...A ja, ja się śmieję.
Ja znam bory, knieje.
Ja znam ostatnie ziemskie łąki
Nad kwiatami tam brzęczą złote bąki
W rzece nie zatrutej baraszkują Pstrągi,
Zwierzęta mówią po Polsku.
Listowie nie szumi o wojsku.
Symbole się włóczą samopas.
Promienie słońca siadają na oczach
I nikt już nie pognębi mnie.
Co robię tu,
W tym cudzym śnie?
Co robię więc?
Znalazłem się!
Gdzie pójdę stąd?
Nie Wiecie, nie?
Gdzie pójdę więc?
A czy ja wiem! - Edward Stachura "Piosenka szalonego jakiegoś przybłędy"
"Schodów się nie pali" to debiut Wojciecha Tochmana, jednego z moich ulubieńców jeżeli chodzi o literaturę faktu. Książka kultowa jeśli chodzi o fanów gatunku. Kiedy tylko dowiedziałem się o jej wznowieniu, to wiedziałem że na pewno ją przeczytam. Rożnie pisze się o zawartych tu tekstach, ale dla mnie najbliższym jest to co napisano o " Schodów się nie pali" w Tygodniku Powszechnym, a mianowicie ( czytamy w opisie na stronie wydawnictwa ), że tematem przewodnim tych reportaży jest miłość. Nie jest to jednak miłość cukierkowa, banalna często, taka rodem z tandetnych filmów, ale miłość skomplikowana, trudna do zrozumienia, wyrażenia, czasami pogmatwana, niekompetentna, niespełniona i także ta która sprawia ból i rozczarowanie. Zainteresowani? No ja myślę, bo naprawdę są ku temu powody :)
Gdybym miał wyróżnić którykolwiek z reportaży to nie umiałbym chyba tego dokonać, bo "Schodów się nie pali", choć na pozór może się wydawać zbiorem tekstów bardzo różnorodnych, to paradoksalnie wszystkie one stanowią jakby jeden nierozerwalny poemat na temat trudnej relacji opartej na miłości bądź właśnie jej niedoboru, braku. Wzruszenie to uczucie, które w przypadku mojej osoby najczęściej pojawiało się podczas lektury tych historii. Różne jednak było jego zabarwienie przy każdym z tych tekstów. Przybierało mianowicie barwę smutku, kiedy czytałem o dzieciakach uciekających z sierocińca, bo chcą być razem, bo nie rozumieją czemu ich zabrano z domu. Czasem wbrew okolicznościom i logice, bo przecież w miłości nie ma logiki. Jest tu zresztą kilka reportaży o spotkaniach, o dążeniu do połączenia się rodzin, które doszły do skutku po latach, bądź tych które niestety nigdy nie nastąpiły. Znajdziemy również współczucie w odcieniu tęsknoty, kiedy będziemy świadkami wspomnień matki Wandy Rutkiewicz, czy też żalu i poczucia krzywdy u bliskich zamordowanego bezsensownie Grzegorza Przemyka. Współczucie zabarwione nostalgią i sentymentem pojawi się choćby w przypadku wspomnień o ekipie związanej z Piwnicą pod Baranami i wybijającą się na czoło sympatyczną gospodynią Piotra Skrzyneckiego, której kuchnia gościła takie nazwiska, że tym razem wzruszenie przybiera nawet barwę zachwytu i niedowierzania. Współczucie dla niespełnionej miłości dziewczyny do wiecznie gdzieś uciekającego Stachury. I tak dalej... i tak dalej... Całe połacie wzruszenia...
