niedziela, 24 czerwca 2018

Dzisiaj narysujemy śmierć - Wojciech Tochman




Kiedy sięga się po książki Wojciecha Tochmana to nie ma co liczyć na piękno i pokrzepienie serca, ale przecież nie taka rola reportera. Jego zadanie polega na przedstawieniu faktów i z tego zadania Tochman wywiązuje się znakomicie, a że przy okazji konfrontuje on czytelnika z ludzkim okrucieństwem... no cóż tacy też potrafimy być choć trudno nam przyznać się do tej części naszej natury.

"Dzisiaj narysujemy śmierć" to bodaj najtrudniejsza pozycja autorstwa Wojciecha Tochmana, którą dane mi było czytać, a jednocześnie uważam że jest to lektura obowiązkowa, z gatunku tych ku przestrodze. Należę do pokolenia dla którego Rwanda już na zawsze będzie się kojarzyć z maczetą i krwawymi wydarzeniami, które rozegrały się pomiędzy dwoma zantagonizowanymi plemionami Tutsi i Hutu. W roku 1994 kiedy dochodziły do nas informacje o ludobójstwie, które odbywało się właśnie w tym małym afrykańskim kraju, pamiętam jak dziś że widok tych tabunów uchodźców budził przerażenie i trwogę niemal wszystkich. Sporo się zmieniło od tego czasu gdyż obecnie jako społeczeństwo nie jesteśmy tak jednomyślni na widok uchodźców z Syrii i innych państw naznaczonych wojną, którzy stoją u wrót Europy. Obecnie wielu z nas włącza się zimna  kalkulacja na temat tego kto zasługuje na pomoc a kto nie koniecznie, dlatego też wznowienie książki Wojciecha Tochmana nie mogło mieć miejsca w lepszym momencie. Pytanie tylko czy nawet tak bezpośredni i twardy reportaż ma szansę obudzić empatię w społeczeństwie tak mocno zfokusowanym na własnej wygodzie i coraz to bardziej egoistycznych potrzebach. W każdym razie zawsze znajdzie się choć garstka tych, którzy będą czytać książki tego typu i oburzać się na niesprawiedliwość na tym świecie i dla nas właśnie ta książka jest adresowana. 

Wojciech Tochman jedzie do Rwandy, aby lata po krwawych wydarzeniach badać piętno jakie zaznaczyły one na tym narodzie. Pamięć jest instrumentem mocno zaznaczajacym się na tożsamości każdego narodu. Nie inaczej jest w przypadku Rwandy i choć istnieje presja rządzących co do tego co można, a nie można mówić odnośnie wydarzeń z przed lat, to zapomnieć nakazać się niczego nie da. Rozmówcy Tochmana pamiętają jak to w momencie próby jedni zdawali egzamin z człowieczeństwa, a inni nie. Podczas gdy instytucje zawiodły niemal bez wyjątku, to na pojedyncze jednostki można było liczyć w chwili zbliżającej się śmierci. Obok bowiem tych, którzy poddali się masowej histerii i ulegli bratobójczej patanoji, znaleźli się również i tacy ludzie u których Tutsi znaleźli schronienie i ratunek przed maczetami Interahamwe. Znaleźli się więc i tacy, którzy wprost sprzeciwiali się przemocy, znaleźli tacy którzy na swych strychach trzymali kobiety w ciąży, znaleźli i tacy którzy brali pod protekcję dzieci Tutsi. Więcej jednak było tych, którzy egzaminu z człowieczeństwa nie zdali i kiedy trzeba było wstawić się za słabszym nie tylko nie pomagali, ale i przykładali rękę do rzezi. Co do wspomnianych instytucji to zarówno ONZ jak i Kościół jak i rządy najbardziej wpływowych państw na świecie bardziej pozorowały działania niż realnie działały na rzecz zapobiegania toczącej się rzezi. Poczucie opuszczenia, krzywdy i żalu to dominujące uczucia u rozmówców Wojciecha Tochmana. 

