Julii Dobrowolskiej i dlatego "Żniwiarz" to była kwestia czasu. Jak się okazało kilka dni zaledwie minęło i sympatyczna pani detektyw znalazła się u mnie na rozkładzie jazdy. Powieść ta zaczyna serię z wielkim przytupem i od razu widać, że mamy do czynienia z autorką o wielkim potencjale.
 
 
Sielska atmosfera pewnego miasteczka zostaje brutalnie zburzona, kiedy młoda dziewczyna podczas wycieczki rowerowej "łapie gumę", a z pola kukurydzy wyłania się postać z kosą ( i nie chodzi tu w żadnym wypadku o określenie na nóż tylko o narzędzie służące do prac polowych ). Postać ta w brutalny sposób kończy żywot dziewczyny pozbawiając ja za pomocą szybkiego cięcia głowy. Jeśli więc ktoś spodziewał się widząc tytuł książki, że będziemy tu mieli do czynienia z opisem dożynek wiejskich, czy czegoś w tym klimacie, to już na samym początku zostaje pozbawiony złudzeń, bo żniwa jak się okazuje będą w tym przypadku krwawe, a zamiast rolnikom tajemniczy mężczyzna z kosą dostarczy pracy policji, autorom telewizyjnego programu z kategorii "997" jak również właśnie naszej sympatycznej pani detektyw. "Żniwiarz" jak przystało na rasowy kryminał - bo takim zdecydowanie jest - od samego początku gwarantuje nam atmosferę pełną mocnych wrażeń, narracja nie bawi się w zbędne opisy, a bohaterzy tej historii są bardzo wyraziści i wkraczamy wraz z nimi w sam środek wydarzeń bez zbędnego pieszczenia się i przygotowań na to z czym przyjdzie nam się spotkać. A spotykamy się u Grzegorzewskiej z ludzką podłością u której podstaw leży zabobon i uprzedzenia, zbrodnią, skandalem i długo skrywanymi sekretami, którym przyjdzie w końcu wyjść na światło dzienne. Autorka z lubością pokazuje nam najgorszą stronę człowieka, a robi to na tle małomiasteczkowego zakłamania i obłudy, gdzie wszyscy wszystko wiedzą o wszystkich tylko dziwnym zbiegiem okoliczności w najmniej odpowiednim momencie umiejętnie odwracają wzrok, aby "trupy nie wyszły z szafy". Polska z kart "Żniwiarza" to ta Polska najbardziej szpetna i dlatego pewnie jest ona świetnym gruntem na pokazanie źródeł i okoliczności zbrodni.
 
 
Julię Dobrowolską, która jak się potem okaże będzie bohaterką całej serii ( najnowsza "Kamienna noc" to już szósta cześć świetnego cyklu ) poznajemy jako prywatnego detektywa nastawionego na drobnicę, a jej zlecenia nie wymagają od niej wykazania się jakimiś specjalnymi talentami. Tym bardziej więc, kiedy staje przed nią szansa rozwiązania sprawy zagadkowej zbrodni i zarobienia przy tym całkiem niezłej sumy pieniędzy - ta nie waha się zbyt długo i podejmuje wyzwanie. Czy spełni pokładane w niej oczekiwania i doprowadzi do rozwiązania zagadki ? - Już sam fakt, iż książka dała początek całej serii z Julią Dobrowolską każe nam przypuszczać, że zlecenie zakończyło się sukcesem, ale nie zamierzam nikomu psuć zabawy i zachęcam do przeczytania książki, bo to naprawdę bardzo dobra pozycja i jak na debiut to autorce udało się rozpocząć naprawdę rewelacyjnie. Podczas gdy często debiuty potrafią być mocno niedopracowane, to w przypadku "Żniwiarza" nie miałem takiego wrażenia. W "Żniwiarzu" będzie nam zresztą dane poznać innych bohaterów, którzy pojawiają się w późniejszych częściach serii, jak choćby Wiktora Bergena - prowadzącego telewizyjny program śledczy i tropiciela skandali.

