czwartek, 29 września 2016

Zbrodniarz - Karin Slaughter






Tak jak myślałem, ciężko będzie Karin Slaughter wzbudzić we mnie takie napięcie jak było to w przypadku książki "Moje śliczne" Tamta książka była wręcz perfekcyjna jeżeli chodzi o literaturę gatunku - thriller, który od początku do końca trzymał czytelnika ( przynajmniej w moim przypadku ) w napięciu i nie pozwalał się oderwać od opisywanej historii. "Zbrodniarz" nie jest aż tak dobry, ale to kolejna powieść Karin Slaughter, która jest naprawdę na wysokim poziomie i posiada również inne atuty, o których trochę później, dla których warto sięgnąć po tą książkę :)

Akcja powieści Karin Slaughter toczy się w dwóch przestrzeniach czasowych. Współcześnie i w latach siedemdziesiątych,  a od początku można zauważyć że oba wątki są ze sobą ściśle powiązane, choć istnieje oczywiście wiele niewiadomych,  które czytelnik z zaciekawieniem krok po kroku odkrywa aby koniec końców połączyć wszystkie klocki,  a przy okazji pewnie nawet przeżyć niemałe zaskoczenie. Lata siedemdziesiąte i czasy obecne przede wszystkim łączą osoby dwóch policjantek - Amandy i Evelyn,  których początek kariery w Policji przypadł właśnie na początek lat siedemdziesiątych  i to jest właśnie ten wątek wspomniany na początku, który jest moim zdaniem najmocniejszym elementem "Zbrodniarza". Były to bowiem ciężkie czasy dla kobiet,  które w ramach emancypacji "wyszły z domów" i zaczęły podejmować próby aktywności zawodowej. Spotykało się to jak można było się spodziewać z oporem sporej części mężczyzn,  a już zwłaszcza hermetyczne i specyficzne środowisko policjantów ( które do tej pory było reprezentowane tylko przez mężczyzn ) silnie buntowało się na te zmiany. Tym bardziej można być pełnym podziwu wobec tych kobiet,  które nie dość,  że spotykały się z atakami i napaściami na tle seksualnym wykonując swoje obowiązki służbowe,  to jeszcze nie mogły się czuć bezpiecznie również na komisariacie,  czy w radiowozie w towarzystwie partnera, który zamiast zapewniać wsparcie sam budził lęk, a w niektórych przypadkach stawał się oprawcą. Ciągłe napastowanie, brak poczucia bezpieczeństwa i naruszana godność nie spowodowały jednak u głównych bohaterek rezygnacji, ale tym bardziej zmotywowały je do walki o sprawiedliwość innych kobiet. Prostytutki znikające z ulicy, które dla ich kolegów były problemem łatwym do zamiecenia pod dywan i niewartym zachodu, stały się dla Amandy i Evelyn priorytetem a jak się okaże pomogły im jednocześnie zyskać szacunek środowiska i kolegów z pracy. To właśnie sprawa tajemniczej serii morderstw, która zresztą powraca po trzydziestu latach, jest tematem wokół którego kręci się fabuła tej opowieści o podłożu kryminalnym.

"Zbrodniarz" to pozycja, która nie jest tylko i wyłącznie thrillerem, ale przede wszystkim fajnym i przystępnym studium socjologicznym poświęconym sytuacji kobiet i nie tylko tej grupy. Porusza również szeroko pojętą problematykę z zakresu praw obywatelskich, opisuje specyfikę Atlanty i wielu podobnych jej miast amerykańskich pod kątem procesów społecznych i rozwarstwień na tle ekonomicznym, rasowym itd. Objętość książki zdecydowanie przekłada się na jej wartość merytoryczną i w żadnym wypadku nie jest to sztuka dla sztuki, czy prosty rozrywkowy thriller policyjny. Jest to literatura dość ciężka gatunkowo i wzbudza wiele mocnych emocji u czytelnika,  ale dzięki temu poszerza również świadomość ludzi zainteresowanych wyżej wspomnianą problematyką. Warto sięgnąć po książki Karin Slaughter,  ale też muszę zaznaczyć,  że  "Zbrodniarz" jest częścią cyklu "Will Trent"  i to już szóstym tomem więc warto się zastanowić czy chcecie tak jak ja zaczynać od środka czy jednak poznawać losy bohaterów od samego początku. Karin Slaughter to autorka dwóch cyklów głównych oraz kilku samodzielnych książek,  które są samodzielnymi powieściami. Dwóch głównych bohaterów tych cykli pojawia się w "Zbrodniarzu" - Sara Linton - cykl "Hrabstwo Grant" , oraz Will - cykl "Will Trent". Z tego co się zdążyłem zorientować  ( moja siostra jest prawdziwą kopalnią wiedzy na temat tych serii - pozdro siostra :D ) to każdy z tomów można traktować odrębnie, no ale pewnie nie obędzie się bez jakiś spojlerów i temu podobnych rzeczy więc decyzję o kolejności czytania pozostawiam wam. Ja w każdym razie jest jak narazie usatysfakcjonowany :)

wtorek, 27 września 2016

Kontener- Wojciech Tochman, Katarzyna Boni





Niby taka krótka, niepozorna książeczka, ale coś takiego jest w tych krótkich formach, szczególnie jeśli chodzi o reportaże właśnie, że czasem nie potrzeba wielu słów, a autentyczni bohaterowie, których historie przy pomocy dobrego reportera zostaną ukazane światu i poruszą bijące serca. Tym razem zadanie pokazania tej prawdy światu wzięli na siebie reporterzy, których osobiście mocno podziwiam i którzy trafiają do mnie i uruchamiają najgłębsze pokłady emocji - Katarzyna Boni i Wojciech Tochman. Temat jak najbardziej na czasie, bo bohaterami reportażu są ofiary konfliktu w Syrii. Użyłem słowa "konflikt' co nie jest tu bynajmniej przejęzyczeniem, ale ukazuje jak bardzo narażeni jesteśmy na swego rodzaju manipulacje w dobie dzisiejszego przekazu informacji i rozmaitych wpływów, bo przecież w przypadku Syrii nie ma mowy o konflikcie, ale o regularnej wojnie. Ofiary tej wojny, a wśród nich uchodźcy to nie żadni uchodźcy ekonomiczni, ale osoby walczące o przetrwanie i własne życie. Dzięki książkom takim jak ta mamy szansę poznać prawdę, której nie pokaże nam TV ( szczególnie ta reżimowa ), ani też internet.

"Kontener" przybliża nam specyfikę funkcjonowania obozu dla uchodźców w Syrii, a patrząc w szerszej perspektywie - sposób myślenia o pomocy humanitarnej w ogóle. Pewnie,  że łatwo się o takich rzeczach mówi siedząc w domu na fotelu jak robię to sam,  ale nie sposób nie złościć się i nie załamywać z bezradności rąk kiedy człowiek ma możliwość przyjrzenia się absurdom tego systemu pomocowego. Aktualnie obracam się trochę w tym temacie i czytam sporo pozycji dotykających problemu dlatego muszę że smutkiem stwierdzić,  że Kontener potwierdza to co do tej pory się dowiedziałem. Myślę że to naprawdę musi być kwestia braku dobrej woli, aby realnie pomóc tym osobom, gdyż jak przeczytamy właśnie między innymi w "Kontenerze" szereg działań podejmowanych przez zarządzających pomocą humanitarną służy chyba tylko i wyłącznie zachowaniu pozorów i uspokojeniu sumień możnych i władnych tego świata. Ich celem wydaje się być co najwyżej przykrycie choć na jakiś czas problemu,  zamieceniu go pod dywan. Tym samym trudno się dziwić narastającej się frustracji uchodźców,  ich bezsilności i pogłębiającej się apatii.

Osoby z którymi rozmawiają autorzy tego reportażu zostali pozbawieni bezpieczeństwa i ciągle nie odzyskują choćby jego namiastki w warunkach,  gdzie przychodzi im tłoczyć się w tytułowych kontenerach. Kiedy chowa się ich przed światem w miastach,  których nie ma na mapie. Kiedy przymyka się oko na kombinacje i patologie przy dystrybucji pomocy rzeczowej. Kiedy nie stwarza się możliwości aktywności zawodowej i robi się wszystko, żeby uchodźcy zbytnio się nie zadomowili i nie zintegrowali, bo nie daj boże postanowią zostać na stałe. Nie sposób bez nieprzyjemnych emocji słuchać skarg poraz kolejny traumatyzowanych ludzi,  którym wdrukowuje się poprzez tak działający system rolę ofiary i zbędnego, niewygodnego towaru przekładanego z półki na półkę bez pozostawienia możliwości decydowania o sobie. Wojciech Tochman posiada niebywały dar wyciągania na światło dzienne hipokryzji i braku empatii u większości osób,  które bezpośrednio lub pośrednio mają do czynienia z kryzysem spowodowanym przez wojnę w Syrii. Tym samym umiejętnie dotyka też mojego poczucia winy, gdyż głupio mi nawet pisać na ten temat swoje opinie kiedy moja własna pomoc ogranicza się często do zwykłego współczucia, ewentualnie wykonania przelewu na fundację,  co do których środków nie mam nawet pewności co się z nimi dalej dzieje. Mogę sobie tłumaczyć,  że więcej nie mogę zrobić, pomóc, ale mógłbym zrobić tak naprawdę dużo więcej. Niestety też po części zgadzam się na to co się dzieje,  załamując tylko ręce. 