Tak to już jest w przypadku reportaży Wojciecha Tochmana, że nie pisze on literatury opartej na suchych faktach, ale coś na kształt opowiadań, które okraszone są i to fest emocjami. Z tego też względu historie przez niego opisywane powodują u czytelnika emocjonalną bliskość i poczucie związania z bohaterami tych reportaży. Cechuje go również wielki szacunek do ludzi, którym poświęca swe teksty, co szczególnie istotne jest i pewnie trudne, aby być na tyle delikatnym by nie naruszyć intymności choćby bohaterek reportaży o handlu kobietami ze Wschodu do niemieckich burdeli. Zawsze z klasą, taktem i wyczuciem, a przy tym ciekawie i mocno dając ku refleksji - taki jest Wojciech Tochman i w tej książce to potwierdza. Lubię taki styl i nie dziwi mnie, że panowie z tego co mi wiadomo przyjaźnią się z innym moim ulubieńcem, a mianowicie z Mariuszem Szczygłem, bo mają obaj piękne osobowości i dlatego się nimi cyklicznie zaczytuje. Gorąco polecam wszystkim "Schodów się nie pali". To kawał prawdziwego reportażu z życia toczącego się tuż za naszym progiem, a o którym to wymiarze życia często zapominamy, pomijamy go w codziennym pośpiechu. Dlatego pewnie właśnie Wojciech Tochman wziął sobie za cel by skutecznie nam o nim przypominać :)
Oj prawdę pisali na temat Brandona Sandersona! Oj nie przesadzali Ci wszyscy, którzy go pod niebiosa wręcz wychwalali! Od dawna, chyba od czasów Pierwszego tomu "cyklu demonicznego" Bretta, nie miałem okazji czytać tak świetnego fantasy ! Fantastyka jako gatunek literacki często moim zdaniem jest niedoceniana. Nie chodzi mi o to, że wszyscy mają być jej ortodoksyjnymi wyznawcami, bo pewnie oprócz nich jest i miejsce dla czytelników fantasy z doskoku do których zaliczam się i ja. Skąd też dystans u niektórych osób do książek z tego nurtu? Myślę, że po części wynika to ze stereotypowego postrzegania tej literatury, co z kolei wynika że zwyczajnej nieznajomości bądź kontaktu z pozycjami słabymi.
"Z mgły zrodzony" jest chlubnym i zasługującym na wyróżnienie przykładem dobrze skrojonej powieści bez względu na swoją przynależność gatunkową.Sama historia jest bardzo ciekawa i już od samego początku nie pozwala na pozostawanie czytelnika obojętnym, mało tego przykuwa uwagę i wzbudza niecierpliwość co do tego jak potoczą się kolejne wypadki. Mamy tu do czynienia z fascynującym uniwersum, skrojonym wbrew pozorom w taki sposób, że mimo motywów fantastycznych stwarza on wrażenie dużej realności i prawdopodobieństwa co do panujących w krainie Ostatniego Imperium warunków. Ponadto autor wsadza w środek tego uniwersum wyrazistych, skomplikowanych moralnie i nad wyraz intrygujących bohaterów, zarówno jeśli chodzi o postacie pierwszoplanowe - Kelsier i Vin, jak i te które pozostają w ich cieniu. Kelsier to buntownik, szukający zemsty na Wielkim Imperatorze za krzywdę osobistą jak również ludu z którego się wywodzi ( do pobudek altruistycznych trudno mu się przyznać) to główny reżyser akcji w "Z mgły zrodzonym". Od początku podburza, wzmaga nastroje dzięki swym nadprzyrodzonym umiejętnościom o dąży do rebelii przeciwko tyranii. Vin to dziewczyna, która wydaje się przypadkowo trafić w sam środek rodzącej się rewolucji. Jest tak jednak tylko pozornie, gdyż w rzeczywistości okazuje się mieć w sobie tak niespotykany potencjał i nieodgadnięte pod względem wykorzystania do przyszłej walki umiejętności, że to iż znalazła się akurat na drodze Kresliera musi być dziełem przeznaczenia a nie przypadku. Losy tych dwojga staną się pretekstem do pokazania świata w którym popioły przykryły wszystko łącznie z nadzieją, a nasi bohaterowie wraz ze swoimi sprzymierzeńcami spróbują wywalczyć sprawiedliwość dla tych najbardziej przez społeczeństwo klasowe pokrzywdzonych. Aby tego dokonać będą musieli obudzić w nich na nowo nadzieję, a do tego namieszać wśród szlachty aby zasiać niepokój mogący doprowadzić do upadku panowanie możnych i bezlitosny wyzysk.