Ciężko czytało mi się tę książkę. Raz po raz towarzyszyła mi wściekłość i oburzenie na to co jak mi się wydawało przebrzmialo przez te ponad dwadzieścia już lat i należy już do przeszłości, do historii. Jak się jednak okazuje dopóki żyją ludzie, którzy pamiętają co się wydarzyło, dopóki nie zostaną wprost nazwane winy, zaniedbania, jak również zwykła obojętność wśród uczestników ludobójstwa w Rwandzie, dopóty pozostanie poczucie krzywdy na tyle silne, że uniemożliwi rozwój i pójście do przodu. Mocno czuć z kart książki "Dzisiaj narysujemy śmierć", że są tacy którzy próbują na siłę zmusić wszystkich do skupienia na przyszłości podczas gdy wciąż w przestrzeni publicznej żyją zarówno sprawcy jak i ofiary. Uniemożliwia się im prawdziwe zadośćuczynienie i żałobę w imię szeroko pojętych partykularnych interesów. Próbuje się sztucznie wpływać na naturalne procesy, które powinny wynikać z tej najważniejszej, czysto ludzkiej perspektywy. Nie da się natomiast oszukać pamięci i to w jej imieniu wypowiada się w tej książce Wojciech Tochman. 

Zachęcam mocno do lektury "Dzisiaj narysujemy śmierć" także z innego powodu. Książka ta rzuca bowiem również światło na trudne tematy dotyczące historii organizacji międzynarodowych, w tym przede wszystkim Kościoła. Czytelnik ma okazję samemu wyrobić sobie zdanie na temat moralnego prawa do społecznej krytyki tych, którzy ze sporą łatwością ferują wyroki i pouczają o tym co dobre i złe, a samo raz po raz zawodzą w obliczu kryzysu i nie są przejrzyści moralnie patrząc choćby na to jakie priorytety kierowały nimi podczas wydarzeń w Rwandzie. 


piątek, 22 czerwca 2018

To oślepiające, nieobecne światło - Tahar Ben Jelloun




Wrażliwości tego marokańskiego pisarza zdążyłem już doświadczyć wcześniej, kiedy to objaśniał islam z perspektywy dziecka. Jeśli ktoś jest ciekawy to wystarczy poszperać na blogu za opinią. To był początek pięknej przyjaźni. Teraz kiedy leżę na plaży na tunezyjskiej Djerbie, a Maroko nigdy nie było bliżej, przyszła idealna pora na zapoznanie się z jego najbardziej znanym dziełem. "To oślepiające, nieobecne światło" jest książką, która głęboko wchodzi w duszę i pewnie na długo w niej pozostaje. Jej lektura to wydarzenie metafizyczne, prawdziwa duchowość której nie doświadczycie przy pomocy żadnej zinstytucjonalizowanej formy kultu religijnego.

Ta historia zdarzyła się naprawdę. Podczas nieudanego przewrotu i próby obalenia króla Maroka Hassana II, która to próba skończyła się klęską, do celi o wielkości grobu trafia Salim i jak się później okaże przyjdzie mu tam spędzić 18 lat. Pobyt w tajnym więzieniu Tazmamart to liczne tortury zmierzające do odczłowieczenia, do złamania ducha i sprowadzenia uczestników przewrotu do roli żywych trupów. Bohater tej powieści postara się tym zakusom przeciwstawić i pozostać człowiekiem przy pomocy siły ducha, wiary w Allaha. Salim kieruje się przy tym bardzo silnym pragnieniem aby przetrwać i dać świadectwo o wszystkim tym co spotkało jego i jego towarzyszy niedoli. W przeciwnym wypadku może się okazać, że nikt nigdy nie dowie się o tym, że tajne więzienie istniało, a śmierć wszystkich tych którzy nie zdołali przetrwać zostanie wymazana na kartach historii. Salim stara się więc nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich tych z którymi tworzył specyficzną wspólnotę podczas pobytu w Tazmamart.