Książka ważna,  polecam każdemu kto jest w stanie poświęcić te kilkadziesiąt minut,  żeby wzbudzić w sobie choć odrobinę refleksji na naprawdę istotne tematy i dramat ludzi,  który dotyczy całej ludzkości czy się nam to podoba czy też nie. 

poniedziałek, 26 września 2016

Stół króla Salomona - Luis Montero Manglano









Poszukiwacze tom 1 


Nie pamiętam kiedy tak dobrze się bawiłem przy książce przygodowej :) Luis Montero Manglano zabiera nas w podróż rodem z filmu Indiana Jones. Rozpala wyobraźnię, wzbudza emocje - rewelacyjna książka !

Pewnie dla wielu czytelników nazwisko autora brzmi znajomo i macie rację jeśli podejrzewacie go o posiadanie siostry, znanej zresztą autorki choć obracającej się w nieco innych klimatach. Wprawdzie nie czytałem żadnej z powieści autorki głośnej "Szmaragdowej tablicy", ale może dzięki jej bratu sięgnę w końcu też po książkę Carli Montero. Swoją drogą talentu w tej rodzinie nie brakuje,  tak jak i umiłowania dla sztuki. Bardzo cenię sobie osoby znające się na sztuce właśnie,  które nie bawią się w snobizm,  a szukają przystępnych środków przekazu aby zainteresować nią takie osoby jak ja,  które kompletnie się na niej nie znają. 

Luis Montero Manglano,  jeśli wierzyć notce biograficznej, od dziecka pragnął być autorem książek. Czytał je hurtem,  pochłaniał wszystko co tylko wpadło w jego ręce. Pewnie właśnie dzięki temu ma tak bogatą i piękna wyobraźnię, którą bez reszty kupił moją osobę. "Stół Króla Salomona" to opowieść z rodzaju tych, gdzie nie ma miejsca na nudę,  tu wydarzenia toczą się w tempie ekspresowym, a wszystko zmienia się niczym w kalejdoskopie. Jeśli sięgniemy po tą książkę, to oddamy się bez reszty historii przedstawionej nam z perspektywy sympatycznego Tirso Alfaro, który to po niefortunnych zbiegach okoliczności i nieudanych początkach swej kariery zawodowej w końcu otrzymuje możliwość pracy i to pracy nie byle jakiej. Tajemnicza organizacja,  na trop której nasz bohater wpada przez przypadek organizuje rekrutację na stanowisko pracy o którym wiadomo mniej więcej tyle co o samej organizacji. Mimo wszystko,  a może własne z tego powodu że wszystko owiane jest tajemnicą,  Tirso decyduje się podjąć wyzwanie i zawalczyć o miejsce w nowej pracy. Jak się wszystko okaże ta nieprzemyślana i spontaniczna decyzja zmieni jego życie już na zawsze,  a w którym kierunku pójdzie ta zmiana to już dowiecie się sami jeśli zdecydujecie się na lekturę tej książki. 

Tym razem o książce dowiedziałem się z portalu lubimyczytac.pl,  którą to platformę pewnie większość z czytelników doskonale kojarzy,  ale jeśli zdarzy się ktoś kto jeszcze tam nie zaglądał to polecam szybko naprawić ten błąd. Ro właśnie tam pewnego razu natrafiłem na news,  że właśnie na dniach premierę ma drugi tom "Poszukiwaczy". Nie słyszałem w ogóle o tej serii więc szybko sobie sprawdziłem co to takiego,  a kiedy przeczytałem,  że nawet Dan Brown blednie przy tej książce,  to postanowiłem podjąć wyzwanie. Zawsze w takich przypadkach obawiam się,  że będę miał do czynienia z rozdmuchaną kampanią reklamową,  które zaostrzy moje oczekiwania,  a potem przyjdzie mi przechodzić zawód. Otóż tym razem tak nie było. Luis Montero Manglano pisze w sposób mi dużo bliższy niż wspomniany Dan Brown,  którego literaturę i jej ekranizacje bardzo lubię swoją drogą. U Hiszpana również odnajdziemy tajemnice, spiski, międzynarodowe organizacje działające pod przykrywką, ale dodatkowo autor potrafi zachować większą rozwagę i swego rodzaju umiar. W miejsce szarżowania i wymyślania kolejnych teorii spiskowych,  które czasem mogą już ocierać się o absurd,  Luis Montero Manglano obdarza nas za to sporą dawkę literatury czysto przygodowej i akcji rodem że wspomnianego Indiany Jonesa. Zaprawia to sporą dawką inteligentnego humoru i przemyca wiedzę o dziełach sztuki w najlepszy możliwy sposób, bo jak wiadomo nie od dziś, że nauka przez zabawę jest bodaj najbardziej skuteczna. Przynajmniej mi zrobiło się dzięki tej książce bliżej do świata muzeów i sal wystawowych, które na codzień kojarzą mi sie raczej z nudą. 

Bardzo polecam tą książkę wszystkim. Ja z pewnością sięgnę po kolejny tom "Poszukiwaczy", bo  naprawdę warto a książka jest idealnym przerywnikiem dla rzeczy o mocniejszym kalibrze gatunkowym. Naprawdę najwyższa półka literatury przygodowej! I pamiętajcie :

" Tylko tajemnica trzyma nas przy życiu. Tylko tajemnica. "

sobota, 24 września 2016

Paint it black



No dobra,  naprawdę się starałem,  tylko ja chyba wiem jak bardzo, żeby nie kłapać zbytnio jadaczką. Starałem się odciąć,  szukałem sobie rozmaitych sposobów ucieczki od tej chorej rzeczywistości, od tego co dzieje się w tym kraju. Sport,  książki,  muzyka,  filmy i wszelkie pasje są znakomitym sposobem na kanalizację złości,  która rodzi się w człowieku ale przychodzi taki czas,  że nawet hipis wybuchnie i przerodzi się w pitbula jeśli ktoś będzie skakać mu cały czas po karku i cisnąć go wciąż i cisnąć. Moja wytrzymałość,  tak jak wytrzymałość wielu ludzi w tym kraju jest na granicy wybuchu. Dzieje się tak dlatego, że władza dokonuje gwałtu na systemie wartości ogromnej rzeszy swych obywateli. Sięgam więc po jeden z ostatnich chyba znanych mi instrumentów konstruktywnego oporu a jest to pisanie. 

Jak pewnie można łatwo się zorientować,  śledząc "wiadomości" w ostatnich dniach, tym co przepełniło u mnie czarę goryczy był wczorajszy zamach dokonany na podstawowych moim zdaniem prawach kobiet dotyczących samostanowienia o własnych sumieniach i ciele. Solidaryzuję się z nimi całym sercem,  ale jednocześnie muszę głośno wyrazić swój sprzeciw co do stanowiska, że chodzi tu tylko o kobiety,  bo tego zamachu dokonuje się również na mężczyznach,  których też nikt nie zapytał czy wyrażają zgodę na narzucany im ten narzucany przez rządzących rodzaj światopoglądu. No ja w każdym razie nie mam na to wewnętrznej zgody i całym sobą się buntuje! Chcę mi się mordę drzeć niczym Mel Gibson w Bravehart - "Freedom!!!". Ktoś może pomyśleć że jestem pomylony,  że przesadzam,  że to nietrafione porównanie,  że populizm,  ale cholera jasna w takim razie zapytam ja : Ile jeszcze Oni muszą zrobić, żebyśmy się obudzili?  Przecież przez conajmniej ostatnie kilkanaście miesięcy są nam narzucane rozmaitymi sposobami manipulacji przez rządzących rozwiązania prawno-systemowe ograniczające podstawowe prawa człowieka. Ograniczenia te dotyczą mężczyzn, kobiet, dorosłych,  dzieci, lekarzy, artystów, inteligencji, mas, ubogich,  bogatych... Nie ma wyjątków. No może poza kilkoma : ograniczenia nie dotyczą właśnie ludzi związanej z władzą, kleru i innych klakierów przyklaskujących władzy. 

