niedziela, 31 lipca 2016

Olive Kitteridge - Elizabeth Strout

 

czyli w piękny sposób o relacji











Mimo, że jednak nadal pozostanę raczej przede wszystkim fanem Strout z "Mam na imię Lucy", to "Olive Kitteridge" jest również znakomitą książką. Tytułowa Olive wiąże swoją osobą zbiór opowiadań na temat zwykłych, ale jak się okazuje niekoniecznie przy tym przeciętnych ludzi. To chyba najbardziej lubię u Elizabeth Strout, że jej bohaterowie nie są nudni i przeciętni i każdy, nawet najbardziej niewidoczny człowiek zyskuje kiedy ta autorka weźmie na warsztat jego historię .

Tytułowa Olive Kitteridge to nauczycielka matematyki,  która pewnie dlatego jest jakby bardziej skupiona na faktach,  konkretach i nie bardzo posiada umiejętność doszukiwania się drugiego dna. Wynik to konkretna liczna i z nią się nie dyskutuje,  logika jest bezdyskusyjna i wnioski,  jeśli już człowiek dojdzie do nich dojść, zawsze będą takie same. Jeżeli sprawdza się to w przypadku nauk ścisłych,  to takie podejście w relacjach z innymi ludźmi już nie koniecznie będzie ułatwiało zdobycie sympatii. No dobra,  to moja interpretacja i ktoś może stwierdzić,  że Olive jest po prostu osobą złośliwą, zbyt bezpośrednią, czasem nawet wredną i zdystansowaną. Dla mnie ta jej postawa jest raczej wynikiem szczerego postrzegania świata,  a to że w swych ocenach nie bierze pod uwagę uczuć innych ludzi wynika przede wszystkim z lęku przed otaczającym ją światem ludzkich konfiguracji,  których ona często nie rozumie i w którym czuje się bardzo osamotniona. Pani Kitteridge jest bohaterką,  która nie budzi naszej sympatii od samego początku,  bo będziemy jej mieli za złe to jak traktuje swojego męża,  własnego syna, a nawet fakt jak odnosi się ona do obcych ludzi. Można nawet odnieść wrażenie, że jest ona zimna,  ale z drugiej jednak strony wpadamy tym samym właśnie w tą pułapkę,  której samej Olive udaje się w tym swoim zniechęcającym podejściu uniknąć. Mianowicie kierujemy się pozorami. Bohaterka stworzona przez Elisabeth Strout w rzeczywistości jest mocno emocjonalną osobą,  co pokaże choćby w przypadku reakcji na śmierć  Jima,  czy też kiedy rozczuli się nad podstarzałym sąsiadem,  a już napewno możemy spojrzeć na nią inaczej kiedy zakocha się niczym nastolatka mając jednocześnie siedemdziesiątkę na karku. 

Patrząc oczami Olive Kitteridge na otaczających ją ludzi widzimy prawdę. Ona nie daje się nabierać na wierzchnie maski pozakładane przez swoich sąsiadów i dzięki temu potrafi pokazać nam samo sedno człowieka. Może właśnie dlatego czytelnik jej nie lubi,  a współbohaterowie tej opowieści od niej mocno stronią. Ona niczym czołg,  a jej wygląd tutaj ( zresztą przyczyna dużych kompleksów) do tego określenia trochę ją predysponuje, wkracza do ludzkich domów,  ale też sięga do ich umysłów i serc i dokonuje wiwiwisekcji. Dzięki temu dowiemy się pewnie prawdy przed którą często chcemy uciec,  jak choćby,  że nasz sąsiad który siedzi w pierwszej ławce w kościele i przechwala się swymi dorosłymi dziećmi, w rzeczywistości się wstydzi za ich życiowe wybory. Zobaczymy naszych "przyjaciół", którzy mówią do nas w najsłodszy sposób,  by zaraz potem nas "obrobić za plecami". Przyjdzie nam zmierzyć się z tym,  że jeśli ktoś mocno deklaruje własną tolerancję, otwartość czy też chrześcijańskie wartości w rzeczywistości pluje jadem nienawiści do innych kiedy tylko zamyka bramy kościelne za sobą. Olive pokaże nam,  że tak naprawdę pomoc może przyjść stamtąd skąd zupełnie się jej nie spodziewaliśmy się tego w żadnym wypadku. Ci zaś którzy wydają się być godni zaufania i kochający bezwarunkowo przy pierwszej okazji zdradzają i oszukują patrząc prosto w oczy. Pani Kitteridge zwróci też naszą uwagę na to,  że pod pozorami ciszy i spokoju może właśnie toczyć się kolejna ludzka tragedia tuż za naszym progiem,  u naszych sąsiadów,  a uśmiech i pełne entuzjazmu nastawienie do świata mogą być doskonałym kamuflażem dla myśli rezygnacyjnych,  a nawet samobójczych. 

Moim ulubionym opowiadaniem w zbiorze "Olive Kitteridge" jest to pod tytułem "Koszyk z podróżami". Właśnie w nim zobaczymy jak mocno zależy nam jako ludziom na zapewnieniu sobie poczucia bezpieczeństwa choćby za cenę ucieczki w iluzję,  w myślenie marzeniowe, wyparcie. Tak samo jak bohaterowie tego opowiadania uciekają przed chorobą,  przed świadomością zdrady,  czy też przed zwykłym bólem w marzenia o przyszłych podróżach i podbojem świata przypomina mi o czymś ważnym. Jest to tak naprawdę znakomita ilustracja do tego co dzieje się z naszymi ideałami z czasów młodości w zestawieniu z często brutalną rzeczywistością. Pytanie jak wyjdziemy z tej konfrontacji i czy też będziemy chcieli uciec przed oceniającym wzrokiem Olive,  czy czasem też nie uczynimy z niej kozła ofiarnego dla naszych lęków i frustracji. A może uda nam się wyjść z tego  bez szwanku i z czystym sumieniem ? 