Czytałem wiele książek traktujących o tym do jakich okropieństw zdolny jest człowiek wobec drugiego człowieka, ale takiej jak ta jeszcze nigdy. Tahar Ben Jelloun dokonał czegoś niebywałego, gdyż pisząc o rzeczach które zwykle powodują u mnie wściekłość, zrobił to w tak nietypowy sposób iż bardziej niż na nienawiści wobec oprawców skupiłem się na uznaniu dla Salima, a jest za co go podziwiać. Przemiana duchowa jakiej dokonuje on po uwięzieniu wydaje mi się czymś niedoścignionym. Na początek wyzbywa się nienawiści do swoich politycznych przeciwników, w tym do ojca który go porzucił a w obliczu kryzysu wyrzekł się go. W dalszej kolejności uczy się oddzielać ducha od ciała, aby nie pozwolić go zbrukać, zniszczyć jak powłokę, która tego ducha przechowuje, a ulega coraz to bardziej postępującej degeneracji. Ponadto uczy się pokory wobec świata w którym przyszło mu żyć, a jak się okazuje nawet w celi wielkości grobu i w odcięciu od zewnętrznego świata człowiek nigdy nie jest zupełnie sam i nawet skorpion zasługuje na prawo do istnienia. Salim na nowo odkrywa też wagę i znaczenie najbardziej przyziemnych czynności i uczy się tego jak ważna może być jego opowieść dla drugiego człowieka, jak pozwala podtrzymać nadzieję, pozostać przy życiu. Mógłbym tak jeszcze wymieniać długo, jednak zamiast wyręczać was w szukaniu własnego przesłania, poprzestanę na tym iż w toku lektury osobiście zacząłem doświadczać czegoś na kształt duchowego przeżycia. Jestem za to ogromnie wdzięczny autorowi, bo chyba nie ma lepszej rekomendacji dla pisarza ponad to, iż lektura jego dzieła staje się wydarzeniem o wymiarze transcendentnym.

"To oślepiające, nieobecne światło" jest opowieścią o tym, jak czasem musimy stracić, aby zyskać. Jest świadectwem tego czym tak naprawdę powinna być wiara, która w swej prawdziwej postaci jest afirmacją miłości, a nie zaproszeniem to nienawiści. Jeśli kiedykolwiek blisko mi jest do poszukiwania wiary to jedynie w takiej formie jak proponuje to właśnie Tahar Ben Jelloun. Cudnie się to czyta, z jednej strony jakoś tak nieśpiesznie a jednocześnie pochłonąłem to książkę za jednym zamachem. Na sam koniec pozostałe z refleksją, iż czasem wstyd mi za swoje wygórowane potrzeby i oczekiwania podczas gdy ciągle są tacy, którzy chcieliby jedynie godnie żyć. Jeśli zdecydujecie się na lekturę tej książki i przypadnie wam do gustu to jeszcze raz mocno zachęcam do sięgnięcia również po "Co to jest islam? Książka dla dzieci i dorosłych". 

sobota, 9 czerwca 2018

Opowiadania bizarne - Olga Tokarczuk



"Opowiadania bizarne" Olgi Tokarczuk są trochę jak serial "Czarne lustro". Autorka podobnie jak flagowiec Netflixa zagląda w najgorsze lęki człowieka przed sobą samym i tym do czego może doprowadzić w niedalekiej przyszłości. Formy, choć krótkie i czasem niepozorne stawiają raz po raz pytania o charakterze egzystencjalnym. To właśnie uwielbiam u Tokarczuk, że nie da się po lekturze tak łatwo zapomnieć i człowiek nadal myśli, mieli, stawia pytania.

Od kiedy tylko usłyszałem o premierze "Opowiadań bizarnych", wiedziałem że chcę przeczytać tę książkę. Tokarczuk w połączeniu z bizarre - to musi być dobre. Jeszcze bardziej mój apetyt się zaostrzył kiedy przeczytałem wywiad z autorką na łamach Krytyki Politycznej. Nie zawiodłem się gdyż zbiór opowiadań autorstwa Olgi Tokarczuk wciąga od pierwszego do ostatniego, a mimo że są to opowieści zróżnicowane pod względem miejsca, czasu akcji jak również gatunku to łączy je apel ze strony autorki o opamiętanie. Nie zauważamy natury, gardzimy nią, jesteśmy jako ludzie zbyt zadufani w sobie żeby zadać pytanie: Na jakiej podstawie przyznaliśmy sobie prawo do zdominowania natury i traktowania jej przedmiotowo? Nie bierzemy pod uwagę jej prawa do istnienia w innym celu niż nasze własne korzyści. Nie okazujemy szacunku nie tylko do innych form życia, ale również nie szanujemy siebie nawzajem w ramach swojego gatunku. Taka oto kondycja człowieka pojawia się według mnie w opowiadaniach Olgi Tokarczuk i stanowi spoiwo wszystkich tych z pozoru zgoła innych historii.