Bardziej niż działania grupy u władzy,  których ideologii nomen omen nie jestem w stanie zrozumieć,  bo dla mnie jest to zlepek rozmaitych przekonań,  stereotypów,  zabobonów i opcji politycznych,  które udają tzw. "chrześcijański patriotyzm", bardziej niż ich nie rozumiem bierności i niskiej świadomości narodu. Większa część Polaków albo się zgadza z tymi działaniami,  albo nic nie robi,  albo straciła wiarę w możliwość sprzeciwu. Pogrążamy się w swego rodzaju apatii. Jakkolwiek jestem w stanie zrozumieć sporą grupę osób wychowanych w starym systemie i przyzwyczajonych do praktyk reżimu opartego na kontroli umysłów i dusz,  bo pół życia przeżyli oni w pod rządami zaboru komunistycznego. O ile jestem w stanie zrozumieć fanatycznych i słabo świadomych ultrareligijnych wyznawców "pseudokatolickich kaznodziei",  którzy zarażają nienawiścią,  to w żadnym wypadku nie potrafię zrozumieć młodych ludzi,  którzy w znacznej większości wyrośli  z ruchów społecznych o charakterze typowo wolnościowym. Kiedy uczestniczyłem w koncercie Włochatego w dniu wczorajszym,  to przyznam że trochę smutno mi się zrobiło, bo miałem okazję obserwować jak też się przerzedziły szeregi punkowej wiary. To nie pierwszy koncert kiedy można to zauważyć. Podobnie rzecz się ma z bracią metalową. Na kultowym niemal kiedyś składzie Quo Vadis zjawiło się raptem kilkadziesiąt osób. "Gdzie oni są?  Gdzie wszyscy moi przyjaciele?" - pytał kiedyś poeta dobrze wam pewnie znany. Też sobie zadaje to pytanie i trwoga mnie bierze,  kiedy pomyślę że niestety spora ich część odeszła "na prawo". Szeregi skrajnej prawicy,  narodowców,  rozmaitych ONR - ów i innych ugrupowań bazujących na uprzedzeniach i nienawiści rosną... Obawiam się,  że to się kiedyś,  może nawet niedługo może źle skończyć...

Napisałem,  że jestem zły,  wku.... nawet,  ale kiedy teraz pomyślę to jednak bardziej chyba jest mi smutno że dożyłem czasów kiedy za mówienie po niemiecku można zostać pobitym i to w biały dzień. Przeraża mnie kiedy widzę jak traktuje się prawa kobiet i ludzi wywodzących się z innych wyznań, kultur, o innych poglądach na życie niż ten dominujący obecnie. Zaskakuje w końcu schizofrenia kiedy pod sztandarami walki z fundamentalizmem i terrorem po ulicach krążą jednocześnie bojówki krótko obciętych bandytów i zastraszają mniejszości narodowe, religijne, seksualne i ogólnie mówiąc słabszych. Dzieje się to za cichym przyzwoleniem władzy. Może na dziś wystarczy... 

Podsumowując, kiedy byłem młody to tak jak Łukasz Orbitowski chciałem żeby świat spłonął ( taka domena młodzieńczego buntu ),  ale teraz chciałbym sobie spokojnie żyć i pragnę, a teraz już chyba tylko marzę żeby inni też mieli taką szansę. Niestety coraz częściej mam wrażenie, że jest coraz więcej tych którzy podpalają stosy, chcą dokonywać publicznych egzekucji na "heretykach" i domagają się powrotu św. Inkwizycji, a najgorsze jest to że nie są to opowiadania z nurtu fantasy tylko nasza smutna polska rzeczywistość... C. D. N. 

czwartek, 22 września 2016

Roman Kostrzewski. Głos z ciemności - Roman Kostrzewski, Mateusz Żyła









Kiedy zobaczyłem tą książkę poraz pierwszy w zapowiedziach to już wtedy wiedziałem, że muszę ją przeczytać. Nie jestem może jakimś mega fanem Romana Kostrzewskiego, a już napewno nie można mnie zaliczyć do grona jego zapalonych i bezkrytycznych wielbicieli. Skończyły się już zresztą dawno czasy młodzieńczej wiary w idoli jeśli o mnie chodzi. Człowiek dorasta, przestaje idealizować swoje autorytety z czasów gówniarskich uniesień, ale to co pozostaje i pozostanie mam nadzieję na zawsze to sentyment i miłe wspomnienia z tamtych czasów. W takich chwilach jak te, dochodzą one do głosu, a kiedy przyszło mi czytać wstęp do książki autorstwa Łukasza Orbitowskiego, którego bardzo cenię i jest mi blisko do jego sposobu widzenia świata, to już tym bardziej byłem myślami jakieś 20 lat wstecz i załączałem Kata na Spotify, czy szukałem na nowo klipów na YouTube. "Łza dla cieniów minionych", "Spisz jak kamień" - ciągle świeże.

Wychowałem się na metalu. Pierwsza kaseta, którą zakupiłem jeszcze jako tak naprawdę młody dzieciak to King Diamond "Them". Do dziś pamiętam jak nabywałem ją na nieistniejącym już niestety miejscowym targu i były to czasy kiedy "piraty' kupowało się na legalu, a nawet w profesjonalnym sklepie muzycznym na jedną "oficjalkę" przypadało z 10 "piratów". Muzyka była bardzo ważna w moim środowisku i trzeba przyznać, że byliśmy mocno ortodoksyjni w kwestiach dotyczących tego czego można słuchać, a czego nie. Subkultura tzw. "metalowców", jakkolwiek to infantylnie może teraz zabrzmieć była bardzo zwarta, silna i należała wtedy do tych najbardziej znaczących. W obecnych czasach jest to już niestety melodia przeszłości, ale co ciekawe kiedy spotify publikował swego czasu statystyki dotyczące swoich użytkowników to okazało się, że szeroko rozumiany gatunek muzyczny zwany metalem ma bodaj najwierniejszych fanów na całym globie. To poczucie wspólnoty i swego rodzaju mistycyzm do dziś pozostały bardzo silne i kiedy czasem przychodzi okazja spotkać się po latach to wspomnieniom zwykle nie ma końca, a muzyka w ogóle sie nie nie zestarzała. Kat z Romanem Kostrzewskim to była prawdziwa legenda w naszych kręgach, a jednocześnie jego osoba przez lata owiana była tajemnicą. Teraz przyszedł czas na odkrycie kart przez Romana...

Roman Kostrzewski w rozmowie z Mateuszem Żyłą pokazuje się z całkiem innej strony niż można by było przypuszczać. Żaden z niego diabeł wcielony, aczkolwiek to akurat już dawno można było zauważyć jeśli ktoś starał się wyciągać wnioski z jego wypowiedzi. W tym celu trzeba oczywiście słuchać mądrze i uważnie, tym samym pominąć niektóre nieudane wywiady udzielone przez Romana jak chociażby ten w programie Wojewódzkiego, kiedy to wychodzi on trochę na wariata, a przynajmniej na człowieka niepoważnego. Należy też zrozumieć różnicę pomiędzy światopoglądem, a kreacją związaną z wizerunkiem towarzyszącym muzykowi bądź co bądź związanemu z ciężkim graniem. Wsłuchując się w jego teksty, a tym bardziej czytając zawarte w tej książce interpretacje piosenek i poczynać artystycznych, które w końcu mamy okazję poznać z pierwszej ręki otrzymujemy prawdziwy obraz Kostrzewskiego i Kata. W rezultacie okaże się, że mamy do czynienia nie z diabłem wcielonym, a bardziej z kontestatorem, miłującym ponad wszystko wolność. To właśnie pragnienie samostanowienia o sobie, wyrażania bez skrępowania własnych poglądów i życia po swojemu powodowało takie a nie inne postawy sceniczne frontmana Kata. Mateusz Żyła przedstawia nam w swojej rozmowie wokalistę Kata jako człowieka inteligentnego, tolerancyjnego, otwartego na dialog i równocześnie mocno poturbowanego przez życie. Człowieka, który mimo wszystko nie poddał się i postanowił zrealizować swe marzenia o zaznaczeniu swej obecności na tym świecie w sposób wyraźny i zdecydowany. Było to i jest ciągle dla niego tym bardziej ważne, gdyż nie wierząc w życie po życiu stara się na maxa wycisnąć co się da z tego życia, którym żyje obecnie, a maksyma carpe diem jest mi akurat bardzo bliska

Zaskoczeniem dla niektórych, a może nawet powodem do narzekań może być to, że wywiad ten skupia się w ogromnej części nie na historii Kata, ale na rozważaniach nad minioną epoką, a także komentarzu do obecnej sytuacji w naszym kraju. Dla mnie osobiście była to akurat ciekawa lektura i z dużą dozą sentymentu czytałem o czasach PRL-u, Jarocinie, kondycji społeczeństwa tamtych czasów w kontraście do obecnych warunków w których przyszło nam żyć. Tęsknię mocno do tego jak ludzie traktowali się wtedy, w co wierzyli, jakie mieli ideały. Fajnie było oddać się tym resentymentom wraz z Romanem Kostrzewskim. Dużo miejsca poświęcono w tej rozmowie roli kleru i kościoła w występowaniu niekorzystnych zjawisk społecznych w naszym kraju i nie tylko u nas. Tego akurat można się było spodziewać, aczkolwiek naprawdę wartym uwagi są spostrzeżenia Kostrzewskiego na temat tego czym był Kościół w Polsce w PRL- u i w jaki sposób wykorzystał dla własnych celów przemiany, które nastąpiły po 1989-tym. Kostrzewski zaskakuje tu żyłką socjologiczną.