U Sandersona znajdziemy ( przynajmniej tutaj, bo to moja pierwsza, choć nie ostatnia na pewno książka ) wielką politykę, rozgrywaną z takim rozmachem i perfidią równocześnie, jak choćby u Georga R. R. Martina. Knowaniom, walce o wpływy i rozgrywkom politycznym sprzyja to, iż w imperium rządzi bezwzględny dyktator opierający swą władzę na bazie strachu i manipulacji, a społeczeństwo jest skonstruowane na zasadzie społeczeństwa klasowego. Sprzyja to również romantycznej historii garstki niepokornych którzy stają do walki ze złem, zdając się być z góry na przegranej pozycji. Ale czy na pewno? Może jednak okaże się, że w zamian za dobre intencje otrzymają od losu jakieś bonusy i fortuna się do nich uśmiechnie? Jest też dla równowagi spora dawka humoru jak również, co przede wszystkim godne zaznaczenia - wartka, trzymająca w napięciu akcja, bogata w sceny walki. A wszystko to poprowadzone przez autora przy użyciu narracji przy pomocy języka bogatego w symbolikę i jednocześnie prostego i przystępnego.
Na koniec wrócę do myśli od której zaczynałem niniejszą opinię, a mianowicie do wartości które wnosi w nasze życie dobra ( zaznaczam dobra) fantastyka. Jeśli zachowane są wszystkie te elementy ma które zwracałem uwagę w tym tekście i pewnie jeszcze kilka o których zapomniałem to literatura fantasy wzbogaca naszą duszę i pozwala zachować, bądź też nawet wyrobić w sobie od podstaw idealizm. Jeśli uchowa się ona przed głównymi plagami trawiącymi często ten gatunek, jak choćby : zbytnia bajkowość, tania sensacja, przesadzony wulgaryzm powodując niesmak ( niektórzy twórcy wydają się być mocno niewyżyci) , to za pomocą tych często fantastycznie prezentujących się światów pomaga nam zwracać uwagę na choroby, ale i wartości umykające naszej uwadze w świecie realnym. Brandon Sanderson potrafi zadbać nie tylko o to by wszystkie te składniki dobrej fantasy zawrzeć w swoich książkach, ale i udaje mu się zachować odpowiednie proporcje. Ja z pewnością sięgnę zarówno pp dalsze tomy "Ostatniego Imperium", ale pewnie i po te bardziej znane cykle. Polecam i podpisuje się rękami i nogami pod tym uniwersum! Wydaje mi się, że książka ta jest też doskonałą pozycją dla tych którzy myślą się przełamać jeśli chodzi o gatunek :)
Jeżeli szukacie rasowego kryminału, który od początku do końca trzyma w napięciu i powoduje, że trudno jest się oderwać od intrygi serwowanej nam przez autora to możecie w tym momencie zakończyć już poszukiwania. Wszystko to znajdziecie w książce "Morderstwo jako dzieło sztuki" Davida Morella. Jest to połączenie niekonwencjonalności i klasy na miarę Sherlocka Holmesa z brutalnością i okrucieństwem charakterystycznym dla Harry'ego Hole. Spodziewałem się, że to może być dobra książka, ale że aż tak bardzo, to szczerze mówiąc nigdy bym nie przypuszczał.
Intryga w tej książce sięga XIX-ego wieku i toczy się w wiktoriańskim Londynie. Dochodzi tu do makabrycznej zbrodni, a właściwie mówiąc tajemniczy morderca dopuszcza się krwawej rzezi, której ofiarami pada przypadkowa rodzina. Zbrodnia jest o tyle bardziej przerażająca, że jedną z ofiar jest kilkomiesięczne niemowlę. Wygląd miejsca zbrodni sugeruje, że wszystko zostało dokładnie zaplanowane i ma stanowić swego rodzaju inscenizację, której celem jest zasianie jak największego przerażenia wśród obserwatorów. Kiedy detektyw Ryan - walczący o akceptację w środowisku służb śledczych Irlandczyk skrywający pod nakryciem głowy charakterystyczną rudą fryzurę i pomagający mu konstabl Becker trafiają na ślad łączący tą sprawę ze zbrodnią z przed lat, nawet nie spodziewają się, że ktoś skutecznie nimi manipuluje podsyłając im mylne tropy. Chwytają się przynęty, mimo tego że trop wydaje się aż nadto oczywisty i w związku z tym podejrzany i tym samym trafiają na ślad kontrowersyjnego pisarza i opiunisty - Thomasa De Quincey. Opisał on w swoim dziele wspomnianą zbrodnię z przed kilkudziesięciu lat, a ktoś usilnie stara się między innymi korzystając z tego faktu rzucić podejrzenie na jego osobę. Czy plan tajemniczego "wirtuoza zbrodni" siejącego postrach w Londynie się powiedzie? A może wywołany do odpowiedzi Thomas De Quincey nie tylko obroni swe dobre imię, ale przyczyni się do rozwiązania sprawy i odnalezienia mordercy?