 
Postać Julii Dobrowolskiej, którą miałem okazję poznać dopiero niedawno, bardzo szybko zdobyła moją sympatię. Gaja Grzegorzewska stworzyła bohaterkę, którą trudno porównać do jakiejkolwiek innej postaci w literaturze kryminalnej, a przy mnogości pozycji z tego gatunku jest to naprawdę duża sztuka. Ta prywatna detektyw to dziewczyna z przeszłością, której sekretów zbytnio nie będzie nam dane poznać już w " Żniwiarzu", ale już teraz te nieudomowienia i niejasności mocno intrygują. Julia Dobrowolska jest bezkompromisowa, wyzwolona i jest przy tym niesamowitym wręcz oryginałem. Kiedy pojawia się w towarzystwie facetów, to nigdy nie pozostawia po sobie uczucia obojętności - przeciwnie obdarzana jest uczuciami skrajnymi od fascynacji i pożądania po nienawiść. Ponoć główny bohater niemal zawsze jest odbiciem autora, co może tu być jak najbardziej tezą słuszną, co przyglądając się postaci Gaji Grzegorzewskiej ma się odczucie, że jest to autorka niebanalna, kobieta mocna, wyrazista i bardzo intrygująca. Warto sięgnąć po jej książki! Naprawdę warto!



wtorek, 14 czerwca 2016

World of Warcraft: Illidan - William King






 

Kolejna w ostatnim czasie pozycja z uniwersum World of Warcraft na tapecie. Nieprzypadkowo wychodzą ostatnio te książki, bo okazją jest premiera pierwszego pełnometrażowego obrazu kinowego World of Warcraft - Początek. Tym razem nie było już tak dobrze jak w przypadku Durotana. Szkoda, bo okładka jest rewelacyjna i spodziewałem się równie magicznej treści. Jak się okazało William King nie działa na moją wyobraźnię tak jak Christie Golden.


Podczas gdy w "Durotanie" pomysłem na historię była fabuła utkana wokół centralnej postaci jaką był tytułowy młody ork targany dylematami dotyczącymi przetrwania jego klanu, tak u Williama Kinga mimo, że tytuł książki sugeruje podobne rozwiązanie, historia jest przedstawiana z perspektywy kilku odrębnych bohaterów. Nie wiem czy to ten fakt, czy po prostu inny rodzaj wrażliwości autora, ale trudno mi było nawiązać emocjonalny stosunek do jakiegokolwiek bohatera tej opowieści. W powieściach z gatunku fantasy emocje grają szczególną rolę i według mnie bez nich trudno jest uruchomić wyobraźnię aby wczuć się w perspektywę postaci , które przecież zostały osadzone w rzeczywistości czysto fantastycznej. W "Illidanie" wydarzenia pędzą bardzo szybko i chyba tempo jest zbyt zawrotne, bo w moim odczuciu nie pozwalają na wczucie się w akcję i w rezultacie ma się wrażenie przebywania ciągle jakby poza nią zamiast w centrum wydarzeń. Da się zauważyć , ze William King ma szeroką wiedzę ma temat uniwersum Warcrafta i należy mu się za to szacunek bo widać ze odrobił lekcje i "zdobył papiery" pozwalające mu przenieść historię "Zdrajcy" (Ilidana) na karty książki. Nie wiem jednak czy nie  wpływa  to tez paradoksalnie na jej niekorzyść. Właśnie chyba przez te jego zasoby chciał on bowiem opowiedzieć zbyt dużo naraz. Fabuła tej książki to tak naprawdę materiał na kilka odrębnych powieści. Niestety William King próbował je wszystkie upchać w jednym miejscu i spowodowało to wrażenie chaosu.  