Podsumowując, naprawdę nie ma się czego bać sięgając po "Głos z ciemności" i warto odrzucić na bok wszelkie stereotypy i przekonania i tym samym dać szansę tej książce bez względu na to czy słuchacie tego typu muzyki, czy też nie. Nie ma tu też znaczenia czy jesteście osobami wierzącymi czy niekoniecznie. Kostrzewski nie narzuca bowiem swoich poglądów i nie bawi się zbytnio w zabiegi obrazoburcze, a bardziej zachęca otwarte umysły do refleksji nad kondycją człowieka i naprawdę nie silę się tu na jakieś górnolotne stwierdzenia. Z tej książki dowiemy się, że ten facet ma coś do powiedzenia, a jego trudne doświadczenia życiowe jak choćby pobyt w Domu Dziecka, czy nieumiejętność stworzenia własnej rodziny w życiu dorosłym uczłowieczają mit jego osoby. Mało tego, powodują często wzruszenie i zbliżają do niego, a przynajmniej takie wrażenia miałem ja w trakcie lektury. Lubię jak w biografiach oddaje się głos bezpośrednio opisywanej postaci, bo otrzymujemy tym samym bardziej wiarygodny obraz i takie odczucie pozostawiam po sobie również "Głos z ciemności" . Polecam książkę zarówno tym, którzy Romana Kostrzewskiego znają i tym którzy nie mają pojęcia co to za człowiek. Polecam tym, którzy lubią i tym którzy nie trawią go w ogóle. Tym drugim polecam nawet bardziej , bo mogą po tej książce zmienić swoje zdanie. 

środa, 21 września 2016

Nocny prześladowca - Chris Carter






To będzie opinia z gatunku tych w miarę zwięzłych i konkretnych mam nadzieję, a to z jednej prostej przyczyny; jest to już trzeci mój kontakt z Chrisem Carterem i jednocześnie trzeci kolejny tom serii " Robert Hunter" więc pewnie udało mi się Wam przekazać wszystkie najistotniejsze rzeczy związane z tym znakomitym cyklem. Kto jeszcze nie miał okazji się zapoznać to odsyłam do mojej opinii o "Krucyfiksie""Egzekutorze".  Jeśli chodzi o "Nocnego prześladowce"  to zbytnio się nic nie zmienia. Nie chodzi bynajmniej o to, że autor staje się nudny i oklepany,  ale schemat konstrukcji tej powieści sensacyjnej jest taki sam jak poprzednie,  co akurat dla mnie nie stanowi trudności bo poraz kolejny otrzymałem rozrywkę ma wysokim poziomie natomiast inna jest jedynie sama intryga,  a treści nie zwykłem zdradzać zbytnio żeby nie psuć wam zabawy w profilera. To przecież cały urok tego rodzaju literatury - możliwość rozwiązania sprawy przez nas samych. 

Powieść Chrisa Cartera utrzymuje napięcie na równym poziomie i nie pozwala nam się oderwać od książki aż do rozwiązania,  które jak to ma w zwyczaju autor przyniesie efektowny finał. Tym razem mamy do czynienia z tematem stalkingu,  ale nie jest on w rodzaju tego znanego choćby z brukowej prasy,  a obsesja nie ma nic wspólnego z klimatem takiego "Bodyguarda" z Kevinem Costnerem i Whitney Houston. Tytułowy "nocny prześladowca" to bowiem makabryczny i bezlitosny morderca,  który pastwi się nad swoimi ofiarami okazując duży poziom wykolejenia i zaburzeń,  które swe korzenie mają jak to zwykle bywa u seryjnych morderców -  w traumatycznych wydarzeniach z przeszłości. Podczas gdy sama intryga bardziej mi się podobała ( dziwnie brzmi to słowo w tym wypadku) w poprzednich dwóch częściach,  to jeśli chodzi o sam finał to Chris Carter naprawdę serwuje nam prawdziwą bombę właśnie w "Nocnym Prześladowcy" Warto więc choćby z tych powodów poznać tą historię od początku do końca. 

Podsumowując,  jeśli ktoś lubi rasowe thrillery o seryjnych mordercach i próbujących stawić im czoła profilerach to zarówno ten tom  jak i cały cykl "Robert Hunter" stanowią idealną propozycję dla niego. Tak w ogóle myślę sobie,  że w końcu musi pojawić się chętny na sfilmowanie książek Chrisa Cartera,  bo te książki aż proszą się o przeniesienie ich na ekran. Obrazowość przedstawionych tu historii nie wymaga pewnie zbytniego wysiłku dla ewentualnych scenarzystów,  bo przynajmniej jeśli chodzi o moją wyobraźnię to została ona maksymalnie pobudzona poraz kolejny. A teraz już zamilknę i mam nadzieję,  że skusicie się na przygodę z "Nocnym prześladowcą",  bo naprawdę warto :) 


poniedziałek, 19 września 2016

Pani Furia - Grażyna Plebanek





"Excuse me for the news
You might not be amused
But did you know White comes from Black
No need to be confused" 

- Public Enemy z utworu "Fear of a Black Planet"



Co by było gdyby taką książkę napisała Kongijka, albo na ten przykład Belgijka? Jaki wydźwięk miała by ona gdyby napisał ją facet? Można się tak zastanawiać, ale w sumie po co ? Fakt jest taki, że książkę o imigrantce z Konga napisała polska autorka i moim zdaniem perspektywa ta jest szalenie interesująca. Już kiedy czytałem recenzję u Cocteau&Co  wiedziałem, że nie odpuszczę sobie okazji zapoznania się z tym puntem widzenia i teraz, już po lekturze, muszę z pełnym przekonaniem zapewnić, że warto było !

Alia mieszka w Belgii a jej oryginalne imię ma swe źródło w fascynacji jej ojca osobą Muhammada Ali, który w noc poczęcia dziewczyny wygrał słynną walkę z Foremanem w Kinszasie w roku 1974. Jej imię i swego rodzaju duchowy patron w osobie tego słynnego boksera nie jest w żadnym wypadku przypadkowa. Muhammad Ali również szukał własnej drogi, tak samo jak ona próbował skanalizować swój gniew upokarzanego człowieka i tak jak ona skierował się w stronę boksu ( taki mały spojler ). Alia tak naprawdę z Kongo nie ma nic wspólnego poza pochodzeniem. Dla niektórych jednak to właśnie miejsce urodzenia, kolor skóry,  fryzura są decydujące żeby określić tożsamość drugiego człowieka. Możemy sobie mówić,  pisać,  nie zgadzać się z takim stanem rzeczy, ale widać jeszcze długo ta tendencja będzie obecna w Europie. Obcy to obcy i niektórym wystarczy,  że ktoś  pochodzi z Afryki,  Azji czy innego kontynentu żeby "wyrobić sobie zdanie" na jego temat. Historia, kultura,  kraj z którego się wywodzi taka osoba są mało ważne,  co więcej - spotykają się z ignorancją i lekceważeniem. Z tych właśnie względów prawdziwa integracja imigrantów z miejscową społecznością jest skazywana na niepowodzenia już na samym początku. Smutne jest to z tego względu,  gdyż czasem wystarczyło by wykonać prosty gest, zainteresować się,  wyjść do naszego gościa  z otwartym umysłem, ale zamiast zaciekawienia niektórym osobom ciągle łatwiej przychodzi ocena i stygmatyzacja ludności napływowej. Dla mnie osobiście właśnie o tym zjawisku marginalizacji i odrzucenia odmienności jest książka Grażyny Plebanek, a tytułowa "Pani Furia" to spersonalizowany gniew i frustracja głównej bohaterki, która uosabia odrzucenie i wyrzucenie poza margines osób ze względu na płeć,  rasę, orientację seksualną, poglądy itd. Jedni w takim wypadku reagują spuszczeniem głowy, a Pani Furia się wkur...!