Nie będę tu opisywał treści wszystkich tych opowiadań, bo trochę wpisał bym się w to co kontestuje sama autorka. Piętnuje ona bowiem brak refleksyjności nad tym co nas otacza, co na nas wpływa, na co wpływamy my sami. Staliśmy się wygodni i leniwi, coraz bardziej roszczeniowi i egoistyczni. Tym bardziej myślę sobie dokonywanie wszelkiego rodzaju streszczeń, skrótów i gotowców nie stanie się moim udziałem jeżeli chodzi o moją osobę i liczę na to, że moja opinia o tej książce zachęci choć jedną osobę to przeczytania choć kilku z tych krótkich opowiadań o zadania sobie pytań w rodzaju tego postawionego wyżej. Taka też jest i rola zaangażowanej literatury, aby stawiać pytania, zachęcać do szukania odpowiedzi i w taki sposób zmieniać świat na lepsze. Niestety niewielu takich twórców jest w stanie przebić się ze swoją misją w gąszczu całej tej rozrywkowej, czasem bezmyślnej pseudoliteratury którą karmią nas Ci którym zależy na tym żebyśmy właśnie nie myśleli.

Natura - to ona dostaje głos w "Opowiadaniach bizarnych". Natura jest bowiem bardziej uduchowiona niż religia w obecnym wydaniu. Przeciwstawia się ona w swej prymitywnej, tajemniczej wciąż dla człowieka formie stworzonym przez nas systemom, które dokonują na niej od wieków gwałtu. Przypomina o sobie i swojej niezastąpionej roli dla funkcjonowania i przetrwania tego świata. Kiedyś człowiek potrafił żyć w harmonii z naturą, potrafił się komunikować ze zwierzętami i roślinami. Potrafił czytać pogodę, szanować siły drzemiące w naturze, kierował się sygnałami że świata i co najważniejsze szanował swoich współtowarzyszy w egzystencji. Cywilizacja oduczyła człowieka szacunku do innych gatunków, wpoiła mu dominującą rolę i sprawiła że rości sobie prawo do korzystania z tego świata bez pytania innych o zgodę. Człowiek zatracił w ten sposób samokontrolę i krok po kroku zmierza nie tylko do samozagłady, ale pragnie pociągnąć za sobą wszytko co spotka na swojej drodze. "Opowiadania bizarne" to nie pierwsza książka Olgi Tokarczuk, która porusza te właśnie kwestie, ale kolejny raz robi to inaczej, znowu pięknie.

Nie będę polecał tej książki tym którzy znają i cenią Olgę Tokarczuk, bo oni i tak sięgną po "Opowiadania bizarne" Bardzo mocno polecam natomiast najnowszą pozycję Olgi Tokarczuk wszystkim tym, którzy nie idą za tłumem i brzydzą się wszechobecną konsumpcją i przemocą. Nie dajcie się propagandzie tych, którzy próbują wam obrzydzić pierwszą polską laureatkę Międzynarodowej Nagrody Bookera. Ataki na jej osobę są oznaką prymitywizmu i często tej autodestrukcyjnej głupoty przed którą ostrzega autorka w swoich książkach. Znane przysłowie mówi "Uderz w stół..." więc wszystko staje się od razu jasne. 

środa, 6 czerwca 2018

Życie i czasy Michaela K. - John Maxwell Coetzee



Po mojej pierwszej przygodzie z Coetzee, kiedy to podzieliłem się swoją opinią o "Dzieciństwie Jezusa" na portalu lubimyczytac.pl, dostałem prywatną wiadomość z rekomendacją kolejnej jego książki. "Życie i czasy Michaela K." sprawiły, że moja sympatia do tego autora jeszcze wzrosła. Podobny klimat, tempo i emocje, a mimo wszystko poraz kolejny poczułem się zaintrygowany opowiedzianą historią.