To co przemawia na plus tej książki to z pewnością fakt,  iż pod względem scen walki opisy są na naprawdę wysokim poziomie,  co z pewnością docenią fani gry. Atrybuty postaci, rzucane przez nich zaklęcia czy wyprowadzane sekwencje ciosów,  a wreszcie same predyspozycje klasowe zostały przedstawione z ogromną dbałością o szczegóły. Ktoś kto zna World of Warcraft od podszewki,  czyli pewnie każdy wytrawny gracz tej najpopularniejszej MMORPG opartej na subskrypcji powinien być ukontentowany. Momentami - dzięki tym właśnie opisom Kinga - ma się wrażenie jakbyśmy odpalili w wyobraźni odpowiedni addon. Tym samym dochodzę chyba do sedna sprawy, podczas gdy "Warcraft: Durotan"  jest samodzielną książką fantasy która broni się jako odrębna powieść, to już "Illidan" jest propozycją skierowaną typowo do fanów tej gry. Pierwsza z książek - autorstwa Christie Golden to historia bardziej uniwersalna ii nie trzeba tak naprawdę mieć bladego pojęcia o świecie wykreowanym przez Blizzard,  natomiast jeżeli ktoś sięga po propozycję Williama Kinga,  a nie miał wcześniej do czynienia z grą,  to wydaje mi się że takiemu czytelnikowi będzie trudno się tu odnaleźć. Wniosek z tego taki,  iż trudno porównywać te dwie pozycje do siebie. Obie są na swój sposób dobre,  a że mi akurat bliżej było do propozycji Christie Golden to już pewnie kwestia gustu. Swoją drogą przypuszczam,  że William King musi się świetnie odnajdywać w serii książek z gier Warhammer - właśnie z uwagi na umiejętności opisów samej balistyki. Ja - jako że bardziej cenie sobie klimat rodem z Tolkiena - po jego książki pewnie już nie sięgnę,  po Panią Golden jak najbardziej. 


Podsumowując, "Illidan" to dobra książka, ale nie każdy się tutaj odnajdzie, bo jest skierowana do konkretnej grupy odbiorców. Na uznanie zasługuje natomiast fakt, iż dzięki Wydawnictwu Insignis mamy w ogóle okazje czytać książki tego gatunku. Powieści operujące w uniwersum gier komputerowych to może być również dobry pomysł dla rodzica, aby zachęcić takiego małolata zakochanego w grach do czytania :) Pod tym kątem tym bardziej polecam :)

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Polecam - tym się żywię!


W związku z tym, że w internecie możemy na chwilę obecną znaleźć sporo blogów i stron poświęconych szeroko rozumianej kulturze, to postanowiłem podzielić się z Wami swoimi ulubionymi miejscami w sieci (i nie tylko), gdzie czerpię literackie inspiracje. Będę aktualizował na bieżąco ten dział. Postaram się umieszczać tu tylko rekomendacje sprawdzone przeze mnie.




Cocteau&Co - strona, którą mogę polecić wszystkim interesującym się sztuką. Ja przede wszystkim czytam tam o filmach i książkach i nieraz sugeruję się rekomendacjami. Naprawdę profesjonalnie teksty, ale przede wszystkim przystępne i inspirujące.



Socjopatka.pl - również na bieżąco tam zaglądam. Bardzo fajne wpisy, na luzie , a przy tym masa interesujących i przydatnych w praktyce treści. Kreowanie własnego wizerunku, funkcjonowanie w ramach ścieżki kariery, styl życia i również wartościowe propozycje odnośnie rozwoju osobistego.



Nowalijki - czyli blog książkowy Tomasza Radochońskiego. Blog na naprawdę wysokim poziomie, opinie wyważone, inspirujące i co bardzo przydatne jest tu większość nowości a nawet przedpremierowych recenzji więc zawsze jesteśmy na bieżąco.



Ruda Recenzuje - kolejny blog książkowy gdzie zaglądam na bieżąco, a jego plusem jest zdecydowanie to, że autorka trafia w punkt, wyraża się w sposób przejrzysty i konkretny, a jednocześnie potrafi zachęcić czytelnika. Sporo reportaży i za to zdecydowany plus!


Mozaika Literacka - blog poświęcony literaturze prowadzony przez Miłkę Kołakowską, który warto odwiedzić z uwagi na ciekawe recenzje książek - dzięki niej odkryłem choćby rewelacyjnego autora thrillerów Chrisa Cartera. Znajdziemy tu też literacki przegląd blogowy oraz relacje ze spotkań autorskich. 

 
Spotify - niemal wszystkie inspiracje muzyczne czerpię właśnie z tej platformy. Sprawdzałem wszystkie platformy streamingowe i ta jeśli chodzi o muzykę jest według mnie najlepsza. Dodatkowo ma znakomitą i funkcjonalną aplikację mobilną.



Legimi bez limitu - abonament tej wypożyczalni jest tak bogaty, że sam się czasem sobie dziwię, że potrafię jeszcze kupować książki gdzie indziej :) Jeśli ktoś jest w stanie docenić urok e-booka i czyta dużo to jest to zdecydowanie opcja "must have"



Lubimy czytać - pewnie każdy zna ten serwis, ale tak czy inaczej umieszczam go tutaj, gdyż niemal każdą książkę, którą biorę pod rozwagę przepuszczam najpierw przez sito opinii na lubimy czytać.