Skąd bierze się przemoc? Skąd nadciąga wrogość? Z uprzedzeń, upokorzeń, niedopasowania. Pewnie autorka nie odkrywa nic nowego w tej kwestii. Pewnie dawno już to wszystko wiemy, ale pragnie nam ona opowiedzieć tą historię,  bo zrodziła się gdzieś w jej głowie,  tak jak opowiada rozmaite historie Alia, a wcześniej robił to jej ojciec. Tym samym kontynuują oni swe dziedzictwo i kultywują tradycję opowiadaczy. Być może Grażyna Plebanek również próbuje w ten sposób skanalizować i wykrzyczeć swój gniew i chwała jej za to,  bo dzięki temu urządza też swego rodzaju sesję terapeutyczną takim czytelnikom jak choćby ja, którzy również wkurzają się na krzywdę wynikającą z marginalizacji niektórych ludzi. Alia i jej ciotka, a także pozostali członkowie ich rodziny są traktowani z góry, w sposób charakterystyczny dla relacji kolonizator - dzikus. Celowo używam tutaj tego słowa bo w tej relacji zachodzi moim zdaniem próba odczłowieczenia rdzennych mieszkańców Afryki. Potomkowie kolonizatorów dokonują tego bądź to poprzez pogardę,  bądź też poprzez lekceważenie i protekcjonalność, które są taką samą pogardą z tym że skrywaną, czasem nawet nieuświadomioną. Tym samym imigranci tacy jak Alia są upokarzani i rzucani na kolana,  wykluczani, wyśmiewani i wyrzucani poza główny nurt. Drugim aspektem poza rasą,  któremu autorka poświęca wiele miejsca w tej książce jest płeć. Bycie kobietą, podobnie jak bycie "czarnym" skazuje na służalczą postawę kobiet wobec mężczyzn,  rezygnację z rozwoju,  aspiracji, równego traktowania. W przypadku naszej bohaterki takie wbicie ją w rolę z którą ewidentnie nie chce się ona zgodzić  przyczynia się do Furii. 

Ja też jestem Furia,  z tym że Pan Furia i mnie też roznosi wściekłość za każdym razem kiedy słyszę za każdym razem kiedy dowiaduje się o tym,  że takie historie się wciąż przytrafiają ludziom. Mimo tego, że długo i burzliwie kształtował się sposób mojego widzenia świata i w różne punkty i osoby uderzała moja frustracja w życiu to tak naprawdę dopiero otworzenie się na świat i książki takie jak ta Grażyny Plebanek pozwoliły mi zrozumieć kilka uniwersalnych prawd. Nie ma dwóch takich samych ludzi, tak więc nie mamy prawa oceniać, stygmatyzować za pomocą swego systemu wartości i wzorca kulturowego. Kiedy to robimy, gdy do głosu dochodzi frustracja i pozwolimy jej się wymknąć, rodzi ona upokorzenie, a to z kolei budzi złość i bunt, które często przeradzają się w przemoc. Tym samym dochodzi do konfliktu. No chyba, że gdzieś po drodze frustrację, która jest czymś całkowicie naturalnym skierujemy na coś bardziej konstruktywnego, tak jak próbuje to robić Alia przez cały czas aż do momentu kiedy natrafia na presję grupy próbującą ją przekonać do innej drogi. Czy pozostanie wierna sobie i będzie kontrolować swój gniew by nie krzywdzić innych czy też pójdzie na łatwiznę i uderzy nim w kierunku obcych, aby się wkupić w łaski społeczności w jakiej żyje ? Na to pytanie odpowiemy sobie sami, tak jak odpowiadamy swoimi czynami choćby teraz kiedy opowiadamy się po stronie odradzających się ruchów ksenofobicznych, czy idziemy pod prąd próbując kanalizować i panować nad swoim gniewem. Mam nadzieję, że jak najwięcej z nas wybierze to drugie, mniej popularne rozwiązanie. Naprawdę, mimo wszystko mam ciągle taką nadzieję. 

sobota, 17 września 2016

Obrona - Steve Cavanagh







"Obrona" jest książką z rodzaju tych, które szybko się zapomina, nie pozostawiają po sobie zbytnich refleksji i pewnie nie wnoszą nic odkrywczego jeśli chodzi o sposób widzenia przez nas świata, ale za to zapewniają sporą dawkę emocji w trakcie lektury i taka ich rola. Czasem wszytko czego potrzebujemy to właśnie czysta rozrywka i jeśli o to chodzi to Steve Cavanagh staje na wysokości zadania i daje  nam jej tyle ile się da. Fajnie,  że książka ta tak naprawdę rozpoczyna serię,  bo główny bohater,  czyli Eddie Flynn to postać do której czytelnik szybko się przywiązuje i trudno się z nim rozstać. 

Eddie Flynn to cwaniak. Potrafi spadać na cztery łapy niczym przysłowiowy kocur i nawet z najgorszej opresji wychodzi cało,  choć pewnie nie dzieje się to bez komplikacji,  co nas czytelników powinno cieszyć,  gdyż możliwość śledzenia tych jego perypetii z naszej perspektywy to spora dawka adrenaliny w bezpiecznym wydaniu :) Głównego bohatera "Obrony" poznajemy w momencie kiedy próbuje zebrać się po kryzysie w jego życiu,  który skończył się rozpadem małżeństwa jak również przebytym odwykiem. Nie będzie mu jednak dane złapać na spokojnie oddechu i zastanowić się nad dalszym życiem,  gdyż zostaje mu przytwierdzona do pleców bomba,  porwana zostaje jego córka i ma tylko kilkadziesiąt godzin na uniknięcie katastrofy gorszej niż wszystko co go do tej pory spotkało w życiu. Żeby ochronić siebie i rodzinę będzie musiał wykorzystać swoje umiejętności jako adwokata (i nie tylko te umiejętności) i wyciągnąć z kłopotów bosa rosyjskiej mafii. Sprawa jest o tyle trudniejsza i wkurzająca dla naszego Eddiego,  gdyż obiecał on sobie,  że jego noga na sali sądowej nigdy więcej nie powstanie.  Czy i z tej afery przyjdzie mu wyjść bez szwanku,  a może tym razem nawet taki cwaniak jak on sobie nie poradzi?  O tym przekonacie się w trakcie czytania. 

Akcja w "Obronie" toczy się w tempie mega szybkim,  a stylem powieść ta przypomina dokonania Grishama czy też naszego rodzimego mistrza sądowych thrillerów czyli Remigiusza Mroza. Nie chodzi mi tutaj o stawianie tych autorów w jednym szeregu jeśli chodzi o warsztat,  bo nad nim Steve Cavanagh będzie musiał pewnie jeszcze trochę popracować,  ale sama konwencja książki jest jak najbardziej zbliżona. Jeśli komuś podobał się "Immunitet" Mroza, to myślę że Cavanagh też go zaciekawi swoim bohaterem. Pewnie, że Eddiemu daleko do takiej Joanny Chyłki, ale nie zawsze dostajesz wszystko czego chcesz jak śpiewa Mick Jagger. Ogólnie rzecz biorąc  książka bardzo dobra i dokładnie czegoś takiego się spodziewałem kiedy po nią sięgałem. Stanowiła doskonały przerywnik pomiędzy cięższymi klimatami gatunkowymi pośród których się obracałem w ostatnim czasie i pozwoliła mi trochę odpocząć. Jeśli również lubicie się relaksować przy tego rodzaju sensacji, to jest to idealna propozycja na atrakcyjny sposób weekendowego resetu po tygodniu intensywnej pracy i zapewniam, że jest napisana w taki sposób, że autor posługuje się tak obrazowym językiem , iż stanowi realną alternatywę do obrazów filmowych. Lekko, łatwo i bardzo przyjemnie - tak w trzech słowach można opisać tą książkę. Z czystym sumieniem ją polecam , a ja z pewnością sięgnę po "Zarzut", który stanowi kontynuację serii i właśnie się ukazał nakładem Wydawnictwa Filia. 

czwartek, 15 września 2016

Kiedyś byliśmy braćmi - Ronald H. Balson





"Jest wiele powodów, aby poznawać Holocaust i o nim nauczać, ale chyba najważniejszym jest niedopuszczenie do tego, żeby się powtórzył." - Ronald H. Balson



Bardzo dobra książka o Holocauście. Czytałem ją w trochę specyficznych okolicznościach,  gdyż było to podczas urlopowego wypoczynku przy palącym słońcu, w warunkach dość że tak powiem kontrastujących do tematyki tej książki. Piszę o tym nie bez przyczyny ponieważ szczególnie w takich momentach diametralnie zmienia się -  przynajmniej u mnie - perspektywa na rzeczy najistotniejsze w życiu. Myślę, że w momentach kiedy przestajemy doceniać rzeczy dla nas oczywiste jak to, że mamy co jeść,  nie musimy martwić się o naszych bliskich,  o własne zdrowie i życie, kiedy przyzwyczajamy się do tego, że zawsze tak już będzie,  to wtedy taka książka jest lekturą,  która może nas wyrwać z takiego błędnego przekonania. Nie ma bowiem jak się okazuje w życiu spraw pewnych,  nic nie zostaje nam dane na zawsze i czasem wystarczy chwila,  iskra która spowoduje pożar będący w stanie strawić wszystko co pojawi się na jego drodze. Tego nauczyła mnie książka Balsona i nie była to pierwsza taka lekcja.