Czas płynie nieubłaganie, a intryga zatacza szerokie kręgi, sięgając wysoko postawionych postaci administracji państwowej. Podejrzenia mnożą się jedno po drugim i nawet w miarę szybko poznane personalia złoczyńcy nie psują nam zabawy i sprawa nadal nastręcza wiele pytań wymagających odpowiedzi. Pikanterii dodaje fakt, iż do nieoficjalnej grupy śledczej dołącza interesująca młoda kobieta, której niekonwencjonalne zachowanie nieraz dodaje ikry całej historii. "Morderstwo jako dzieło sztuki" to książka która opowiada o mordercy, którego czyny były w stanie przyćmić samego Kubę Rozpruwacza, a jego czyny budziły nawet może większy strach wśród mieszkańców Londynu, bo nie skupił się on na jednej grupie potencjalnych ofiar. Podczas, gdy grasujący później w Anglii Kuba Rozpruwacz atakował prostytutki to nasz wirtuoz był mocno demokratyczny przy doborze swoich przyszłych obiektów zbrodni, a przez to trudniejszy jeszcze do złapania, bo bardziej nieprzewidywalny.
Bardzo mocno polecam tą książkę Davida Morella bo to kawał świetnej literatury, a mamy tu okazję podziwiać, oprócz umiejętności dedukcji także okoliczności rodzenia się profesjonalnych zespołów śledczych do spraw brutalnych i seryjnych morderców. Wprawdzie u Morella wiadomości historyczne przenikają się z fikcją i nie wiadomo na ile odzwierciedla on rzeczywisty stan służb policyjnych z wiktoriańskiej Anglii, a na ile puszcza wodze fantazjii, ale tak czy owak uruchamia wyobraźnię i udaje mu się zainteresować czytelnika, do granic wytrzymałości trzymając go w napięciu. Sposób rozumowania De Quinceya i widzenie przez niego motywów postępowania sprawcy przypomina pracę współczesnych proliferów, z tą różnicą, że Ci mają zdecydowanie lepsze narzędzia do wykrywania sprawców niż on dysponował w XIX - ym wieku. Tym bardziej książka robi wrażenie! Polecam w ciemno, a ja jeszcze pewnie wrócę do Morella aby śledzić dalsze losy Thomasa!
Andrzej Stasiuk again :) Tym razem moim łupem padł zbiór opowiadań o małej miejscowości w Beskidzie Niskim, której mieszkańcy zmagają się z upiorami przeszłości w trakcie przemian ustrojowych. Cień PRL-u, a nawet czasów jeszcze bardziej odległych ciąży na ludziach, którzy tu mieszkają i uniemożliwia im powstanie na nogi z marazmu, apatii i zawieszenia. Przyznam, że do tej pory nie trafiłem jeszcze na książkę Andrzeja Stasiuka, która by mi się nie spodobała, aczkolwiek "Opowieści galicyjskie" mimo, że są uznawane za jedną z najważniejszych jego dzieł, a nawet dorobiły się adaptacji filmowej, nie chwyciły mnie za gardło tak mocno jak dotychczasowe pozycje które wyszły z pod jego ręki.