Kino Janosik - postanowiłem umieścić w tym miejscu to kino z uwagi na fakt, iż jest to źródło mojej edukacji filmowej. Może ktoś kiedyś będzie przejazdem i postanowi odwiedzić. Kino prowadzi garstka zapaleńców, którzy jak widać na stronie dbają o kulturalną duszę Żywca i organizują Dyskusyjny Klub Filmowy, Kino w plenerze, festiwale filmowe, retransmisje teatralne.....sporo by wymieniać, ale to jedno z takich moich miejsc na ziemi i musiało się tu znaleźć, skoro piszę o tym czym się żywię :) W końcu ten Żywiec ma do zaproponowania coś więcej niż znany pewnie większości napój chłodzący :)





niedziela, 12 czerwca 2016

Kamienna noc - Gaja Grzegorzewska









Coraz odważniej sięgam po współczesnych polskich autorów i jak dotąd muszę zdecydowanie stwierdzić, iż jest to z mojej strony bardzo dobra decyzja. "Kamienna noc" to jak się okazuje kolejna część cyklu o Julii Dobrowolskiej, a przez moje niedopatrzenie dopiero teraz Gaja Grzegorzewska znalazła się w sferze moich czytelniczych zainteresowań. Jakkolwiek bym nie próbował ubrać w wyszukane słowa moich odczuć po tej lekturze to najmocniej cisną mi się na usta swojskie i charakterystyczne dla chłopaka z bloków, którym przecież jestem słowa " Ożeż w mordę!". Biorąc pod uwagę stopień w jakim pokrywają się górnolotne porównania i peany na rzecz niektórych książek w ramach kampanii promocyjnych, z dystansem postanowiłem podejść do sloganów w stylu, że tą powieść mógłby zekranizować sam Tarantino. Jak się wkrótce miało okazać, kiedy zacząłem swoją przygodę z tą książką, sam byłem gotów wymyślać tego rodzaju teksty pochwalne w kierunku "Kamiennej nocy".


Dawno w moje ręce nie trafiła książka napisana przez kobietę, a przesycona taką dozą testosteronu. Styl narracji Gaji Grzegorzewskiej mógłbym porównać do dialogów z uwielbianego przeze mnie filmu "Lejdis", a konkretnie rzecz biorąc na myśl przychodzą mi tu wiązanki puszczane przez Korbę - doskonale zresztą graną przez Annę Dereszowską. Zresztą odniesienia filmowe są w przypadku autorki o tyle na miejscu, że ona sama jest absolwentką filmoznawstwa i dlatego nie ma się co dziwić, że "Kamienna noc' przypomina momentami gotowy scenariusz na film. Ponadto znajdziemy tu też odniesienia muzyczne w postaci sporych fragmentów tekstów piosenek, co sprawia wrażenie soundtracka. Akcja "Kamiennej nocy" toczy się w naprawdę zawrotnym tempie. Wydarzenia następują po sobie tak szybko, iż czasami zachodzi wręcz potrzeba, żeby cofnąć się bo zdarzało mi się złapać na tym , że przez ten rozpęd coś przeoczyłem jeśli tylko się na chwilę choć zdekoncentrowałem. Dodatkowo koncentrację wymusza też fakt, iż wydarzenia przedstawione są tutaj dwutorowo, sporo jest retrospekcji i dlatego jeśli nie będziemy uważni, to możemy pominąć jakiś istotny szczegół istotny dla łamigłówki, która została stworzona przez autorkę na potrzeby tej ksiażki. Mam jednak nieodparte wrażenie, że w przypadku "Kamiennej nocy" tak naprawdę wcale nie chodzi do końca o samą intrygę kryminalną i jej rozwiązanie - choć ta jest sama w sobie bardzo dobra. Bardziej istotny jest sam sposób opowiadania tej historii i opis mocno kontrowersyjnej i skomplikowanej relacji pomiędzy Julią Dobrowolską, a jej bratem z którym ta pozostaje w kazirodczym związku. Autorka poprzez poruszanie tematu kazirodztwa i pedofilii - tematów bardzo wrażliwych i trudnych - w umiejętny sposób szokuje i wzbudza zainteresowanie czytelnika. Poprzez kontrowersyjne ujęcie tej tematyki pokazuje między innymi hipokryzję i zakłamanie naszego społeczeństwa, które tak mocno się oburza na doniesienia tabloidów o kolejnych skandalach, a tymczasem większość osób chowa swego trupa w szafie i tak jak u Grzegorzewskiej nikt nie jest tak naprawdę jednoznacznie dobry ani zły. Powieść "Kamienna noc' to taki trochę mam wrażenie sposób na pokazanie przez autorkę "fucka' wszystkim tym świątobliwym i stojącym murem w obronie moralności ludziom, że czasem wypadałoby popatrzeć w lustro zamiast skupiać się na innych i bezkarnie i okrutnie ich oceniać . Motyw spojrzenia w lustro pojawia się zresztą w książce i jest przedstawiony w sposób tak obrazowy, że znów skojarzenia filmowe są aż nadto widoczne.


