sobota, 31 marca 2018

W ułamku sekundy - Fatih Akin




Od dłuższego czasu czekałem na możliwość zobaczenia tego filmu, gdyż osoba Fatiha Akina w połączeniu z intrygującym wcieleniem Diane Kruger widocznym na zapowiedziach zdawały się gwarantować najwyższą jakość. Często niestety bywa, że gdy zbyt wiele sobie obiecujemy po jakimś obrazie to te oczekiwania są trudne do zaspokojenia. "W ułamku sekundy" nie zawodzi jednak ani trochę  a nawet w moim przypadku przerósł moje oczekiwania. Nie sądziłem, że będę wychodził z kina aż tak poruszony. Pewnie długo pozostanie w mojej głowie, a że musiałem coś zrobić z tymi wszystkimi emocjami to postanowiłem naskrobać co nieco tutaj.

Fatih Akin zrobił rzecz niebywałą, a mianowicie rozłożył na łopatki większość stereotypów na temat emigrantów, muzułmanów i kobiet jakie są obecnie na topie w europejskim, a właściwie światowym społeczeństwie. Zrobił to po to, aby zmienić perspektywę i zachęcić do głębszej refleksji nad źródłami przemocy, terroryzmu i frustracji. Warto zaznaczyć, iż przy tej okazji udało mu się dotknąć także innych obszarów i zrobiło się z tego kino uniwersalne, a równocześnie zamiast filozoficznego wykładu otrzymujemy znakomite kino akcji i dramat sądowy. Tym samym ogląda się to zagryzając paznokcie z napięcia, a jednocześnie człowiek ( przynajmniej ja tak miałem) próbuje poukładać sobie w głowie jak sam by się zachował postawiony w sytuacji Katji Sekerici. Kobieta ta w ułamku sekundy traci męża i syna, a odpowiedzi na pytania o to jak żyć po takim ciosie będą generować kolejne dylematy i w rezultacie przyczynią się do wyborów do których jesteśmy zdolni, kiedy zostaniemy doprowadzeni do ostateczności.

"W ułamku sekundy" nakręcone jest w tak genialny sposób, iż nie trzeba wiele aby zempatyzować się z główną bohaterką. Pewnie po części jest to zasługa świetnego scenariusza, ale i również trzeba pochwalić Diane Kruger za to, że zagrała tu moim zdaniem najlepszą rolę w życiu. Właściwie już od samego początku filmu towarzyszyły mi emocje złości, wściekłości, a jednocześnie bezsilności, bo reżyser zaraz po krótkim wstępie gdzie doświadczamy chwilowej idylli w rozdziale zatytułowanym "Rodzina" uderza zznienacka między oczy niczym sam Hitchcock. Od tego momentu już do końca seansu pozostajemy w napięciu wbici w fotel aby w samym finale zapowietrzyć się i z bałaganem w głowie opuścić kino.

Kiedy pozbędziemy się uproszczeń i skrótów myślowych to wtedy odkryjemy, iż "W ułamku sekundy" to nie jest kino o źródłach przemocy i terroryzmu, ale obraz uniwersalny który zmusza nas do refleksji nad tym jak zachowujemy się w momencie kiedy cały nasz świat zostanie postawiony na głowie. Wraz z główną bohaterką przechodzimy kolejne etapy przemiany wywołanej niewyobrażalnym kryzysem przed jakim została postawiona i kiedy już może się wydawać, iż pozbiera się ona i rozpocznie nowy rozdział w swoim życiu to Fatih Akin uświadamia nam, iż być może są tragedie po których nie można już żyć i myśleć racjonalnie. Kiedy chaos i zniszczenie zasięgnąć plon, to destrukcja wydaje się być jedynym rozwiązaniem nawet dla najbardziej miłujących harmonię. Czy można żyć kiedy ktoś pozbawi nas punktu odniesienia? Czy mamy prawo do odwetu? No i wreszcie : Czy odwet przyniesie nam swego rodzaju katharsis czy też automatycznie skażemy również siebie na unicestwienie? To tylko niektóre z pytań, które wciąż po kilku dniach od seansu znakomitego filmu Fatiha Akina nie dają mi spokoju. Ciekawy jestem przed jakimi dylematami was pozbawi obraz, który bezapelacyjnie zasłużył na Oscara. A dlaczego go nie otrzymał? To już sami będziecie wiedzieć po seansie, a ja tylko dodam że z podobnych przyczyn pominięty przez tamto grono został film "Trzy billboardy za Ebbing Missouri". 