"Kiedyś byliśmy braćmi " to jedna z tych książek które pojawiają się na rynku wydawniczym i dziwnym trafem przechodzą bez echa. Tym samym zdaje się to zadawać kłam idiotycznym jak dla mnie opiniom o wszechwładnym lobby żydowskim które zalewa nas literaturą i filmami z czasów Holocaustu. Myślę sobie,  że jest odwrotnie i ile by tych książek,  filmów,  dyskusji na temat tej tragedii nie było,  to istnieje potrzeba żeby mówić na ten temat i skłaniać do refleksji nad ulotną, zmienną, kruchą a przede wszystkim omylną naturą człowieka. Książka Balsona mówi o smutnej prawdzie dotyczącej rodzaju ludzkiego, a mianowicie przypomina nam,  że w obliczu zagrożenia i presji nie jesteśmy w stanie do końca przewidzieć jak zachowalibyśmy się i jaki los czekałby nasz światopogląd. Na ile wytrzymały jest nasz kręgosłup moralny?  Na ile jesteśmy siebie pewni?  Na ile nasza postawa wobec ludzi i wartości jest rzeczą stałą?  Ile jesteśmy w stanie poświęcić dla ratowania naszego życia i pozycji społecznej?  

Sama treść powieści nie jest może niczym nowym i tak naprawdę powiela utarte schematy,  które większość z nas miała okazję już nieraz poznać w innych opracowaniach na temat zagłady Żydów podczas II-ej Wojny Światowej. Cała historia zaczyna się w momencie,  kiedy znany żydowski polityk zostaje oskarżony o to,  że udaje kogoś innego niż jest i w rzeczywistości podczas wojny był zbrodniarzem i odpowiada za współudział w eksterminacji Żydów. Dodatkowo na wagę tego oskarżenia wpływa fakt, iż osobą która rzuca to oskarżenie wobec niego jest człowiek,  który podaję się za jego "brata". Nie łączą ich wprawdzie więzy krwi,  ale razem się wychowywali i żyli jak rodzina aż do momentu kiedy rozdzielła ich ta barbarzyńska nazistowska ideologia. Czy mówi prawdę?  Czy oskarżenia są zasadne? Myślę,  że każdy łatwo się domyśli jak brzmią odpowiedzi na te pytania,  bo tak naprawdę nie chodzi w tej książce o rozwiązanie tej intrygi. Konfrontacja po latach,  tajemnice,  zbrodnia,  wina i dążenie do rehabilitacji i odkupienia. Istotny jest natomiast sposób w jaki autor przedstawił przeobrażenia głównych bohaterów tej historii z jednej i drugiej strony konfliktów,  jak i tych którzy zostali świadkami tych wydarzeń po latach. Cała opowieść jest bogata w emocje,  które głównie oscylują wokół wzruszenia,  ale nie zabraknie tu żalu,  złości,  wstydu... Autor potrafi wciągnąć czytelnika w swą opowieść, a do tego posiada umiejętność przedstawienia jej w sposób autentyczny i świetnie buduje napięcie. Mimo,  że sama intryga jest zbudowana na zasadzie tajemnicy z przed lat,  która wymaga wyciągnięcia na światło dzienne,  to po pewnym czasie tajemnica ta schodzi na dalszy plan,  a bardziej istotne staje się poznanie trudnych prawideł rządzących rzeczywistością wojenną. Wojna jest złem w każdym wydaniu,  a już napewno wojna w którą zaangażowana jest spaczona ideologia i fanatyczna nienawiść. Niestety te rzeczy towarzyszą wojnie w większości przypadków,  a to zwykle kończy się próbą unicestwienia jednych przez drugich. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia podczas II-ej Wojny Światowej  i stąd wzięło się ludobójstwo w których brat stanął naprzeciw brata,  a jeden z drugim byli szczuci na siebie w imię "wyższych"  racji. 

Ktokolwiek przeczyta książkę "Kiedyś byliśmy braćmi" zada sobie pytanie: Jakim cudem antysemityzm, rasizm, ksenofobia znajdują nadal swoich zwolenników? W naszej obecnej rzeczywistości wzrasta atrakcyjność tych patologicznych przesłanek,  a wszystkiemu winien jest brak wyobraźni. Kogo? Przede wszystkim skrajnie prawicowych polityków którzy szturmem zdobyli ławy sejmowej obecnej kadencji. Jednym z powodów braku refleksji jest brak kontaktu z tego typu literaturą. Powiedzmy sobie bowiem wprost - bandy nacjonalistów,  neofaszystów nie sięgają po tego typu książki,  opracowania, a z tego właśnie względu nie posiadają wyobraźni i zachowują się często jak idioci. Czytajmy więc my i przekazujmy przesłanie dalej... Naprawdę warto! 

poniedziałek, 12 września 2016

Vernon Subutex vol. 2 - Virginie Despentes





Na początek chcę uprzedzić, że mocno się rozwlekłem w tej opinii i w dużej części to co tu znajdziecie nie jest opinią o książce, ale wariacją na jej temat i wszystkim co we mnie uruchomiła poraz kolejny Virginie Despentes. Jeśli kogoś interesuje sama opinia - skrócona - to zapraszam na portal lubimyczytac, a jeśli ktoś jest zainteresowany moim ględzeniem to zapraszam do dalszej lektury tutaj. Uprzedzam, że może być momentami chaotycznie i pewnie pojawią się błędy, ale postanowiłem nic nie pooprawiać, bo...tak :)   Chciałem po prostu lojalnie uprzedzić :)

Pamiętam, że kiedy czytałem "Vernon Subutex" Virginie Despentes to nawet nie miałem świadomości, że to pierwszy tom. "Vol 1" z okładki potraktowałem raczej jako integralną część tytułu i zabieg artystyczny, którego zastosowanie prawdę mówiąc nie było dla mnie jasne. Kiedy już dowiedziałem się,  że powieść będzie miała kontynuację, to nie ukrywam że walczyły we mnie skrajne odczucia. Z jednej strony ciągle nie miałem dość Virginie Despentes, której przesłanie zawarte w tej książce,  moja prawda tu odkryta wbiła się w moją czaszkę niczym młot pneumatyczny,  a z drugiej strony obawiałem się tego,  że kontynuowanie tej historii będzie trochę na siłę i tym samym nie zrobi dobrze wspomnianej prawdzie. Moje obawy okazały się niepotrzebne, a po drugi tom warto sięgnąć,  bo okazuje się że Virginie Despentes wie co zrobić z tą historią dalej i osobiście nie mam wrażenia żeby cokolwiek było tu naciągane. 

Ma się wrażenie,  że tym razem autorka posługuje się mniej wulgarnym językiem i jest mniej bezpośrednia niż miało to miejsce w przypadku "vol. 1". Bohaterowie natomiast w dalszym ciągu zachowali suwerenność i każdy głosi nadal swój odrębny przekaz,  przy czym zmieniający się kontekst i okoliczności zmuszają do zmiany środków wyrazu. Vernon Subutex po dramatycznych wydarzeniach z części pierwszej ląduje na ulicy w dosłownym tego słowa znaczeniu. Kończy swoją odyseję bez dachu nad głową i choć z początku można by sądzić,  że nie ma wyjścia to z czasem okazuje się to jego suwerennym wyborem. Mimo,  że jego przyjaciele,  znajomi,  a także wyznawcy ( o tym za chwilę ) oferują pomoc i dach nad głową,  to on nie wyobraża już sobie mieszkania w czterech ścianach i wybiera niczym nieskrępowaną wolność. Mimo,  że początkowo nikt nie rozumie jego zachowania,  a ogromna część jego znajomych posądza go o utratę zmysłów,  to z czasem zaczynają akceptować ten stan rzeczy i przynoszą się na ulicę,  z tym że oni nie porzucają swych mieszkań. On jest bezkompromisowym wyrazicielem tego,  czego oni sami sobie jeszcze nie uświadamiają,  a co przyciąga ich do niego. Z czasem staje się też swoistym katalizatorem ich lęków,  dylematów,  a przede wszystkim jednak pragnień. Nie jestem w stanie wytłumaczyć samego procesu i tu pozostaje zdać się na Despentes,  której się to udaje znakomicie,  ale koniec końców tytułowy bohater staje się kimś kto łączy ich w grupę i staje się jej nieformalnym przywódcą. Do końca niewiadomo kim Vernon tak naprawdę jest. Czy guru,  czy prorokiem,  czy kimś na kształt Jezusa, a może jest pp prostu zwykłym hochsztaplerem. Prawda jest jednak taka,  że ludzie liną do niego, grupa się rozrasta i tworzy coś na kształt sekty,  komuny,  nowej religii. 