Bohaterowie u Coetzee, jak zdążyłem zauważyć do tej pory, nie czują się dobrze w świecie w który zostali wrzuceni jakby przypadkowo, może za karę, bez sensu. Tak było w przypadku Simona w "Dzieciństwie Jezusa", tak samo jest z Michaelem K. Michael jest jak mityczny Syzyf, który wytrwale dąży do zamierzonego celu, a choć ten jest pełen niewiadomych i dopiero się klaruje to co najważniejsze jest jego wyborem i będzie on skłonny wiele poświęcić aby do niego dążyć. Czy tak samo jak Syzyfowi przyjdzie mu się zmierzyć z bezsilnością i porażką na końcu drogi? Poznajemy go w każdym razie w momencie kiedy pewnego dnia uznaje, iż nie może już dłużej żyć tak jak dotychczas i pod pretekstem sprowadzenia matki w rodzinne strony wyrusza w podróż. Z miasta nie można wyjechać bez specjalnej przepustki, a pozwolenie nie zostaje wydane, na ulicach roi się od punktów kontrolnych, dlatego nasz bohater kluczy bocznymi drogami i śpi pod gołym niebem. Dopóki matka jest obok niego to jakoś raźniej pokonywać przeszkody dla niej właśnie, ale wkrótce przyjdzie mu się z nią pożegnać i wtedy trzeba będzie samotnie mierzyć się z systemem, a każdy kto samodzielnie myśli i nie podąża za tłumem wie jakie to ciężkie i jak trudno pozostać wiernym swoim przekonaniom kiedy wokół wszystko próbuje Cię stłamsić i dopasować.

Michael K. stosuje bierny opór. On po prostu robi wszystko by przeżyć i jeśli w tym celu przyjdzie mu spać pod gołym niebem czy też polować na ptaki to jest gotów ponieść ten koszt. Raz po raz jest okradany bądź traci w jednej sekundzie wszystko co tak mozolnie budował jednak się nie poddaje. Mało tego, jest jakby jeszcze bardziej wytrwały w swoim dążeniu do przetrwania w tym świecie, który co chwila rodzi przeszkody na jego drodze. Z pozoru słaby i przeciętny, jeden z wielu trybików w maszynie, a w rezultacie zawstydza swoim hartem ducha i uporem.

Coetzee poraz kolejny stworzył świat, który działa na wyobraźnię w sposób jednocześnie intrygujący oraz przerażający. Tym razem osadził akcję w RPA, czyli w swoim rodzinnym kraju. Wojna, segregacja, obozy reedukacyjne to wszak rzeczywistość w RPA znana, a jednak pomimo podobieństw pomiędzy fikcją a rzeczywistością, trudno traktować książkę "Życie i czasy Michaela K." jedynie jako opowieść o apartheidzie. Jest to bardziej uniwersalna historia walki samotnego człowieka z systemem, historia jednostki rzuconej w wir przemian społeczno-politycznych, w sam środek wojny. Michael szuka z początku sensu i lepszego losu dla siebie i matki, a kiedy orientuje się, że to nigdy nie nastąpi to jego celem staje się zwyczajnie przetrwanie w tym świecie, którego nie pojmuje. Pomimo, że dla takich jak on nie ma tu miejsca i okrutny świat ustawicznie stara mu się to pokazać to tym bardziej wzmaga to u niego wolę przerwania. Powieść Coetzee pokazuje jak niewiele znaczy jednostka i co czeka tych, którzy szukają dla siebie autonomii w tym świecie, który nie znosi indywidualizmu i oferuje komfort istnienia tylko dla wybranych i tych którzy zrezygnują z wolności, a Michael im mocniej jest do tego nakłaniany tym bardziej jest skłonny udowodnić, iż nie upadnie na kolana. Tym samym "Życie i czasy Michaela K." to dla mnie przede wszystkim opowieść o samotności w tłumie

Piękną, mądrą książkę napisał John Maxwell Coetzee i mocno polecam ją przede wszystkim tym, którzy doświadczają osamotnienia w świecie, który tłamsi, ogranicza i narzuca normy i wartości nie do przyjęcia dla tych którzy umiłowali wolność i autonomię.