Atmosfera opowiadań, które znajdziemy w niniejszej książce jest mocno dołująca, co nie dziwi wcale zważywszy na twórczość Stasiuka, która wcale przecież nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych, a ponadto trudno oczekiwać motywacyjnej, optymistycznej literatury w historii toczącej się w cieniu PGR-ów. W oparach alkoholu, w towarzystwie biedy i bezrobocia, życie toczy się smętnie, a klaustrofobia charakterystyczna dla społeczności tu żyjącej i bezsensowność egzystencji jest aż nadto zauważalna. Pośród tego wszystkiego krąży zagubiony pomiędzy światami wiecznymi duch, starający się uniknąć potępienia, który doprasza się o uwagę i modlitwę. Czy natomiast uda mu się kogoś przebudzić swym wołaniem przypominającym wołanie na pustyni? - kwestia nad wyraz wątpliwa jak szybko można się zorientować.
Nie potrafię określić czy w opowieściach Stasiuka czuć klimat charakterystyczny dla Galicji, bo nie bardzo wiem jaki to miałby być klimat. Wiem natomiast, że zarówno krajobrazy jakie kreśli tutaj Andrzej Stasiuk jak i mentalność ludzi żyjących w tej wsi to rzecz charakterystyczna nie tylko dla Polski z czasów transformacji ustrojowej, ale do dziś widoczna w różnych miejscach naszego kraju. Przytłaczający wydźwięk tych opowiadań, będących raczej rozdziałami jednej historii niż samodzielnymi utworami, jest okraszony mistycyzmem i jak to bywa u tego autora - egzystencjalnymi rozważaniami na temat roli pamięci, czasu i dziedzictwa. Te ostatnie elementy należą do moich ulubionych w twórczości Stasiuka i dlatego trochę ich jak dla mnie było tutaj jakby mało. Z tego też chyba względu "Opowieści galicyjskie" nie będą należeć do moich ulubionych książek jego autorstwa. Nie oznacza to jednak wcale, że ta książka nie zachęca do refleksji i nie wnosi nic dla wrażliwego i otwartego czytelnika. Jest tylko trochę trudno dotrzeć do tych wątków pośród tego przygnębienia i depresji.
Kończąc już opinię na temat tej książki ( bo nie bardzo wypada się bez końca rozpisywać nad książką niezbyt przecież obszerną, którą każdy może przeczytać w wolnej chwili) chciałbym zaznaczyć, że niewielu jest pisarzy, którzy tak jak Andrzej Stasiuk oddają emocje i za ich pomocą oddziaływują na czytelnika aż tak wyraźnie. Czytając "Opowieści galicyjskie" człowiek ma wrażenie, że męczy się na kacu wraz z bohaterami tej opowieści, zapomina że ma cel w życiu i pracę i momentami oddaje się atmosferze beznadziejności nawet jeśli perspektywa bohaterów tej opowieści jest mu zupełnie obca. Choćby ta umiejętność autora zasługuje na to, aby poświęcić te parę chwil na lekturę książek takich jak ta. Przecież to między innymi jest nieocenioną wartością literatury, że możemy wchodzić w różne skóry, niekoniecznie sprawdzając wszystko w realu. Ja natomiast bardzo się cieszę, że mam przed sobą jeszcze wiele książek Andrzeja Stasiuka. A może polecicie mi po którą sięgnąć w pierwszej kolejności? :)
Mam taki problem z klasyką amerykańskiej literatury, że ilekroć próbuje dać jej szansę, to trafiam na takie powieści, że trudno mi jest wbić się w klimat. No nic nie poradzę, że słabo mi podchodzą. Zastanawia mnie to, gdyż zwykle są to książki uchodzące za wielkie dzieła o uniwersalnym przesłaniu, a ja mam takie poczucie, iż mało wnoszą w mój sposób postrzegania świata. Tak miałem choćby w przypadku "Wielkiego Gatsbiego" i to samo tyczy się właśnie "Małych Kobietek".