poniedziałek, 26 marca 2018

Księga wyjścia - Mikołaj Grynberg



Czułem nieodpartą potrzebę przeczytania tej książki odkąd na Niespodziegadki ukazała się jej zapowiedź. Podczas gdy prominentne osoby w naszym kraju lobbują za rewidowaniem historii w kierunku zapominania o niewygodnych faktach z naszej przeszłości, można na szczęście liczyć na środowiska literackie. Tak było w roku 1968, tak jest i teraz kiedy to w marcu 2018 ukazało się kilka ciekawych pozycji na temat wydarzeń z przed 50 lat. Ja wybrałem książkę Mikołaja Grynberga i towarzyszyła mi ona przez ostatnie dwa tygodnie.

Wydaje się, że pół wieku to wcale nie dużo czasu, a wydarzenia ostatniego półwiecza to raczej historia najnowsza w której bezpośrednio bądź pośrednio brała udział spora część naszego społeczeństwa. Tym bardziej dziwi nietakt i ignorancja, która towarzyszyła zmianom ustawodawczym wokół IPN-u. Podczas gdy pamięć nagonki na Żydów z przed pięćdziesięciu laty powinna być ciągle żywa nasi politycy w imię własnych ambicji zachowywali się jak słoń w składzie porcelany. Tym mocniej zainteresowałem się losami tych, których antysemicka paranoja dotknęła bezpośrednio i sięgnąłem po "Księgę Wyjścia" Mikołaja Grynberga.

Bohaterowie opowieści snutej przez Grynberga to ludzie, którzy w roku 1968 byli studentami i z dnia na dzień zostali postawieni przed dylematem "zostać czy wyjechać?". Wraz z tym krytycznym wyborem musieli zrewidować kwestie związane ze swoją tożsamością, przynależnością i światem wartości, które to zostały poddane w wątpliwość poprzez gwałt systemu na jednostce. To co zrobiła Partia w 1968 było odrażające, ale jeszcze większą odrazę i zwątpienie w człowieczeństwo budzi fakt, iż tak wiele osób dało się wtedy zmanipulować. Przyznam, że sam momentami miałem ambiwalentne odczucia dotyczące polskiego podskórnego antysemityzmu, ale trudno dyskutować z faktami. Kiedy czytamy zawarte tu rozmowy to już po kilku z nich schemat staje się jasny i przejrzysty, a mianowicie kiedy zaczyna się dziać coś niepokojącego, kiedy trzeba znaleźć winnego to często właśnie Żydzi stają się kozłami ofiarnymi. Pewnie, że trzeba uważać na uogólnienia i stereotypy również w drugą stronę, bo nie każdy Polak w trakcie wydarzeń z marca 1968 okazał się antysemitą i ignorantem, ale jakkolwiek nasi politycy będą starali się przeczytać historię po swojemu, tak trudno nie znaleźć elementów wspólnych w relacjach rozmówców Mikołaja Grynberga. Do takich należą wyzwiska w rodzaju "parszywy żyd", rzucanie kamieniami w dzieci żydowskie zmierzające w niedzielę do szkoły, czy masowe ucieczki z kraju w obliczu zaszczucia i niezrozumienia ze strony "prawdziwych Polaków".

Z przykrością się śledzi wydarzenia z marca roku 1968, czasem towarzyszyły mi przy czytaniu uczucia współczucia i żalu, a momentami złość i bezsilność. Uczucia te były tym mocniejsze, im bardziej docierało do mnie iż historia poraz kolejny zatacza koło i poraz kolejny kołem ofiarnym za niedoinformowanie światowej opinii publicznej na temat roli Polski podczas II-ej wojny światowej jak również ogólnie nieciekawego obrazu naszego kraju, staje się Żyd. Mimo, że posłusznie usunął się w cień i wyemigrował do Izraela czy w inne bardziej przyjazne miejsce na świecie to o tak znów trafia na celownik tych którzy chcą sobie jego kosztem załatwić własne frustracje i zaspokoić wygórowane ambicje. Przykro, że tyle cierpienia związanego z niespełnionymi karierami naukowymi, rozdzielanymi rodzinami, zranionymi kochankami, pospiesznym exodusem, więzieniem i szkalowaniem nie nauczyło nic tego społeczeństwa, które w ogromnej części znów zadziera głowę i prezentuje chorą dumę. Szkoda, że bezduszna ustawa powstaje w pośpiechu i niweczy trud wieloletniego pojednania i dialogu. Całe szczęście, że powstają książki takie jak "Księga wyjścia" Mikołaja Grynberga. 