Można by wiele pisać o samej Olive i o umiejętnościach samej Elisabeth Strout,  która wykazuje się nie tylko świetnym warsztatem literackim,  który został doceniony i nagrodzony Pulitzerem, ale również ma znakomity instynkt i znajomość mechanizmów psychologicznych. Stworzona przez nią Olive Kitteridge to postać bardzo autentyczna właśnie z uwagi na sposób przeżywania siebie i świata. Jej osobowość mogła by być znakomitym przypadkiem na kliniczny opis przypadku że wszystkimi swymi nerwicami, szantażem emocjonalnym... No ale przecież nie o to chodzi i dlatego w tym momencie zatrzymam swe zapędy. Książka Elisabeth Strout jest dla mnie bowiem przede wszystkim okazją dla refleksji nad własnymi relacjami z ludźmi i mam nadzieję,  że dacie sobie szansę i przy pomocy tego doskonałego zbioru podejmiecie również tą wyprawę. 

piątek, 29 lipca 2016

Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta - Claire North








Podejmując się oceny moich wrażeń wynikających z lektury tej książki, jestem zmuszony zrobić to przyglądając się jej z dwóch perspektyw. Jedna z nich to jej wartość pod kątem warsztatu autorki, a druga to moje osobiste odczucia i subiektywny  - rzecz oczywista - gust. Jeśli chodzi o spojrzenie z punktu widzenia umiejętności jakie zaprezentowała nam Claire North przy okazji tej powieści to muszę przyznać,  że jestem pod sporym wrażeniem. Naprawdę potrzeba wielkiego talentu aby poruszając się w tak ciężkiej,  trudnej gatunkowo literaturze,  bo taką w moim odczuciu jest literatura popularnonaukowa,  jednocześnie bawić się formą i dokonywać rozmaitych akrobacji jeśli chodzi o przestrzeń i czas. Claire North nie dość,  że właśnie tej sztuki podejmuje się w swojej książce to jeszcze do tego wychodzi jej to wszystko znakomicie. Momentami chciałoby się aż złożyć ręce do oklasków. Nie jest jednak tak, że książkę tą czyta się lekko,  łatwo i przyjemnie,  bo trzeba niemałego skupienia i uważności żeby się nie pogubić w tych wszystkich wątkach. Poza tym na początku miałem trudność jeśli chodzi o wstrzelenie się w ten rodzaj narracji i  nie mogłem się wyzbyć poczucia chaosu i zagubienia. Kiedy już jednak odnalazłem się w tym przekazie to byłem w stanie docenić kunszt autorki w pełnej krasie jaką roztacza ona przed czytelnikiem. 

Biorąc pod uwagę wszytko to co napisałem dotąd w tej recenzji na temat "Pierwszych piętnastu żywotów Harry'ego Augusta" ktoś może zadawać sobie pytanie,  czego w takim razie mam zamiar się czepiać skoro tak chwalę autorkę za jej umiejętności i talent. Otóż w tym właśnie jest pogrzebany przysłowiowy pies. Tu przychodzi miejsce na spojrzenie z tej drugiej perspektywy. Nie potrafię mianowicie skorzystać z tego całego spektrum,  które roztacza przede mną Claire North,  gdyż najzwyczajniej w świecie brakuje mi pewnych naturalnych predyspozycji i umiejętności do przyswajania informacji z zakresu nauk ścisłych. Z tej też prostej przyczyny książka stanowiła dla mnie z jednej strony zaproszenie do intrygującej przygody,  a z drugiej strony stawiała przede mną zagadki logiczne oparte na teoriach z zakresu czasu i przestrzeni których momentami nie potrafiłem ogarnąć i przetworzyć. Osoby,  które posiadają elementarną wiedzę i zdolności ścisłego pojmowania świata będą więc prawdopodobnie zachwycone tą książką. Ja z tego też powodu odczuwałem w pewnym momencie niedosyt a nawet ból głowy kiedy nie pojmując pewnych kwestii musiałem cofać się z lekturą i pewne fragmenty czytać po kilka razy. 

Tematyka podróży w czasie,  a w tym wypadku także zagrożeń i niebezpieczeństw jakie ze sobą niesie ten jak narazie hipotetyczny proceder to coś co fascynuje ludzi od wieków. Nie ukrywam,  że temat ten fascynuje mnie z uwagi właśnie na te filozoficzne rozważania dotyczące kwestii interwencji w przeszłości i tzw "efektu motyla", spotkania się tej samej osoby w różnych momentach czasowych i ewentualne konsekwencje tej sytuacji,  które przecież mogą być katastrofalne. Wreszcie kwestia miejsca i roli Boga w tym wszystkim. Lubię sobie czasem porozkminiać na te tematy,  ale w przypadku powieści Claire North było mi momentami ciężko to robić i jeśli chodzi o moje możliwości to zdecydowanie potrzebuje czegoś mniejszego kalibru. Zauważyłem też,  że jeśli chodzi o tą tematykę to bardziej przemawia do mnie obraz filmowy - genialny jak dla mnie film "Interstellar" ( tak jestem jednym z sekty Nolana ) dużo wnosi do tych rozważań,  a mniej ambitny,  ale niekoniecznie tylko rozrywkowy "Efekt Motyla" też może dać do myślenia na temat konsekwencji podróżowania w czasie. Szczerze wierzę,  że w przyszłości ludzkość stanie przed szansą podróży w czasie,  a może nawet ludzie posiądą wiedzę,  która tym najpotężniejszym da niemal boski wymiar władzy nad resztą. Wtedy to dostaniemy  możliwość sprawdzenia tych wszystkich teorii w praktyce. Będzie to również kolejny z testów dla człowieczeństwa,  które tkwi w człowieku,  dla jego kondycji moralnej. Jak narazie pozostaje nam lektura bardzo dobrych powieści fantastyczno - naukowych,  bo za taką bądź co bądź należy uznać "Pierwszych piętnaście żywotów Harry'ego Augusta". Słusznie tą książkę uznano za godnego kontynuatora najlepszej  klasyki swego gatunku i nie dziwią mnie zachwyty nad tą książką. Tyle tylko,  że nie polecam jej tym,  którzy w tym gatunku - podobnie jak ja - nie czują się za mocno. Ocenę daje więc nie ze względu na swe emocje, ale bardziej kierując się rozumem :)

środa, 27 lipca 2016

Niepłodność to kobiecy problem ?



Tekst powstał w ramach projektu "Blogerzy vs. Niepłodność", który jest częścią kampanii "Niepłodności nie widać" wymyślonej i prowadzonej przez magazyn Chcemy Być Rodzicami






Niepłodność jest to stan, kiedy zachodzi niemożność zajścia w ciążę pomimo rocznego regularnego współżycia seksualnego. Nie należy mylić jej z bezpłodnością, gdyż w tym drugim przypadku niemożność posiadania dzieci to stan trwały, a w przypadku niepłodności istnieje możliwość przywrócenia płodności. 