Louisa May Alcott w swojej książce opisuje perypetie dorastających córek Pani March, która jest zmuszona cały ciężar wychowania wziąć na siebie gdyż małżonek aktualnie przebywa na wojnie secesyjnej z której, bardzo prawdopodobne może już nie wrócić. Sytuację komplikuje dodatkowo to, iż rodzina March znajduje się w trudnej sytuacji materialnej z uwagi na fakt nieodpowiedzialnych decyzji Pana domu. Ponadto każda z córek jest inna pod względem charakteru, co sprawia iż wymagają indywidualnego traktowania i pomocy w rozwoju rozmaitych talentów, bo trzeba przyznać, że w tej kwestii mamy nie lada urodzaj. Aż szkoda by było zmarnować taki potencjał i dlatego Pani March dwoi się i troi, aby sprostać zadaniu i pozwolić swoim kwiatom rozkwitnac. Dokłada przy tym dużych starań na kształtowanie kręgosłupa moralnego swoich dziewczyn. Rozumiem sens, cel i zamysł z tym moralizowaniem, ale to jest właśnie aspekt tej książki, który dość mocno mnie osobiście drażnił. Umartwianie się, etos obowiązkowości i szacunku do pracy, przekładanie potrzeb innych osób nad własne potrzeby, wszystko to w wydaniu Louisy May Alcott jest moim zdaniem często nachalne i zbyt oczywiste. Na usprawiedliwienie trzeba jednak przypomnieć, że książka została napisana na zamówienie w określonym celu i została napisana w XIX wieku.
Mocną stroną książki "Małe kobietki" jest natomiast sposób ukazania relacji pomiędzy siostrami i najważniejsze dylematy związane z dojrzewaniem i budowaniem własnej tożsamości w cieniu tęsknoty za ojcem, który przecież szczególnie w procesie dojrzewania młodych dziewczyn jest obiektem bardzo istotnym. Brak tegoż autorytetu w domu wiąże się ze wspomnianą wcześniej krnąbrnością i dziewczęta bywają często trudne do ogarnięcia. Powoduje to masę całkiem zabawnych, momentami wręcz kosmicznych sytuacji z udziałem panien March i ich młodego sąsiada, który urzeczony rodzinną ciepłą atmosferą dołącza do ich grona podczas wspólnych zabaw i innych aktywności. Będziemy mieli okazję przypomnieć sobie o wartościach takich jak poświęcenie, przyjaźń, miłość, uczciwość i najzwyczajniej w świecie - dobroć. Można się przy tej okazji nieraz wzruszyć i dokonać swoistej refleksji nad swoim życiem o postępowaniem.
W tle tej historii dorastania dziewcząt pozostaje wojna secesyjna i związane z nią przemiany które mają nastąpić jeżeli chodzi o miejsce człowieka w świecie z perspektywy jego pochodzenia, stanu majątkowego, płci czy koloru skóry. Oprócz więc obserwowania ich pierwszych fascynacji, miłości, dobrych i złych wyborów jak również tworzenia się pomysłów na życie, podskórnie budzi się nadzieja na zmianę przestarzałych i sztucznych konwenansów przeciwko którym mniej lub bardziej dziewczyny się buntują. Prym w tej kwestii wiedzie Jo i ona najbardziej przypadła mi do gustu że wszystkich bohaterek jako reprezentantka kobiety dążącej do emancypacji, niezależności a przede wszystkim kobiety kontestującej ograniczającą ją rzeczywistość.
Podsumowując, książkę tą miałem w planach już od dawna, bo uważam że są takie tytuły jeśli chodzi o literaturę światową które należy znać i "Małe kobietki" do tego grona należą. Zdecydowanie należy tę książkę potraktować przede wszystkim jako tytuł adresowany do kobiet i to bardziej dla młodzieży. W odróżnieniu od doskonałej moim zdaniem adaptacji filmowej z udziałem choćby Winony Ryder w roli Jo March. Ja nie do końca odnalazłem się tym razem w tej narracji Louisy May Alcott mimo że lubię tematykę kobiecą. Bliżej mi natomiast do odczuwania dylematów związanych z dorastaniem rodem z rewelacyjnego filmu "Mustang" czy choćby wspomnianej wcześniej adaptacji "Małych kobietek". Oba te filmy bardziej oddziaływały na moją wyobraźnię niż książka Louisy May Alcott. Nie mniej warto zaznaczyć, iż nie jest to książka zła i myślę że warto ją znać.