czwartek, 22 marca 2018

Jakbyś kamień jadła - Wojciech Tochman



Kto już miał do czynienia z reportażem autorstwa Wojciecha Tochmana tego nie trzeba przygotowywać na to co znajdzie w "Jakbyś kamień jadła", a ci dla których będzie to pierwsze spotkanie z tym autorem niech nastawią się na mocne i trudne emocje, zwłaszcza że temat wojny z zasady przecież nie jest tematem łatwym. U Tochmana paradoksalnie wzmacnia efekt jego suche przedstawianie faktów, które porażają okrucieństwem bez zbędnego tu upiększania i wzmacniania komentarzem.

Ja należę do tych, którzy zdążyli już poznać styl Wojciecha Tochmana, więc też jest mi wiadomo, iż jest on bardzo oszczędny w słowach i rozległe opisy ustępują u niego faktom rodem z telegraficznego skrótu. Przy pierwszym spotkaniu z takim reportażem możemy poczuć zaskoczenie i swoistą dezorientację, bo oczekiwało by się od reportera, że jakoś odniesie się, ustosunkuje do przedstawianych faktów, jednak z czasem zaczynamy rozumieć, iż dystans autora powoduje tym większe i szczersze zaangażowanie emocjonalne czytelnika. Tak działo się przy okazji "Schodów się nie pali", czy choćby "Eli, Eli", tak samo przeżywamy opisywaną rzeczywistość w przypadku "Jakbyś kamień jadła". Tym razem przyszło mi zmierzyć się obliczem wojny i to tej najgorszej z mozliwych, bo wojny bratobójczej, która miała miejsce w Bośni. Wojciech Tochman sprawozdaje to co zobaczył z perspektywy dr Ewy, specjalistki od identyfikacji zwłok zajmującej się ofiarami masowych mordów, które miały miejsce podczas wojny domowej. Pani doktor kompletuje ciała niczym ludzkie puzzle, aby umożliwić rodzinie pożegnanie się z bliską osobą. Kolejne zwłoki przynoszą że sobą odrębną, a jednak bardzo podobną historię gwałtu, zbrodni i nienawiści, a rodzina dokonuje swoistego katharsis i symbolicznego pożegnania.

Czytając opinie o tej książce spotkałem się z zarzutami, iż Wojciech Tochman wykorzystał chwytliwy temat i dokonał "skoku na kasę" bazując na cierpieniu ofiar wojny. Jak dla mnie jest to kompletna bzdura, zwłaszcza kiedy choć trochę pozna się poglądy i przekonania tego autora, znanego z zaangażowania społecznego i walki o tolerancję i sprawiedliwość. Nawet gdyby powstało i dziesięć razy więcej książek o Bośni i ludobójstwie w całej byłej Jugosławii to każda z nich będzie potrzebna ku przestrodze. Za każdym razem kiedy czytam tego rodzaju publikacje jak "Odłamki" Prcica, "Chwilę na miłość" Joanny Stovrag czy inne książki o tematyce wojny w tamtym regionie przeraża mnie nie tylko rozmiar cierpienia zadawanego sąsiadowi przez sąsiada, ale moją obawę przede wszystkim budzi fakt, iż historia niczego tych ludzi nie nauczyła. Piszę o" tych ludziach", ale wypadało by napisać w tym momencie "nas" obserwując wzrost nastrojów o charakterze nacjonalistycznym na całym świecie podczas gdy ciała ofiar tamtejszych zbrodni nie zdążyły jeszcze ostygnąć. 