Na początku kilka słów wyjaśnienia dlaczego zdecydowałem się zgłosić do tego projektu blogowego, który został stworzony przez Dagmarę Sobczak znanej szerzej jako Socjopatka. Na moim blogu głównie skupiam się na recenzjach książek choć pewnie te osoby które czasem tu zaglądają zauważyły,  że często staram się odnosić przeczytane treści do aktualnej sytuacji społecznej w Polsce. Lubię to miejsce,  znajduje się tu masa fajnych ludzi,  mam tu rodzinę,  przyjaciół,  znajomych,  ale są rzeczy których szczerze nie znoszę jeśli chodzi o polską rzeczywistość. Jest to w moim odczuciu - i biorę pełną odpowiedzialność za te słowa - ciągle bardzo mocno zacofany kraj jeśli chodzi o podejście do istotnych problemów społecznych i ich rozwiązywania. Z tego powodu często cierpią ludzie,  a tak jakoś mam,  w swojej hipisowskiej naturze,  że nie lubię kiedy ludzie cierpią. Co mogę zrobić osobiście żeby to zmienić? Głównie zachęcać i brać udział w dyskusji na temat rozmaitych problemów - tak więc to właśnie robię. Proszę bardzo o wyrozumiałość przy ewentualnych komentarzach do tego tekstu gdyż nie jestem żadnym ekspertem w dziedzinie niepłodności, a opinie tu przedstawione są tylko i wyłącznie oparte na własnych spostrzeżeniach i podstawowej wiedzy dostępnej w mediach i wynikającej z doświadczeń znanych mi osób, których w żnym stopniu problem niepłodności dotyczy.





Niepłodność i związane z nią stereotypy,  krzywdzące przekonania przyczyniają się w znacznym stopniu do zwiększania dyskomfortu ludzi,  którzy już i tak zmagają się z ciężką i przykrą dla nich sytuacją życiową. Trudności w doprowadzeniu do poczęcia upragnionego potomstwa to w żadnym wypadku nie jest tylko perspektywa medyczna. Czynniki psychologiczne, środowiskowe, kulturowe na których w tym tekście pragnę się skupić to kwestia według mnie równie ważna. Nie lubię generalizować,  ale trudno w tym przypadku tego nie robić,  więc ośmielę się stwierdzić,  że problematyka związana z niepłodnością to kolejna sfera w ramach której to głównie kobieta jest napiętnowana. Kiedy zapytałem moją koleżankę, z zawodu psychologa - jakie ma pierwsze skojarzenia ze stwierdzeniem "Niepłodność to głównie kobiecy problem"  - odpowiedziała krótko : "bzdura".  Inna moja znajoma - nauczycielka - stwierdziła - "kur.. kolejny idiotyczny mit". Kiedy natomiast zapytałem znajomą, która ciągle ( od kilku lat już) jest diagnozowana ze względu na trudności z poczęciem dziecka odpowiedziała - "Czytam to z oczu innych ludzi cały czas,  kiedy patrzą na mnie z wyrazem mówiącym mi,  że coś ze mną musi być nie tak. Słyszę to podczas życzeń wigilijnych, czy też podczas rozmaitych imprez w rodzaju imienin, urodzin itp. Najgorsza jest ta litość....Tylko wiesz dla mnie litość to jednocześnie jest swego rodzaju scedowanie na mnie odpowiedzialności i obarczenie mnie całym ciężarem, bo może to zabrzmi dziwnie, ale czasem się zastanawiam - Dlaczego oni wszyscy ani na chwilę nie litują się nad moim mężem? Nie uważasz, że to dziwne ?" Otóż ja tak właśnie uważam... 


Najlepszą metodą walki z ograniczającymi przekonaniami jest ich zmiana na drodze logiki, odczarowanie przekłamań poprzez odkrycie źródeł tych półprawd i mitów i tak mam zamiar właśnie zrobić. Postaram się przy tym nie rozwlekać, ale proszę mi wybaczyć jeśli mi się to nie uda... no cóż ten typ tak ma :) Rozprawmy się więc z przekonaniem, że "Niepłodność to kobiecy problem" poprzez analizę z kilku podstawowych perspektyw:


Perspektywa 1

Medyczna -  jeśli chodzi o przyczyny niepłodności to wedle dostępnych danych kształtują się one demokratycznie - w 40 % przypadków dotyczą kobiet, w 40 % mężczyzn, a pozostałe 20 % to tzw. niepłodność wspólna, kiedy przyczyny leżą po obu stronach. Należy też przytoczyć tutaj fakt, iż niepłodność zakwalifikowana została przez WHO za stan chorobowy dotyczący par, a nie jednostek i umieszczona w klasyfikacji ICD -10 (Międzynarodowa Klasyfikacja Chorób) pod dwoma symbolami tzn. N46 - niepłodność męska oraz N47 - niepłodność kobieca - naukowo stwierdzone FAKTY


Perspektywa 2

Psychologiczna - niepłodność to choroba przewlekła,  a jej objawy są niemal takie same jak w przypadku osób,  które cierpią na choroby nowotworowe,  czy inne śmiertelne choroby przewlekłe. Już po około dwóch latach wzrasta ryzyko zaburzeń depresyjnych, włącznie z myślami o charakterze rezygnacyjnym. Niestety pomocą psychologiczną obejmowane są głównie kobiety,  a jeśli chodzi o przyczyny takiego stanu rzeczy to moim zdankem należy zaliczyć tutaj choćby to,  iż ogólnie mężczyźni z uwagi na stereotypy trafiają rzadziej do gabinetów psychoterapii. Facetom często od małego wpajane jest iż nie powinni się nad sobą uznałam i powinni sami sobie radzić z trudnościami. Kiedy natomiast już jakimś cudem trafiają do specjalisty to często spotykają się z naznaczeniem w środowisku i dlatego też mały odsetek utrzymuje się w stałej opiece psychologicznej. Nie bez znaczenia jest też fakt,  iż w momencie gdy z założenia to na kobietę przesuwany jest ciężar niemożności zajścia w ciążę,  to ona jest stygmatyzowana jako "ta która wymaga leczenia" - w tym przypadku również tego psychologicznego. Prawda jest taka,  iż problem niepłodności w taki sam sposób obciąża oboje płcie ponieważ nie różnimy się zbytnio w sposobie przeżywania świata,  a różnimy się tylko pod kątem wyrażania emocji. Współcześnie tak naprawdę atrybuty związane z płcią również w kwestiach mechanizmów psychologicznych się zacierają. Mężczyzna cierpi tak samo - FAKTY

Perspektywa 3

Praktyczna - Jeśli chodzi o diagnozowanie niepłodności to najpierw diagnostyce poddawana jest kobieta. Dopiero później jeśli nie udaje się stwierdzić u niej problemu,  to badane jest nasienie  mężczyzny. Uważam,  że jest to błędne założenie i należy traktować niepłodność już od samego początku jako problem pary,  a wtedy diagnostyka powinna przebiegać równolegle. W przeciwnym wypadku nadal będzie funkcjonował mit,  że nie jest to problem facetów, a wpływa to na wydłużenie procesu  leczenia jak również poraz kolejny przyczynia się do obwiniania się kobiety. W rezultacie,  bardzo często dodatkowy,  a co najważniejsze niepotrzebny stres dodatkowo wpływa na problemy z płodnością u koło się zamyka. Przypominam niepłodność to problem pary i już od początku medycyna powinna skupić się na kompleksowym badaniu bo im bardziej całościowy obraz od początku terapii tym lepsze efekty - FAKTY