Zwolenników Vernona łączy paradoksalnie to, że każdy jest inny,  odrębny, posiada skrajnie różny światopogląd i system wartości. On zaś uwalnia w nich pokłady tolerancji, pojednania i umożliwia współistnienie czarnych z białymi, burżujów z biedotą, skrajnej prawicy z lewakami i anarchistami, heteryków z gejami. Jak tego dokonuje?  Otóż odwraca on to czego w ciągu lat dokonał system,  a mianowicie frustrację która wynikała z rozczarowania rządzącymi ukierunkowuje on właśnie przeciw systemowi,  podczas gdy władza używała jej do dzielenia grup u osłabiania oporu społeczeństwa. Vernon pokazuje im,  że podział jest sztuczny,  bo można że sobą żyć,  a nawet w pewnym sensie współdziałać pod warunkiem wyjścia z roli. Jeśli zapomnisz czego się od Ciebie oczekuje to odzyskasz wolność i sam zdecydujesz czego chcesz i czy w ogóle masz ochotę do czegoś dążyć. Można bowiem że sobą po prostu być i nie zastanawiać się do czego to prowadzi. 

Kluczową sceną w tej książce jest dla mnie moment kiedy wysiada prąd i w ciemności ludzie tak naprawdę zaczynają czuć się bezpiecznie i czuć wspólnotę,  ale nie taką w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Dzieje się tak dlatego,  że przestają być obserwowani przez innych,  także samo przestają obserwować innych. Tym samym wyzbywają się presji i przestają wywierać presję. Ktoś powie,  że to banał, ale w takim razie zapytam się dlaczego tak trudno taki banał wprowadzić w życie?  Ktoś znów powie - utopia?  Ale czy napewno? A może z takim myśleniem łatwiej usprawiedliwić konformizm,  wyrzeczenie się idealizmu. I kolejny raz pojawi się ktoś,  kto krzyknie "gówniarstwo! ",  "dziecinada!" - a ja na to odpowiem, że odwaga! Trzeba bowiem cholernej odwagi i wiary żeby zaufać w sobie i zakwestionować kłamstwo i niewolę którą karmią nas od momentu kiedy przestajemy być dziećmi. 

Powieść Virginie Despentes to dla mnie głos sporej części pokolenia rozczarowanego postępującym od lat rozwarstwieniem społeczeństwa. Ludzi,  którzy zostali pominięci w trakcie transformacji, wyeksploatowani i wyrzuceni bez sentymentu poza nawias. Są oni doprowadzeni do granic możliwości i narazie frustrację kierują wobec siebie nawzajem z braku przywództwa ( są zresztą umiejętnie manipulowani w tym celu przez władzę). Kotłują się,  gotują,  są jak beczka prochu czekająca na kogoś kto podpali lont. Vernon Subutex potrafi ich zebrać,  ale jak narazie sam nie ma pomysłu co do celu tej społeczności. Narazie po prostu spędzają razem czas i przestają się zwalczać nawzajem. Tańczą, dyskutują,  wymieniają poglądy,  a wewnątrz rodzą się głosy zmierzające do przewrotu,  zarówno te mówiące o rewolucji pokojowej jak i te które wprost mówią o konieczności użycia przemocy. W którą stronę to pójdzie? Jak się to potoczy?  Sam jestem ciekaw gdzie zaprowadzi nas Virginie Despentes. Pisarka ta mocno do mnie trafia,  co pewnie widać przez pseudointelektualne refleksje które tutaj sobie wypacam. Jej powieść kojarzy mi się w swym tonie z "Radiem Armageddon" Jakuba Żulczyka,  jest w niej dużo gniewu z "Głodu" Caparrosa. Jest klimatyczna,  mocno anarchistyczna, punkrockowa,  autentyczna. Jest ważna! Taka przynajmniej jest dla mnie. 

Na koniec taka refleksja bardzo osobista na temat roli Vernona i moich własnych sentymentów i skojarzeń związanych z jego siłą przyciągania i charyzmą. Miałem cały czas, już przy pierwszym tomie, nieodparte wrażenie,  że kogoś takiego już znałem,  spotkałem na swojej drodze i nie była to postać fikcyjna lecz taki bohater z krwi i kości, niestety już nieżyjący.  Dobrze wiedziałem kogo. Kiedyś o nim coś więcej napiszę, ale mimo wahań, postanowiłem choć trochę wspomnieć o tym przy okazji tej książki, bo to musi być ważne skoro cały czas mi gdzieś wracały refleksje na jego temat. W tych momentach kiedy Virginie Despentes opisuje kim był dla wszystkich tych ludzi w momencie kształtowania się ich tożsamości, czyli w młodości ten właściciel sklepu z płytami muzycznymi, to przypomina mi się taki mój "Vernon" - ktoś bardzo podobny i ważny w moim życiu i życiu części moich rówieśników. Też mieliśmy takiego faceta,  który prowadził sklep muzyczny i też funkcjonował on jakby poza tym co działo się wokół. On, tytułowy niczym bohater powieści Despentes zdawał się po prostu siadać na krześle,  puszczać muzykę,  a człowiek wchodził do tego sklepu,  słuchał,  kupował płytę,  sięgał dalej.. Interesował się przekazem zawartym w tej muzyce, tekstem, stylem, znaczeniem, kontekstem kulturowym.  Spotykał rozmaite inne osoby,  które też do tego sklepu przychodziły,  poznawał je, coś go z nimi łączyło,  miał poczucie wspólnoty. Takiej właśnie wspólnoty jak w tej książce Despentes. Ten facet miał na imię Darek i tak jak Vernon nic specjalnego nie robił, oprócz tego że był i puszczał te swoje płyty,  a swoim nienarzucającym się w żaden sposób stylem bycia stwarzał przestrzeń do kształtowania się swego rodzaju społeczności. Złożona ona była,  a może jest nadal z ludzi bardzo różnych, ale mimo wszystko,  mimo tych różnic, ludzi których łączyła pewna wspólna estetyka i wizja świata i choć formalnie tej grupy nie ma, to czasem mam wrażenie, że gdzieś tam mentalnie ciągle ta więź istnieje.

niedziela, 11 września 2016

Psy z Rygi - Henning Mankell








Tym razem już udało mi sie wkręcić i zrozumieć Kurta Wallandera. Nie wiem czy to kwestia tego, że Mankell w drugiej części serii dopracował postać swojego głównego bohatera, czy też mi udało się w końcu dostrzec to czego do tej pory nie widziałem, a dostrzegali jego fani. Jak to fajnie ujął Michał Larek - "Dla fana te "wady" Kurta Wallandera to zalety" i myślę, że w tym tkwi cały sekret, że kiedy już pozwolimy sobie polubić daną postać, to te "wady" przestają przeszkadzać, a nawet zaczynamy doceniać pewne cechy, które w pierwszym momencie mogą być irytujące.

"Psy z Rygi" pokazują,iż Kurtowi Wallanderowi udało się podnieść z kryzysu w jakim znalazło się jego życie, a po szczegóły tego co się u niego wtedy zadziało zainteresowanych zapraszam do "Mordercy bez twarzy" . W drugiej części przestaje się oddawać stanom depresyjnym i bierze byka za rogi. Paradoksalnie, wszystkie jego dotychczasowe dylematy i wątpliwości z którymi się zmagał nie odebrały mu sił, ale wzmocniły go i dodały doświadczeń jakże potrzebnych rasowemu detektywowi. Mimo, że często nachodzą go myśli o porzuceniu pracy w Policji i zajęciu się czymś mniej obciążającym jak choćby praca ochroniarza, to kiedy już złapie trop staje się niczym tytułowy pies, który nie odpuści dopóki nie rozwikła zagadki i nie doprowadzi do ukarania winnych zbrodni. Jego dylematy wynikają z faktu, iż jest osobą bardzo wrażliwą, a to cecha trudna do pogodzenia z pracą wymagającą ciągłej konfrontacji z brutalnością zbrodni. Mimo tego, myślę sobie że w tym zawodzie często brakuje takich funkcjonariuszy którym udaję się zachować własną wrażliwość i nie pochowali jej pod maską cynizmu czy znieczulenia. Dojrzewanie bohatera jest widoczne również poprzez zwiększające się poczucie sprawczości i zaufanie do własnych umiejętności, a mimo że tęsknota za Rydbergiem, autorytetem Wallandera jest ciągle widoczna, to bardziej jego brak wiąże się z utratą przyjaciela niż guru. Kurt potrafi już bowiem wziąć sprawy w swoje ręce, co nie znaczy że często wzoruje się na swoim nieżyjącym już niestety autorytecie. Myślę sobie, że udało mi się polubić Wallandera właśnie dlatego, że lepiej go zrozumiałem, a to dzięki temu że Henning Mankell naprawdę rewelacyjnie potrafił oddać rozterki i w ogóle rys psychologiczny swojego głównego bohatera. Na koniec lektury byłem zaskoczony ile tak naprawdę wiem o Kurcie Wallanderze, a wszystko to udało mi się w końcu poukładać w całość. 