Książkę przeczytałem już dawno, przy okazji oczekiwania na premierę filmu " Ostatnia rodzina". Jakoś tak zeszło z tą recenzją, bo dużo myślałem i coś tam skrobałem o samym filmie swego czasu. No więc do rzeczy, "Ostatnia rodzina" jeśli chodzi o scenariusz bazuje w dużym stopniu na książce Magdaleny Grzebałkowskiej. Nie ma w tym nic dziwnego gdyż to co autorce "Beksińskich" udało się jeżeli chodzi o zakres zebranego tu materiału jest imponujące. Podczas lektury można odnieść wrażenie, że każdy kto choć na chwilę zetknął się w swoim życiu z Tomkiem bądź Zdzisławem Beksińskim drży dniem i nocą z obawy, że w którymś momencie z szafy, z pod łóżka czy innego dziwnego miejsca wyłoni się właśnie Pani Grzebałkowska.
Mimo, że spotkałem się z wieloma krytycznymi opiniami na temat "Portretu podwójnego", to ja osobiście jestem pod jego dużym wrażeniem. Pewnie, że mogą mieć rację Ci, którzy poddają w wątpliwość pewne zawarte tu informacje na temat rodu Beksińskich, bo w końcu przekaz to przekaz i zawsze istnieje ryzyko zafałszowania. Pewnie, że można zarzucać autorce, że mało jest tu jej własnej twórczości, refleksji, odniesienia, bo rzeczywiście skupia się ona głównie na suchych faktach. Można jej też mieć za złe, że momentami skacze po rozmaitych wątkach i miesza czas i przestrzeń, a informacje tu zawarte czasem wydają się być zmiksowane na zasadzie przypadkowości, no ale z drugiej strony w momencie kiedy człowiek zatopi się w tą opowieść to poddaje się jej bez reszty i trudno się oprzeć tej historii. Grzebałkowska jest bardzo dobra w tym co robi, bo zyskuje uwagę i zainteresowanie czytelnika i potrafi zafascynować nawet postaciami drugiego planu. Mnie osobiście ciekawił głównie młodszy z Beksińskich, a to że względu na sentyment wywodzący się jeszcze z okresu młodości kiedy bez opamiętania słuchałem radiowej "Trójki". Nie spodziewałem się więc tego, że autorce uda się mnie zaciekawić historią jego ojca, a jednak wyszła jej ta sztuka.
Zgadzam się z tymi opiniami, które sugerują iż książka Magdaleny Grzebałkowskiej, to książka o trudnej aczkolwiek fascynującej relacji pomiędzy trójką osób. Do wspomnianej wcześniej dwójki czyli Zdzisława i Tomka dołącza tu bowiem również Zofia czyli odpowiednio żona i matka. Staje się ona cichym bohaterem tej historii, bo mimo że pozostaje w tyle za dwójką bardzo charyzmatycznych postaci, to w tylko jej znany sposób cementuje rodzinę Beksińskich. Jeśli o mnie chodzi, a myślę że nie tylko ja miałem przy lekturze tej książki takie odczucia, Zofia wzbudzała we mnie współczucie, a sposób jej traktowania przez męża i syna powodował ogromną złość na tę dwójkę. Wysługiwali się oni jej osobą, traktowali często bez podstawowych zasad świadczących o szacunku dla jej granic, a nawet stosowali w stosunku do niej przemoc. Ona to wszystko znosiła bez cienia skargi i chyba tylko jej osoba utrzymała w kupie tę ich trójkę jako rodzinę. Rodzinę skomplikowaną, zaburzoną, specyficzną, ale zdolną zostawić po sobie genialną spuściznę. Jednocześnie nie dbała o siebie ( zwłaszcza, że spadał na nią jeszcze obowiązek opieki nad dwoma matkami - swoją i teściową ) i przypłaciła to chorobą jak również śmiercią. W rezultacie dołączyła do tragicznego męskiego duetu. Cała ta mała, zaledwie trzyosobowa rodzina przeszła wiele bólu i tragedii za życia po to aby w podobnych okolicznościach odejść z tego świata.
Beksińscy to nonkonformiści, znani przede wszystkim z tego, że kontestowali zostaną rzeczywistość ze wszystkimi praktycznie zasadami i normami. Czasem swym postępowaniem przerażają, momentami bawią, a jeszcze innym razem fascynują, a Magdalena Grzebałkowska prowadzi nas przez ich życie z charakterystyczną dla siebie finezją i skutecznie pobudza naszą ciekawość. Mocno polecam tą książkę, jak dla nie jedna z ciekawszych biografii jakie czytałem.