Perspektywa 4

Kulturowa - to w jaki sposób traktuje się w naszym kraju osoby starające się o dziecko i zmagające się z problemem niepłodności to często najsmutniejsza perspektywa. Nieraz przyszło mi się spotkać z sytuacją, kiedy w odniesieniu do par nieposiadających potomstwa padały krzywdzące opinie i to zarówno jeśli chodzi o sytuacje obserwowane z codziennym życiu, jak również w ogólnonarodowych dyskusjach z udziałem głównie polityków, którzy przodują w ilości bzdur wypowiadanych bez większego namysłu nad konsekwencjami własnych wypowiedzi. Winą za taki stan rzeczy należy moim zdaniem obarczyć wypaczone wzorce kulturowe, które do tej pory w niektórych grupach społecznych zmierzają do uprzedmiotowienia roli kobiety jako swego rodzaju inkubatora. Kobieta w takim wydaniu nie ma prawa do własnych potrzeb, jest pozbawiana prawa do opinii, a tym bardziej do podejmowania własnych decyzji. Jeśli ktoś reprezentuje taki sposób myślenia to najczęściej powiela stereotypowe myślenia i kieruje się dewizą, że jeśli dana para nie posiada potomstwa, to pewnie dlatego, że "za późno się opamiętała, bo skupiała się na nauce albo robocie", "nie umie o siebie zadbać", " takie są skutki antykoncepcji"...o Zgrozo! Mógłbym tak wymieniać dalej, ale pewnie każdy z nas śledził debaty dotyczące praw kobiet w naszym parlamencie. Takie osoby zachowują się jak ignoranci i nie zastanawiają się nad tym, że przecież " do tanga trzeba dwojga" i mężczyzna też powinien o siebie dbać i sporo zależy od jego trybu życia, który wpływa na jakość jego nasienia i możliwość zapłodnienia. Częstymi przyczynami problemów w kwestii jakości nasienia według badań są jak się okazuje stres w pracy, zmęczenie, brak aktywności fizycznej, używki, czy nawet ubiór. No ale w naszym kręgu kulturowym rozmowa o nasieniu, ciasnej bieliźnie czy problematyce uzależnień to ciągle temat tabu - takie są FAKTY

Podsumowując, mógłbym poruszyć jeszcze inne kwestie, podać więcej fachowych definicji, czy też zacytować konkretniejsze statystyki, czy wyniki badań. Sporo przeczytałem przy okazji przygotowywania się do udziału w tym projekcie, ale postanowiłem skupić się głównie na własnych odczuciach. Zaznaczam, że są to moje prywatne opinie i można się z nimi zgadzać bądź nie, ale pewnie warto rozmawiać na temat niepłodności. Dla mnie bowiem jest to kolejny problem społeczny, który pokazuje złą sytuację kobiet w naszej polskiej rzeczywistości. Nie mam zamiaru generalizować, nie miałem też na celu przerzucić winy na facetów, bo tak naprawdę Niepłodność to choroba, a w przypadku choroby trudno kogoś obwiniać. Uważam natomiast, że warto upomnieć się o sytuację kobiet, które niestety moim zdaniem są w przypadku tej choroby pokrzywdzone podwójnie przez takie głupie mity i dlatego jeszcze raz dzięki Daga za przydzielenie mi tego akurat mitu. Nie mogę się powstrzymać i nie zwrócić uwagi na fakt, iż potwierdzeniem moich zawartych tutaj tez jest pewnie po części też i fakt, iż nie ma zbyt wielu facetów, którzy mieli ochotę porozmawiać na temat problemu niepłodności. Czyżby nie z uwagi na błędne założenie , że według niektórych "to jednak kobiecy problem" Na koniec przepraszam, bo oczywiście znowu się rozwlekłem. Będę wdzięczny za komentarze zwrotne i jednocześnie proszę o wyrozumiałość :)



 

wtorek, 26 lipca 2016

Kuba. Syndrom wyspy - Krzysztof Jacek Hinz







Krzysztof Jacek Hinz to to urodzony w roku 1955 dyplomata, dziennikarz i tłumacz. Pierwszy raz odwiedził Kubę w latach siedemdziesiątych w ramach wymiany studenckiej. Później pracował tam jako korespondent PAP, a od roku 1998 do 2001 był zastępcą ambasadora RP w Hawanie. Wielokrotnie żegnał się z Kubą by potem bardzo szybko powrócić tam, czasem fizycznie, a częściej chyba mentalnie, o czym dowiemy się z niniejszej książki.

Autor zdecydowanie cierpi na syndrom tej wyspy,  zresztą przyznaje się do tego oficjalnie, ale nawet gdyby tego nie zrobił to z każdej niemal strony tej książki bije jego przywiązanie do Kuby. Swoją drogą jest w tej egzotycznym miejscu coś hipnotyzującego i magicznego,  skoro wywołuje tyle emocji i Kuba zdołała się na stałe wpisać w historię współczesnego świata jako swoisty symbol romantycznej odmiany rewolucji. Wszędzie niemal na świecie reżimy,  szczególnie te oparte na ideologii marksistowskiej od zawsze były owiane złą sławą jeśli chodzi o ich odbiór ze strony zachodniego świata natomiast Kuba skutecznie wymyka się ( bądź też wymykała) tak jednoznacznej ocenie. Walka z kapitalizmem,  specyficzna - niemal pokojowa w porównaniu z innymi - rewolucja, legendarne do dziś osoby zaangażowane  w odzyskanie tego kraju z rąk imperializmu,  na czele ze słynną ikoną popkultury Che Guevarą - takie są moje pierwsze skojarzenia z tym państwem. Jak się okazuje nie tylko ja uległem dziwnej fascynacji Hawaną pod rządami Fidela Castro, który w zestawieniu z innymi dyktatorami w dziejach świata jawił się przez lata bardziej jak zdziwaczały gaduła niż bezlitosny postrach opozycji. Sam autor, kiedy trafił na Kubę był w pewnym stopniu pod urokiem socjalizmu w wydaniu kubańskim,  ale czym bardziej rosła jego świadomość tego co dzieje się po tą fasadą doznał rozczarowania socjalizmem w ogóle. Mimo tego pozostał na lata pod hipnotycznym wpływem tej wyspy i ludzi których tam poznał i jak można wyczytać z kart tej książki - trudno mu było stamtąd wyjeżdżać/uciekać. Wprawdzie tłumaczył on ten przedłużający się i nawracający pobyt oczekiwaniem na możliwość obserwowania przełomu i upadku kubańskiej myśli rewolucyjnej,  ale kiedy przeczytamy "Kubę. Syndrom wyspy" zrozumiemy że chodziło o coś zupełnie innego. 