Co wyróżnia "Jakbyś kamień jadła" pośród wszystkich tych książek o wojnie w Bośni? Mianowicie to, iż Tochman strzela prosto między oczy i skupia uwagę czytelnika od początku do samego końca swojej książki. To, że nie używa tanich chwytów żeby wzbudzić nasze emocje, ale pozwala robić to faktom. Wreszcie to, że skutecznie zakłóca nasz spokój, iż żyjemy sobie spokojnie w poczuciu, że nas to wszystko co wydarzyło się pod koniec ubiegłego wieku w europejskim kraju w niedalekim sąsiedztwie nie dotyczy. Otóż dotyczy i tak samo jak tam nikt nie przewidział dokąd doprowadzi atmosfera szczucia, zawiści i podkreślania zaszłości historycznych, tak w naszym przypadku możemy się kiedyś opamiętać za późno. Sięgajcie więc czym prędzej po książkę Wojciecha Tochmana, którą dostać wcale nie jest łatwo i funkcjonuje głównie na rynku wtórnym ( słyszałem, że ma być wznowiona). Mówcie o niej innym, bo temat jest ważny i warto czytać z szacunku dla ofiar i ku opamiętaniu, a kiedy już będziecie po lekturze to polecam dla kontrastu wspomnianą już wcześniej książkę "Chwila na miłość" Joanny Stovrag, bardziej osobistą i odmienną emocjonalne, ale równie piękną i ważną. 

wtorek, 13 marca 2018

Nielegalny - Trevor Noah



Kiedy Marcin Meller poleca książkę to trudno mi obok niej przejść obojętnie. Wprawdzie autobiografia Trevora Noah, czego się można było spodziewać, nie zrobiła u mnie takiego zamieszania jak Shantaram, ale nie zmienia to faktu, że to naprawdę bardzo dobra książka.

Przyznam szczerze, iż nie słyszałem wcześniej o tym komiksu rodem z RPA, który co wynika z Wikipedii jest bardzo popularny na świecie, ale z pewnością bardzo szybko nadrobię te zaległości. Jestem zauroczony dystansem do świata i poczuciem humoru u kogoś kto ma za sobą tak trudne doświadczenia. Sytuacja Trevora była skomplikowana już od samego narodzenia, co zdradza geneza tytułu. Otóż w RPA za czasów apartheidu związek czarnej kobiety i białego mężczyzny był nielegalny, a już sam fakt przyjścia na świat dziecka z takiego związku uderzał w porządek społeczny w tym nieludzkim systemie. Prawo prawem, zasady zasadami, ale zawsze znajdzie się ktoś kto pokaże środkowy palec i udowodni iż miłość jest silniejsza niż jakieś tam przepisy. W tym przypadku "fucka" rasizmowi pokazała matka Trevora, co niestety nie przyczyniło się do łatwego dzieciństwa, bo powiedzieć że miał pod górkę to powiedzieć zdecydowanie za mało.

Trevor Noah opisuje swoją historię życia z perspektywy osoby wiecznie niedopasowanej, gdyż z uwagi na swój kolor skóry tak naprawdę nie był akceptowany ani przez czarnych ani przez białych. Pomimo tego, że opowiada to swoje życie z dużym przymrużeniem oka i co chwila wrzuca kolejne śmieszne anegdoty to trudno nie doszukać się w tym wszystkim śmiechu przez łzy i poczucia krzywdy. Ciężko się żyje że świadomością, iż własna rodzina nie może się do Ciebie przyznać publicznie i tak naprawdę każda grupa traktuje Cię z rezerwą. Pomimo swych doświadczeń nie poddaje się on jednak i konsekwentnie realizuje swój plan by do czegoś w życiu dojść i pokazać, że może być postrzegany przez coś więcej niż tylko przez swój kolor skóry. Jak łatwo można się domyślić udaje mu się to z nawiązką, bo jego kariera umożliwia mu ostateczne pognębienie chorego i nienawistnego systemu poprzez  obnażenie jego absurdów. Trevor Noah wzbudza sympatię również ze względu na to, iż nie przegapić w drugą stronę i pokazuje iż dobry żart musi ocierać się o granicę tzw. poprawności politycznej, która czasem w niewłaściwym wydaniu dokonuje swoistego seppuku.

Język jakim pisana jest ta autobiografia jest nie tylko pełny autentyzmu i świeżości, ale jest wartki i mocno energetyczny dzięki czemu nie zauważcie nawet kiedy zbliżycie się do końca. Książkę tę człowiek więc pochłania, a nie czyta. Anegdota goni anegdotę, a pomiędzy tymi śmiesznymi wspomnieniami pojawiają się momenty naprawdę smutne i wzbudzające refleksję nad kondycją rodzaju ludzkiego. Przede wszystkim dla mnie "Nielegalny" to afirmacja przekory i hartu  ducha, które nie pozwalają człowiekowi poddać się terrorowi nienawiści i uprzedzeń. Wszystko to w dużej mierze okraszone poczuciem humoru i wcale niełatwym uczuciem do matki, której wybory nie zawsze były dobre z perspektywy Trevora, a jednak w ostateczności wybrzmiewają w duchu miłości. Taka jest cała ta książka, pełna sprzeczności i ambiwalentnych uczuć, bogata w symbole i przy tym wszystkim rozbrajająca w swej prostocie. Trevor Noah opowiada o rzeczach naprawdę trudnych, a jak na dobrego komika przystało używa jednego z największych oręży do walki ze stereotypami i rasizmem - śmiechu. Przy tym wszystkim opowiada to wszystko co przeżył w RPA ku przestrodze wszystkim tym, którzy bazują obecnie na wskrzeszaniu uśpionych demonów rasizmu tak że i niestety w naszym kraju. Zdecydowanie polecam tę książkę !  