Książka Henninga Mankella to powieść interesująca nie tylko z uwagi na warstwę psychologiczną i świetnie zbudowaną postać głównej postaci, ale także ze względu na aspekt społeczny i polityczny. Intryga tu ukazana staje się punktem wyjścia dla pokazania specyfiki życia i różnic w funkcjonowaniu obywateli wolnej demokratycznej Szwecji i walczącej ciągle o wolność i suwerenność Łotwy, która ciągle nie może wyrwać się od wpływu mocarstwa zniewalającego ten kraj od lat. Śledztwo w sprawie odnalezionych ciał zamordowanych obywateli jednego z państw byłego Związku Radzieckiego zaprowadzi Wallandera właśnie do Rygi. Szybko okaże się że nie chodzi w tej sprawie o zwykłe morderstwo, ale o spisek na szczycie władzy i rozgrywkę jaka toczy się pomiędzy zwolennikami utrzymania wpływów i starego systemu, a tymi którzy mają nadzieję na zmiany. Jedni i drudzy są w stanie wiele poświęcić i posiadają mocno rozbudowane struktury, których spenetrowanie okaże się arcytrudnym zadaniem dla policjanta z zewnątrz, który ma ograniczenia wynikające nie tylko z uwagi na język i kulturę, ale przede wszystkim ze względu na różnice światopoglądowe. Trudno bowiem obywatelowi demokratycznego świata przestawić się na perspektywę kogoś, kto ciągle musi mierzyć się z realnym zagrożeniem nie tylko wolności, ale i życia, a każdy jego krok jest śledzony. Ta ciągła inwigilacja ze strony władzy i strach prowadzą często do wyborów, które nie tylko nie mają nic wspólnego z bohaterstwem, ale wręcz narażają człowieka na wstyd i odrazę względem własnej osoby.

Podsumowując, warto sięgnąć po "Psy z Rygi" nie tylko z uwagi na możliwość oddania się świetnie skonstruowanej intrydze kryminalnej, której rozwiązanie naprawdę nie jest oczywiste i do końca nie będziemy mieć pewności czy Kurt Wallander wyjaśni sprawę, czy może jednak podda się, a może nawet rzeczywiście opuści szeregi Policji w Ystad. "Psy z Rygi" dla mnie osobiście są też okazją do tego, iż postacie które wymagają większej uwagi dla ich zrozumienia mogą z czasem na dłużej skłaniać do refleksji i dać wiele więcej niż tacy, którzy zyskują sympatię od razu. Melancholik Wallander kiedy już poradzi sobie z kryzysem wieku średniego wyrasta na naprawdę charyzmatyczną osobowość, a przy tym jest autentyczny bo nie sili się na efekciarstwo i jest przez to bardziej autentyczny. Na koniec jeszcze jedna myśl ( już naprawdę ostatnia ) - Nawet Jo Nesbo i jego "Człowiek nietoperz" nie pokazał pełni potencjału Harry'ego Hole, więc może wniosek taki, że każda seria potrzebuje czasu na to żeby się w nią wgryźć i z czasem zaprzyjaźnić się z jej bohaterem na dobre i na złe :)

piątek, 9 września 2016

Mock - Marek Krajewski






Pamiętam, że kiedyś miałem okazję czytać " Festung Breslau" Marka Krajewskiego i powieść ta przypadła mi bardzo do gustu, bo była to książka inna niż wszystko co do tej pory miałem okazję poznać jeśli chodzi o kryminały. Polecono mi tą książkę jako tą, która pokaże mi iż warto czytać polskich autorów tego gatunku i jak się okazało spełniła swoje zadanie. Nie bardzo wiem jak się to stało, że nie sięgnąłem po kolejne części cyklu, zwłaszcza że Eberhard Mock naprawdę mnie zaciekawił swoją osobą i Wrocławiem z przed niemal wieku. W każdym razie kiedy na woblink zobaczyłem zapowiedź nowej powieści Krajewskiego z tym charakternym detektywem, to uznałem to za dobry omen i okazję do odnowienia znajomości. W tym miejscu pragnę zwrócić uwagę na cieszący mnie trend jeśli chodzi o platformę książek elektronicznych, które coraz częściej są doceniane w postaci przedpremierowych wydań w stosunku do wydań papierowych. Tak właśnie postąpił wydawca z "Mockiem", który jako e-book ukazał się tydzień przed premierą książki drukowanej. Brawo! Jestem osobiście fanem czytników i cieszę się, że coraz częściej docenia się e-booki i przestaje traktować po macoszemu.

"Mock" jest doskonałą okazją jeśli ktoś ma w planach przygodę z tą serią, bo mimo że jest to szósty już tom serii, to Marek Krajewski wraca tutaj do początków kariery Eberharda Mocka jako detektywa. Akcja toczy się we Wrocławiu w roku 1913, a nasz bohater stawia pierwsze kroki w organach ścigania i robi wszystko, żeby nie skończyć swej kariery zawodowej w wydziale obyczajowym, a stać się znaną postacią w wydziale kryminalnym. To bardzo miło ze strony Marka Krajewskiego, że daje czytelnikowi okazję obcowania z takim wydaniem swojego podopiecznego, gdyż Mock jako żółtodziób to postać budząca ogromne pokłady sympatii w swoim zagubieniu i naiwności, a jednocześnie zdradzanymi już wtedy talentami śledczymi. Zanim jednak będziemy mieli okazję towarzyszyć Eberhardowi w jego śledztwie, to przekonamy się jak uda mu się wybrnąć z trudnej dla niego sytuacji, kiedy to jego przyszłą kariera już u swego zarania zostanie zagrożona, a on sam będzie zawdzięczał wyjście z tej arcytrudnej opresji tylko na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności. Tylko czy to jedynie łut szczęścia, czy może ktoś wpływowy ma wobec niego większe plany? W tym momencie moje usta muszą zamilknąć, a palce powstrzymać taniec po klawiaturze z uwagi na ogromną pokusę zdradzenia wam zbyt wiele jeśli chodzi o kształt intrygi, a to zakrawa niemal na zbrodnię. Tak więc "Sza!"

Najnowsza powieść Marka Krajewskiego pokazuje, że jest on nadal w szczytowej formie, a jego seria zachowała swój niepowtarzalny klimat, który pamiętam z pierwszej przygody z tym autorem. Bardzo mi się podobało i mam mocne postanowienie nadrobienia zaległości jeśli chodzi o Eberharda Mocka i jego Breslau. Jeśli ktoś zna tą serię to myślę, że nie trzeba go specjalnie zachęcać do lektury i gwarantuje, iż zdecydowanie się nie zawiedzie, a kto nie zna jeszcze tej sagi to zachęcam bardzo mocno do skosztowania, gdyż to zacna potrawa. Dlaczego warto sięgnąć po "Mocka" ? Choćby ze względu na możliwość niezapomnianej wycieczki po przedwojennym Wrocławiu, gdzie mamy do czynienia z tyglem kulturowym i narastającymi nastrojami pangermańskimi i antysemickimi. Znajdziemy też w tej powieści spisek masoński rodem z najlepszych dzieł Dana Browna, a może nawet Krajewski potrafi lepiej budować aurę tajemniczości ? Nie zabraknie też klimatu rodem z kryminałów noir i cierpkiego, czarnego, a czasem gorzkiego poczucia humoru, a wszystko to w oparach dymu papierosowego, napojów wyskokowych, podejrzanych spelun i burdeli, gdzie trudno odróżnić stróża prawa od zwykłego rzezimieszka. Żeby jeszcze bardziej zachęcić was do lektury tej książki, zaznaczę że nie znalazłem jeszcze u żadnego innego autora tak specyficznego i rozpoznawalnego stylu, a dbałość o szczegóły i realia epoki u Marka Krajewskiego sprawia, że wraz z Eberhardem Mockiem dokonujemy skoku w czasie i naprawdę zapominamy, że od tego czasu minęło już ponad sto lat. Prawdziwe "Back to the future" :) Serdecznie polecam! Naprawdę warto! 

P.s. Zapomniałem o najważniejszym bohaterze i jednej  z istotniejszych rekomendacji odnośnie "Mocka". Jest nią Hala Stulecia, a wspominam o niej tutaj gdyż nie pamiętam żeby ktoś w taki sposób zaintrygował mnie w ostatnim czasie historią zabytku , jak zrobił to Marek Krajewski czyniąc wspomniany budynek centrum wydarzeń i głównym aktorem intrygi kryminalnej. No to już naprawdę koniec :)