Świetnie się czyta reportaż Krzysztofa Jacka Hinza. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po zakończeniu lektury było sprawdzenie czy to aby jedyna jego pozycja i z niestety okazało się, że jest tak jak się tego spodziewałem. Mogę natomiast z tego miejsca z pełną odpowiedzialnością obiecać,  że przeczytam każdą kolejną książkę,  którą napisze ten utalentowany i pełen naturalnej pasji reporter, bo za takiego go właśnie uważam i wystarczy mi do tego ta jedna pozycja. Próbowałem sobie przypomnieć podczas lektury kogo mi przypomina swoim stylem opowiadania Krzysztof Jacek Hinz i wyszło mi,  że tak dobrze czytało mi się tylko legendarnego  Kapuścińskiego. Tak wiem, co sobie teraz myślicie - że przesadzam, wyolbrzymiam, zbytnio się ekscytuję. Naprawdę nie przeginam z tym porównaniem,  a kto mi nie wierzy to zachęcam do zapoznania się z tą książką. Opowieść ta ani na chwilę nie daje się nudzić ( a w reportażach o przestoje i momenty znużenia naprawdę nie trudno), zamiast tego ciągle zachwyca i porywa swą opowieścią czytelnika. Nie pozwala się oderwać i dzięki dialogom i żywiołowej narracji czyta się "Kubę" momentami niczym powieść szpiegowską. Znajdziemy tu również sporą dawkę poczucia humoru,  kiedy autor raczy nas fragmentami rządowej propagandy, jednocześnie jakby puszczając do nas oko. Jednocześnie udaje się mu przekazać rzetelne fakty dotyczące przemian jakie zachodziły na przestrzeni dziesięcioleci na tej wyspie. Okresy odwilży politycznej przenikają się tutaj z następującym zaraz po nich zaostrzeniem kursu rządzącego reżimu. Kolejne dziwne pomysły na gospodarkę i układanie ( a właściwie oziębianie ) stosunków dyplomatycznych z innymi krajami, zwłaszcza z USA zdają się być jakimś odrealnionym żartem niż wizją człowieka, który przecież nie jest pozbawiony inteligencji i wizji. Z czasem jednak okazuje się, że ideały gdzieś się po drodze zdewaluowały, a dążenie do utrzymania władzy za wszelką cenę jest ważniejsze od losu obywateli.


Mimo, że Krzysztof Jacek Hinz w swojej książce dostarczył mi wiedzy na temat reżimu rządzącego na Kubie, która to wiedza ostatecznie zburzyła moją wizję tego systemu, a jaka ona była wspominałem na początku, to jestem tak czy inaczej pod wielkim urokiem tej książki i czytało mi się ją naprawdę przyjemnie. Zabrzmi to dziwnie patrząc na tematykę która tutaj jest poruszana, ale naprawdę czyta się to dobrze i bez obciążenia jak w przypadku innych reportaży tego kalibru. Jest to bowiem opowieść o systemie na wskroś opresyjnym, gdzie inwigilacja i donosicielstwo są obecne na każdym kroku, gdzie ludzie cierpią biedę i prześladowania, a ich podstawowe prawa obywatelskie są ograniczane. Jest to historia uwięzienia narodu na wyspie, która z jednej strony napawa jej mieszkańców obrzydzeniem i zniechęceniem a z drugiej strony po latach emigracji ( dobrowolnej bądź przymusowej ) nie są oni w stanie o niej zapomnieć i ryzykują własną wolność i życie wracając tutaj. Jest to jednak jednocześnie historia bardzo romantyczna, gdzie represje i niedola na swój sposób jednoczą naród przeciw całemu światu , a panujący ustrój osiąga swoisty sukces tworząc warunki, gdzie ludzie nie wyobrażają sobie że można w ogóle żyć inaczej. Można nazywać tą sytuację, która przez lata dotyczyła zamieszkujących tam ludzi swego rodzaju przykładem syndromu sztokholmskiego, ale wydaje mi się że w tym fenomenie chodzi jednak o coś więcej. Chwała zresztą autorowi, który jednoznacznie nie ocenia i nie potępia tego co zobaczył przez lata pobytu na Kubie. Stara się on oddać jak najbardziej pełny obraz i pozostawia ocenę tego wszystkiego w gestii czytelnika. Niestety nie jestem w stanie tego opisać logicznie, ale jest coś w Fidelu Castro i całej partii komunistycznej rządzącej na Kubie, że mimo niezgody na oczywiste zbrodnie przez nich popełnione nie jestem w stanie czuć do nich odrazy i gdzieś w podświadomości tli mi sie przypuszczenie, że oni naprawdę wierzyli w piękne ideały równości i braterstwa, które doprowadziły do rewolucji. Gdzieś się jednak po drodze pogubili. Pewnie trochę się zapętliłem, więc już kończę i  szczerze polecam tą lekturę. Nie jest to w żadnym wypadku czas stracony. No i szacun dla wydawnictwa Dowody na Istnienie, bo naprawdę wydają same rarytasy, a mogę to stwierdzić na podstawie mini-maratonu jaki sobie urządziłem w trakcie weekendu :) Zainteresowanych pozostałymi recenzjami zapraszam tutaj tutaj .

niedziela, 24 lipca 2016

Dwa razy życie - Aleksandar Hemon








"...zrozumiałem , że potrzeba opowiadania historii jest głęboko zakorzeniona w naszych umysłach i nierozerwalnie spleciona z mechanizmami generowania i przyswajania sobie języka. Wyobraźnia narracyjna - a tym samym literatura piękna - jest podstawowym narzędziem przetrwania. "



Kolejne moje spotkanie z wydawnictwem Dowody na Istnienie w ramach mini maratonu, który sobie zafundowałem w ostatnich dniach. "Projekt:Prawda" Mariusza Szczygła bardzo mi się spodobał, przede mną jeszcze "Kuba. Syndrom wyspy" autorstwa Krzysztofa Jacka Hinza, a teraz jestem świeżo po lekturze Aleksandara Hemona i mogę śmiało stwierdzić, że książka ta poruszyła mnie do głębi. Cały czas towarzyszy mi pytanie; Co takiego jest w tych Bośniakach, że tak do mnie przemawiają. Hemon bowiem jest kolejnym po Ismecie Prcicu i Zlatanie Ibrahimovicu, którzy zdają się być moimi duchowymi braćmi. Każda emocja przez nich spisana, każde przemyślenie, wizja otaczającego świata, a przede wszystkim jednak zaskakujący poziom autentyczności - wszystko to zatyka mi wręcz usta. Coś musi być w dziedzictwie tego narodu, w jego krwiobiegu co w jakiś metafizyczny, niewytłumaczalny sposób mnie z nim łączy, bo szczególnie w przypadku Prcica i Hemona czuję niemal pokrewieństwo dusz, jakkolwiek dziwnie i patetycznie to brzmi.