czwartek, 8 marca 2018

Unf*ck yourself. Napraw się! - Gary John Bishop



Ukrzyżujcie mnie jeśli chcecie, ale nie będę udawał i przyznam się od razu, iż nie kierowałem się większymi oczekiwaniami jeśli chodzi o tę publikację. Jednym słowem, nie sięgnął bym po tą książkę gdyby nie chwytliwy tytuł. Poza tym zostałem zachęcony przez Socjopatka.pl. Napisała ona w swojej opinii o raczej ambiwalentnych odczuciach na temat książki Bishopa i kiedy tak na świeżo po lekturze analizowałem jakie wrażenie na mnie zrobił ten poradnik ( bo cokolwiek bym robił to trudno mi inaczej zaklasyfikować tę książkę) również miałem mieszane uczucia. Z jednej strony nieodparte wrażenie, że to już było i to nieraz, a z drugiej strony coś jakby jednak świeżego biło od tej publikacji.

Gary John Bishop jest określany w notce jako filozof miejski, co przyznam szczerze brzmi dla mnie trochę banalnie, ale z drugiej strony jak to mówią "nie oceniaj pp pozorach" więc wypada jednak wgryźć się głębiej w tę jego filozofię życia. Z początku miałem wrażenie, że znowu będzie o podświadomości, przekonaniach i ich wpływie na nasze życie, lecz od razu mile rozczarowanie gdyż autor nie koncentruje się, jak wielu przed nim, na "programowaniu mózgu", ale idzie dalej i zachęca jednak do działania. Tym samym krytykuje wszystkie banały mówiące o tym, iż wystarczy myśleć pozytywnie o to już samo w sobie stanowi klucz do sukcesu. Wiele książek dotyczących zmiany, których tytułów tu nie będę wymieniać bo zainteresowani pewnie siedzą w temacie, kręci się właśnie wokół pozytywnego myślenia i ma się wrażenie, że to takie trochę "czary mary". Gary John Bishop pisze o tym, iż pozytywne nastawienie to rzeczywiście klucz do sukcesu, ale nic się nie zmieni od samego myślenia i dopiero kiedy zaczniemy zmieniać nawyki w praktyce to mamy szansę na satysfakcjonujące życie. Mało tego, nie pozostawia nas bez konkretów, ale przedstawia realne wskazówki i techniki, które każdy bez problemu może zastosować przy odpowiedniej motywacji do zmiany.

Kolejną rzeczą istotną w tej książce jest zwrócenie uwagi na to czego próżno szukać w innych publikacjach tego typu, to jest "gotowość do zmiany". Autorzy większości poradników czy książkę o coachingu mamią nas banałami o tym, iż zawsze jest czas na zmianę itp. i tym samym przyczyniają się moim zdaniem do frustracji ogromnej rzeszy ludzi, którzy zwyczajnie nie są na zmianę gotowi. Nasza wewnętrzna gotowość do rezygnacji z przeszkadzających nam w życiu nawyków jest bardzo istotna, gdyż często jesteśmy zwyczajnie rozdarci pomiędzy obietnicą poprawy w przypadku zmiany, a z drugiej strony nie jesteśmy jeszcze gotowi na wyjście z naszej strefy komfortu. Zamiast się więc frustrować podczas kolejnych nieskutecznych prób wyjścia z niewygodnej sytuacji warto się razem z Bishopem zastanowić co może nam dawać nawet z pozoru najbardziej niekorzystna dla nas sytuacja życiowa. Mimo, że wydaje się to dziwne, to nawet funkcjonowanie w ramach roli ofiary może przynosić swego rodzaju korzyści.