"Kamienna noc" Gaji Grzegorzewskiej porusza bardzo lubiany przez mnie temat, a mianowicie problematykę związaną ze źródłem zła w człowieku. Jedna z ważnych bohaterek tej książki ( żeby nie psuć zabawy to nie napiszę kogo mam na myśli ) jest doskonałym  przykładem tego, iż każdy z nas ma predyspozycję do zła i tak naprawdę tylko odpowiednie okoliczności mogą zdecydować o tym, czy ono się wyzwoli i będziemy zdolni nawet do zbrodni, czy też jednak rozmaite pozytywne procesy socjalizacyjne uśpią ten instynkt mordercy na zawsze. Każdy z nas tak naprawdę może być socjopatą , albo altruistą - kwestia kosmetyki w okresie rozwojowym. Przerażające trochę, ale i fascynujące. Archetyp zła i sposób jego przedstawienia przez Grzegorzewską bardzo przypominał mi sposób widzenia zaprezentowany choćby przez Łukasza Orbitowskiego w "Innej duszy" - też zresztą książki rewelacyjnej. Autorka "Kamiennej nocy" poszła dalej i dzięki użytemu przez nią motywowi osobowości mnogiej ( mam nadzieję, że zbytnio nie zaspojleruję ) kwestie te są zobrazowane w sposób znacznie łatwiejszy do zrumienia. Na koniec, żeby nie było że zbytnio bawię się w pseudointelektualne interpretacje - bo może są one nadinterpretacją - to chciałbym polecić tę książkę z uwagi na fakt, iż jest to również doskonała rozrywka. Mimo, że tematyka trudna, to sposób w jaki pisze Gaja Grzegorzewska nie pozwala się nudzić czytelnikowi. Postacie są bardzo wyraziste i tak rewelacyjnie skrojone, że nawet ci, którzy powinni odrzucać wzbudzają ostatecznie choć odrobinę sympatii, a nawet zaczynamy im kibicować w sytuacjach wątpliwych moralnie. Poza tym bardzo podoba mi się to, iż tak naprawdę - i to czasem dosłownie - nikt nie jest tym kim sie wydaje na początku. No i te wypieszczone, energiczne i mocno pikantne, ale w żadnym wypadku nie wulgarne dialogi, a o tempie które nie pozwala się nudzić i zapętlaniu czasowym historii wspominałem już wcześniej. Jednym słowem prawdziwa petarda z tej Gaji Grzegorzewskiej , a że zacząłem od końca, bo to szósty już tom cyklu, to nie pozostaje nic innego jak sięgnięcie do korzeni czyli niebawem kolej na "Żniwiarza". Wypada bowiem sięgnąć do początków tej historii. Zwłaszcza, że książki z tej serii dostępne są na Legimi w ramach abonamentu. Żyć nie umierać :)

 
Socjopatka.pl zapytała mnie niedawno o to jak ja znajduję te wszystkie genialne książki i samego nurtuje mnie pytanie jak udaje mi się ostatnimi czasy ta sztuka, że co chwycę za jakąś nową pozycję to okazuje się ona strzałem w dziesiątkę. Wynika to pewnie  z tego, że "żywię się" naprawdę dobrymi treściami w sieci, co zrodziło pomysł, aby umieścić taki dział na blogu, ale o tym już niebawem w innym miejscu.