Hemonowi udało sie zrobić ze mną prawie to samo, co zrobił ze mną w "Odłamkach" Ismet Prcić. Pamiętam do dziś jakie emocje towarzyszyły mi przy lekturze tamtej książki i jak z dzikością w oczach pożerałem kolejne słowa. Nie zapomniałem kolosalnego knock-outu z jakim mierzyłem się po zakończeniu tej książki. Książki przecież bardzo trudnej tematycznie, bo poruszającej temat wojny, a ściślej rzecz biorą ludobójstwa i to dokonanego dwa razy, bo po pierwsze na fizycznych ofiarach tej wojny w byłej Jugosławii, a potem na wszystkich tych którzy przetrwali, ale tak naprawdę już nigdy nie wrócili do życia z uwagi na przeżytą traumę. Gdzieś tam po cichu liczyłem na podobny efekt w przypadku " Dwa razy życie", ale nie spodziewałem się że i tym razem będzie to powieść aż tak rewelacyjna.

Powieść Aleksandra Hemona ma ciekawą historię w naszym kraju, bo została wygrzebana gdzieś z otchłani przez Wojciecha Tochmana i już sam ten fakt jest swego rodzaju pewną rekomendacją i znakiem jakości. Nie pamiętam by była jakoś specjalnie promowana, wydana została przez wydawnictwo, któremu od main streamu raczej daleko. Mi jednak, podobnie jak Tochmanowi, również udało się tą książkę wypatrzyć i się z nią zapoznać, a muszę powiedzieć że teraz wiem, iż bez tej lektury byłbym bardzo stratny. Jest to opowieść autobiograficzna o człowieku, który żyje na emigracji i poszukuje swego punktu odniesienia w świecie. Jest to historia człowieka, który utracił swoją tożsamość, który walczy z duchami przeszłości, zalicza wzloty i upadki, a przede wszystkim jest to historia człowieka obciążonego piętnem wojny domowej i człowieka który cudem uniknął anihilacji. Mimo że Aleksandar Hemon nie brał bezpośredniego udziału w wojnie domowej w Bośni, to nie ma to większego znaczenia bo z pewnością naznaczenie tym konfliktem spowodowało stygmat, który będzie mu już towarzyszył cale życie. Mam tu na myśli dosłowną stygmatyzację w postaci statusu uchodźcy i emigranta, ocalonego z rzezi jak również tą równie obciążająca i uciążliwą stygmatyzację ducha, który nie potrafi sie wyswobodzić tak jak miało to miejsce jeszcze przed wojną, co obrazuje poniższy cytat:


 "...a na tonącym statku nikt nie potrzebuje komfortu i nie ma czasu na związki. Była to wspaniała epoka dzikiego seksu,krótka era apokaliptycznej euforii, nic tak bowiem nie wzmaga rozkoszy i nie tłumi poczucia winy jak majaczący na horyzoncie kataklizm. Niestety nie wykorzystujemy wielkich możliwości jakie przed nami roztacza ten moment historyczny"


Kiedy pomyślę jak ważne dla mnie jest to by mieć poczucie przynależności do ludzi, miejsca,  a czasem nawet do prozaicznych rzeczy jak układ mebli w mieszkaniu,  czy schemat przyzwyczajeń i codziennych rytuałów,  to nie jestem w stanie...a właśnie że jestem w stanie zrozumieć co czuł Aleksandar Hemon kiedy był w USA,  albo kiedy wrócił do Sarajewa po wojnie,  a to już nie było jego Sarajewo. Jestem w stanie sobie wyobrazić jak przeżywał wojnę i fakt,  że zostali ram jego bliscy. Wreszcie jestem w stanie sobie wyobrazić jak przeżywał chorobę córki. Bardzo mi blisko do tego co mówi sam autor o tym, iż za pomocą słów można oddać wszystko jeśli używa się tych konkretnych. Słowa naprawdę są w stanie zdziałać wiele,  no chyba że używamy tych bzdurnych, niepotrzebnych,  w rodzaju "wszystko się jakoś ułoży", "wszystko będzie dobrze". Rozumiem co chce przekazać autor "Dwa razy życie" i czasem mnie to aż przeraża kiedy mam wręcz wrażenie że pisze o mnie,  bo też miewam obecnie tego typu ucieczki przed światem :


"Tymczasem w domku na Jahorinie byłem jedynym panem swojego czasu, który zaprogramowałem jak mnich, od ośmiu do dziesięciu godzin dziennie poświęcając na czytanie. Klasztorną klauzurę opuszczałem tylko w celu zaspokojenia potrzeb mojego durnego ciała, które oprócz pożywienia i kawy domagało się odrobiny ruchu. "



Spotkałem się z opinią o tej książce,  że mamy tu do czynienia z chaotyczną narracją. Nie zgadzam się z tym. Jak dla mnie wszystko tu jest dokładnie przemyślane,  a to że linia czasu nie jest zachowana nie świadczy o chaosie czy też przypadkowości,  bo układ i kolejność mają tu swój sens i kolejne rozdziały wiążą się ze sobą. Aleksandar Hemon opisując swoją historię dokonuje próby zrekonstruowania własnej tożsamości i miejsca na świecie. Udając się w tą podróż razem z nim poznamy prawdę nie tylko o pojedynczym człowieku,  ale o ludziach w ogóle. O tym co ich napędza, co zbliża do siebie,  co czyni z nich katów i jaka jest geneza bycia ofiarą. Życiorys Hemona to również życiorys przeobrażającej się i pogubionej Jugosławii i wszystkich tych narodów które zostały przymuszone do życia w ulotnej symbiozie. Kiedy w garnku zaczynało się grzać, wystarczyło kilku wariatów którzy podkręcili ogień i doprowadzili do tego że zupa wykipiała i zdecydowanie zbyt wiele ludzkich istnień w niej utonęło. Ci którzy przetrwali,  tak jak Aleksandar Hemon oddają świadectwo tego co się wydarzyło na Bałkanach,  a może wydarzyć tak naprawdę wszędzie i w każdej chwili.  Powieść fascynująca,  bardzo osobista ( szczególnie jej finał i opowieść o tragedii rodzica) i przede wszystkim autentyczna. Tak zwany must read jak dla mnie.