Dochodzę teraz do sedna jeżeli chodzi o opinię na temat książki "Unf*ck yourself". Siła takich poradników leży głównie w ich prostocie. Często przedstawiają naprawdę pożyteczną wiedzę w przystępny sposób jednocześnie jednak zbytnio ją upraszczając. Jeżeli borykamy się z jakimś życiowym kryzysem czy trudnością i nie mamy czasu i odwagi do prawdziwej pracy nad sobą w ramach terapii własnej, to zawsze to jakieś wyjście. Z drugiej jednak strony nic nie zastąpi profesjonalnej pomocy i takie naprawianie siebie w ramach różnego rodzaju poradników może narobić jednocześnie sporo dodatkowej krzywdy nam samym i otoczeniu. Traktując jednak książkę Gary John Bishopa z przymrużeniem oka jako dodatkowy bodziec do rezygnacji ze swych nawyków śmiało można powiedzieć, że to całkiem świeża i ciekawa pozycja. Jednym słowem można przeczytać, ale rewolucji w myśleniu nie ma co oczekiwać i pewnie szybko odejdzie ta książka w niepamięć. 

poniedziałek, 5 marca 2018

Rzeczy, których nie wyrzuciłem - Marcin Wicha




Marcin Wicha snuje swoją opowieść i usypia czujność czytelnika aby niepostrzeżenie zwalić go z nóg coraz to nową anegdotą. Lekkość x jaką wprowadza nas w świat swoich wspomnień jest jeszcze bardziej ujmująca niż w przypadku "Jak przestałem kochać design". Jeśli podobała wam się tamta książka to z pewnością odnajdziecie się i również w przypadku tej książki.

Było o relacji z ojcem, będzie o relacji z matką w kontekście pożegnania z nią i w ramach potrzeby poukładania sobie części składowych tejże relacji z kawałków wspomnień i doświadczeń. Matka Marcina Wicha z tego jaki obraz przedstawia nam sam autor w tej książce, do łatwych osób zdecydowanie nie należała, ale jednocześnie biją z niej niezłomność i odwaga. Wspomnienia i niej wiążą się z przedmiotami, które po sobie zostawiła, a są to przede wszystkim książki. Autor szukając dla nich nowych właścicieli żegna się z chwilami, które spędził z matką, a robi to starając się nie pozwalać sobie na zbytni sentymentalizm, bo nie było to w jej stylu. Czy uda mu się do końca wyzbyć sentymentalnej nuty w prowadzonej przez siebie narracji? Raczej nie. Historia, którą zawarł na kartach tej książki jest pełna wzruszeń i dowodzi o jego wielkiej wrażliwości.

Rzadko w dzisiejszych czasach prostota i autentyczność dostają szansę by skutecznie rywalizować z na siłę ubarwianym i pełnym sztucznych ozdobników językiem. Tym bardziej cieszy Paszport Polityki dla "Rzeczy, których nie wyrzuciłem", bo Marcin Wicha okazuje się być dowodem na to, iż taka proza jest w stanie się skutecznie obronić. Z wielką przyjemnością pochłaniałem kolejne strony i nie będę tu silił się na deklaracje, iż "tak szybko się ta książka skończyła", albo "szkoda, że tak krótko". Przeciwnie, po zakończeniu lektury miałem poczucie iż było tyle ile było trzeba i wszystko co miało być powiedziane zostało powiedziane. Nie ilość stron, ale sposób przedstawienia tematu decydują o sile książki i choć wydaje się to być banałem, to współcześni autorzy zachowują się często tak jakby to wcale takie proste nie było. Być może to kwestia narcystycznego rysu, którego na szczęście Marcin Wicha nie posiada, a co można zaobserwować śledząc jego wypowiedzi w udzielanych wywiadach.

Mam trochę z Marcinem Wichą jak z Patti Smith, że kiedy zasiadam do lektury, to jakby się wygaszam i godzę z otoczeniem i chociaż to zupełnie inna wrażliwość kiedy porównamy tych dwóch pisarzy, to mają oni że sobą moim zdaniem dużo wspólnego. Jescze raz mocno polecam lekturę "Rzeczy, których nie wyrzuciłem", zwłaszcza że każdy z nas stracił bądź straci kogoś ważnego i kiedy trudno nam było lub będzie pogodzić się ze stratą, to wtedy doświadczenia Marcina Wichy mogą okazać się mocno uwalniające. Poza tym bez względu na temat to po prostu kawał dobrej literatury i z pewnością czas jej poświęcony nie będzie należał do straconych.