"Jedna z najpaskudniejszych obietnic religijnych mówi, że cierpienie uszlachetnia, że jest krokiem na drodze do oświecenia albo zbawienia. Cierpienie i śmierć Isabel nie przyniosły nic dobrego ani jej , ani nam, ani światu. Jedynym ważnym skutkiem cierpienia Isabel jest jej śmierć. Nie nauczyliśmy się niczego, czego warto by się nauczyć. Nie zdobyliśmy żadnych doświadczeń, które mogłyby komukolwiek przynieść korzyść."

piątek, 22 lipca 2016

Projekt: prawda - Mariusz Szczygieł






Wstyd się przyznać, ale mimo że lubię sięgać po reportaże, to po jednego z najlepszych ( a teraz mogę to potwierdzić osobiście ) reporterów polskich jakim jest Mariusz Szczygieł sięgnąłem poraz pierwszy. Nie to, że nie miałem już kilka razy wcześniej ochoty na zapoznanie się z twórczością p. Mariusza, ale jakoś mi nie schodziło. "Projekt: Prawda" Zaintrygował mnie zarówno tytułem jak i opisem na stronie wydawnictwa. Pewnie nie tylko mnie, bo jest to pozycja inna niż wszystkie, a ja lubię zapoznawać się z rzeczami wymykającymi się wszelkim ramom, matkom,  standardom itp.

"Projekt: prawda " składa się z trzech części,  a każda z nich rządzi się innymi prawami i stanowi odrębną formę pp to by na sam koniec wszystko złożyło się na jeden obraz,  który dla mnie jest przede wszystkim świadectwem ulotności naszych ludzkich prawd. Mariusz Szczygieł daje nam lekcję o tym,  iż życie ludzkie to wciąż zmieniająca się perspektywa,  a to w jaki sposób patrzymy na rozmaite wartości w tym życiu jest efektem naszego nastawienia w danym momencie i wynika z naszych doświadczeń. Już pierwsza z części tej książki jest świadectwem tego co dzieje się z człowiekiem w momencie przeżywania straty. Kiedy bowiem odczuwamy brak ( i nie jest tu istotne czy chodzi o człowieka czy też przedmiot), to ów towarzyszący nam niedosyt,  żal czy smutek wpływa na sposób percepcji otaczającego nas świata. Strata bliskiej osoby może spowodować,  iż wycofiemy się z życia,  strata pewnej szansy,  dzieła sztuki,  utrata pamięci mogą zanurzyć nasz schemat i paradoksalnie wtedy właśnie możemy otworzyć się na inne prawdy,  które dotąd nie były nawet w naszym zasięgu. Jestem osobiście zwolennikiem teorii mówiących o tym,  iż kryzys jest motorem napędowym u człowieka i determinuje jego rozwój. W przypadku Mariusza Szczygła ów kryzys właśnie skłania go do poszukiwania, choć jak się okaże "Portret z pamięci"  Stanisława Stanucha trafi w jego ręce trochę przypadkiem. Nie do końca mówimy jednak o przypadku,  gdyż wcześniej nastąpiło otwarcie się na eksplorację pewnych przestrzeni,  a w tej przestrzeni reporter trafia właśnie na Stanucha. Drugą część "Projektu : prawda" stanowi właśnie książka zapomnianego trochę,  a mnie dotąd nieznanego autora Stanisława Stanucha. Jest on porównywany do Sartre i jak dla mnie rzeczywiście czuć tu ducha uwielbianych przeze mnie w liceum "Dróg do wolności". Mariusz Szczygieł pozostawia dowolność w lekturze tej książki i sugeruje,  że można ją pominąć ale nie zalecam tego kroku,  bo to naprawdę dobry kawałek literatury egzystencjalnej. 

Wreszcie w części trzeciej dochodzimy do meritum książki czyli tytułowego projektu Prawda. Gdyby jednak nie dwie pierwsze części nie było by i samego projektu. Z tego też względu polecam poznać całość tekstu. Lepiej można zrozumieć co autor ma na myśli kiedy bowiem poznajemy jego perspektywę. Nieraz przyszło mi się o tym przekonać. Nie ma znaczenia o jaką dziedzinę chodzi, ja aktualnie na ten przykład czytam "Kroniki" Boba Dylana i jestem pod wrażeniem jak zmienia się moja percepcja jego utworów słuchanych  w momencie kontaktu z jego zapiskami. Całkiem inna bajka. Jest to chyba właśnie jedna z moich prawd najważniejszych po kontakcie z książką Mariusza Szczygła. Żeby dowiedzieć się co ktoś ma do powiedzenia,  trzeba poznać jego historię. Bez tego faktu poznajemy bowiem jedynie swego rodzaju półprawdę, a półprawda to ciągle nic innego jak zafałszowana rzeczywistość. Prawdy tu zawarte zostały zebrane w sposób w gruncie rzeczy bardzo przypadkowy i bardzo podobało mi się, że autor ich nie wartościuje i nie ma znaczenia czy dotyczą one problemów życia i śmierci, celu życia, czy po prostu zwykłych codziennych prawidłowości rządzących prostymi ludzkimi interakcjami. Nie jest również istotne, czy prawda jest przekazywana przez Tomasz Stańko, Kapuścińskiego z zaświatów, czy przypadkowej osoby w pociągu, bądź kierowcy taksówki. 

Nie będę tu przytaczał tych prawd, nie będę sie skupiał na ich analizie i interpretacji, bo kto przeczytał wcześniejsze akapity i dotarł do tego miejsca zrozumie dlaczego jest to bezcelowe. Na koniec podzielę się kolejną prawdą, którą obdarzył mnie Mariusz Szczygieł, a mianowicie, że wciąż muszę unikać stereotypowego myślenia. Kiedy bowiem widziałem wcześniej niejednokrotnie jego nazwisko jako autora rozmaitych książek to wciąż oceniałem go przez pryzmat słynnego talk -show na antenie Polsatu. Jakżeż bledną okazuje się ta perspektywa i jakże niebanalnym i utalentowanym pisarzem jest Pan Mariusz Szczygieł w rzeczywistości - aż trudno mi uwierzyć. Jestem zauroczony jego delikatnym, nienachalnym stylem i przede wszystkim podoba mi się jego optymistyczny stosunek do ludzi i świata. Jeszcze nieraz sięgnę po jego książki - tym razem już w pełnej prawdzie. 

czwartek, 21 lipca 2016

Uczeń architekta - Elif Şafak









Uwielbiam od czasu do czasu oddać się wyobraźni i wyruszyć w taki baśniowy wręcz świat jaki namalowała w swojej powieści nieznana mi dotąd Elif Şafak. Po to przecież przede wszystkim człowiek sięga chyba po książki, żeby odnaleźć tam magię mogącą stanowić alternatywę dla problemów dnia codziennego. "Uczeń architekta" sprawia, że kiedy już wraz z głównym bohaterem uciekniemy na dwór sułtana, to nie będziemy już mieli ochoty wracać do realnego świata. Dodatkowego smaku całej historii dodaje fakt, iż w powieści tureckiej autorki fikcja literacka została umiejętnie połączona z rzeczywistymi realiami tamtej epoki i wydarzeniami na tureckim dworze. Świetnie się to czyta.


Akcja "Ucznia architekta" toczy się w szesnastym wieku, kiedy to na dwór Sulejmana Wspaniałego w Stambule trafia młody chłopak o imieniu Dżahan. Podaję się on za opiekuna słonia, który został podarowany wspomnianemu władcy, a prawda jest inna - chłopak ucieka bowiem przed nieludzkim ojczymem i losem, który nie jest w stanie przynieść mu nic poza upokorzeniem i niedolą. Tym bardziej trudno mu się dziwić, że decyduje się on wyruszyć w nieznane i póki ma marzenia i nie zostały mu one jeszcze odebrane, kierowany ciekawością świata zapragnie on czegoś więcej od życia. Czy mu sie to uda? Z pewnością życie na dworze Sulejmana postawi go przed niejednym dylematem, a od dokonanych wyborów będzie zależało, czy czekają go rzeczy wielkie, czy też utonie on w odmętach historii jako jeden  z wielu mu podobnych. Z pewnością wielką szansą dla niego stanie się spotkanie i szansa pracy pod okiem tytułowego architekta, który tworzy legendarne budowle dla władców imperium osmańskiego rezydujących w Stambule. Imperium to stanowiło wielką potęgę w tamtejszych czasach. Architekt Sinan, bo o nim mowa, dobiera sobie uczniów według specyficznego klucza i jeśli zdecydujemy się na podążanie za opowieścią snutą przez
Elif Şafak to wraz z Dżahanem w pewnym momencie otrzymamy odpowiedź na frapujące pytanie - dlaczego właśnie ten chłopak,  a nie ktoś inny został przez niego wybrany. Mogę tylko zdradzić, że wybór nie był w żadnym wypadku przypadkowy, a o samym Sinanie świadczy to bardzo korzystnie jako o człowieku. W drodze po tą i inne odpowiedzi, które będziemy sobie w trakcie lektury zadawać, autorka poprowadzi nas pośród zabytków i scenerii szesnastowiecznego Stambułu, a jak się okaże nie tylko Stambułu - bo zahaczymy nawet o Rzym, który jako jedyny chyba mógł stawać w architektoniczne szranki z imperium Sulejmana. Będziemy podziwiać rodzące się do życia wielkie budowle, które potem na wieki zapisały się w dziedzictwie architektury światowej. Celowo używam tutaj terminu " rodzić się do życia", bo budowle powstające pod okiem Sinana i jego świtu zostały obdarzone duszą i stały się niemymi świadkami historii i zachwytu im współczesnych jak i wielu pokoleń, które nastąpiły później.

Nie oglądałem serialu " Wspaniałe Stulecie", który wielokrotnie pojawia się w kontekście "Ucznia architekta" i nie mam takiego zamiaru szczerze mówiąc, gdyż nie wierzę, że coś mogło by mnie w równym stopniu porwać, kiedy moja wyobraźnia była tak skutecznie karmiona przez bajecznie tworzącą historyczną atmosferę pisarkę jaką okazała się właśnie Elif Şafak. Nie przedstawia nam ona bowiem suchych faktów historycznych, ale opowiada o historii Turcji i szeroko pojętej kultury islamu w sposób, który zachwyca niczym słynne "Opowieści z tysiąca i jednej nocy". Swoją baśń autorka  wypełnia wielkimi namiętnościami, licznymi intrygami, zbrodnią i zemstą. Przede wszystkim jednak opowiada o relacji tak silnej, że ta jest w stanie zmienić nie tylko pojedynczego człowieka, ale przy pomocy zrodzonej w nim pasji - również i oblicze całego świata. Autorka dokonuje zabiegu ciekawego i znakomicie się sprawdzającego, gdyż nie robi rozróżnienia pomiędzy relacją człowieka ze zwierzęciem ( w tym przypadku szlachetnym słoniem ) a jego relacjami z drugim człowiekiem. Można odnieść wrażenie , że pomiędzy nimi został postawiony znak równości i eksperyment ten, wprowadzając jednocześnie sporą dawkę tajemnicy i magii, pokazuje jak wielka jest siła uczuć, które - w odróżnieniu od rozumu - nie kierują się kalkulacją. W tym bowiem przypominamy naszych braci mniejszych ( choć w przypadku słonia określenie to musi brzmieć dziwnie ) i czasem aż sie prosi aby od nich się uczyć na temat przywiązania, przyjaźni i wierności, a ponadto lojalności. To właśnie zwykły słoń, który trafia pod opiekę chłopca, udzieli mu nauki na temat tych wartości i pozwoli mu podjąć wysiłek dotyczący przemiany z rabusia i oszusta na rzecz szlachetnego artysty i lojalnego ucznia architekta. Czy ta przemiana dojdzie do skutku? Tego już nie zdradzę :)

Jest oczywiście w " Uczniu architekta" również miejsce na miłość. Jak to zwykle bywa w przypadku takich epickich opowieści , także i ona nie może być łatwa i przyjemna. W przypadku Dżahana jego wybranką okaże się córka władcy - tajemnicza księżniczka Mihrimah. Można więc śmiało spodziewać się, że jest to miłość z gatunku tych niemożliwych, niespełnionych, a równocześnie romantycznych i karmiących utwory wielkich poetów. Różnice klasowe w przypadku siły miłości zdają się nie stanowić przeszkody, ale czy jej moc będzie w przypadku tej pary wystarczająca? Czy miłość okaże się odwzajemniona? A może pasja, chęć tworzenia legendarnych meczetów, akweduktów i traktów będzie wyborem dużo bardziej nęcącym od miłości. Miłość ta byłaby bowiem wyrokiem skazującym na wygnanie i w rezultacie pewnie spowodowałaby niechybną śmierć dla zuchwałego pracownika menażerii, który ośmielił się podnieść wzrok na księżniczkę?  

Podsumowując, przyznam się iż pisałem tą recenzję na całkowitym spontonie i nie czytałem jej na koniec. Nie sprawdzałem pod kątem stylistyki i powtórzeń, gdyż zależało mi na oddaniu naturalnych emocji i wrażeń, które towarzyszyły mi przy lekturze " Ucznia architekta". Mam nadzieję, że nie będzie tu zbytniego chaosu i Was porwie ta piękna historia o uniwersalnych wartościach. Dla mnie jest to opowieść o potencjale tkwiącym w marzeniach... no i o sile pięknych baśni dla których osobiście najczęściej sięgam po książki.