Dopiero od niedawna Mariusz Szczygieł pozostaje jednym z moich ulubionych autorów, ale to tylko i wyłącznie dlatego że od niedawna znam jego literackie dokonania. Jest to bowiem miłość od pierwszego zaczytania - "Projekt: Prawda", a że to najnowsza książka wydana przez Pana Mariusza, to od tego czasu uskuteczniam podróż do źródeł. Tym razem przyszła pora na "Láska nebeská" i znowu było genialnie. Ciekawa jest geneza tej ksiażki, gdyż powstała ona w ramach cyklu "Literatura czeska", wydawanego przez Gazetę Wyborczą, a Mariusz Szczygieł pokusił się o stworzenie felietonów tym dziełom poświęconych tym dziełom. Jak to u tego bywa, nie poprzestał on na tym i felietony stały się zaczątkiem głębszych rozważań na tematy okołoczeskie i okołoludzkie :) I chwała mu za to, bo powstała rewelacyjna książka :)
Jako że książka nie jest szczególnie obszerna, to głupio mi jakoś się rozpisywać zbytnio przy tej opinii. Ponadto podobnie jak Mariusz Szczygieł nazywa siebie czechofilem, tak i ja mianowałem się szczygłofilem i czym dłużej bym pisał tym większe ryzyko, że zanudziłbym wszystkich tymi peanami na jego część. W rezultacie obawiam się, że efekt mógłby być odwrotny niż zamierzony i zamiast zachęcić jeszcze bym zranił do Pana Mariusza tych którzy jeszcze nie mieli okazji go poznać. Bo co do tych którzy znają go i lubią z takich książek jak "Zrób sobie raj" , czy "Gottland" to jestem pewien, że nie trzeba ich jakoś szczególnie do "Laski" przekonywać, bo albo ja już czytali albo mają na krótkiej liście.
Ja miałem okazję posłuchać tej książki w formie audiobooka czytanego przez samego autora i jest to niezapomniane przeżycie, bo nie dość że sama treść jest w swym przekazie bardzo pozytywna to uśmiech i optymizm, ale przede wszystkim niekłamany entuzjazm jest wyczuwalny w tonie Mariusza Szczygła niemal w każdym słowie, które tutaj pada. Ci którzy nie mieli okazji go jeszcze poznać z jego felietonów czy książek muszą wiedzieć, że określenie czechofil jest nieprzypadkowe , bo jest on prawdziwym entuzjastą Czechów. Można się zarazić tym entuzjazmem, jak stało się to w moim przypadku za sprawą Mariusza Szczygła właśnie, bo jakże nie zakochać się w narodzie gdzie ogromna większość ludzi uchodzi za moli książkowych. Może po części ten fakt, jak również kwestia neutralności światopoglądowej Czechów sprawia bowiem, że mają oni ogromny dystans do siebie. Wystarczy spojrzeć na ich postawę w obliczu rozmaitych kryzysów z odpowiedniej perspektywy by zacząć się zastanawiać, czy ich "tchórzostwo" i luźny stosunek do takich kwestii jak Bóg, honor i ojczyzna to rzecz do potępiania i śmiechu wraz z pobłażaniem, czy też z drugiej strony jest to coś godnego naśladowania. Może to my jako naród momentami jesteśmy śmieszni z tym "rzucaniem się z motyką na czołgi" przy byle okazji. Trudno ich nie uwielbiać za to ich życie chwilą i patrzenie na własną historię z przymrózeniem oka. Trudno nie zazdrościć im wybiórczej pamięci, która pozwala im widzieć przeszłość po swojemu dzięki temu mniej od Polaków się umartwiają i użalają nad sobą. Ponadto to chyba jedyny naród bądź jeden z niewielu na świecie, który jest w stanie czcić, uznawać za wzór geniusz człowieka, który nigdy nie istniał. Mało tego ten nieistniejący człowiek jest uznawany za najsłynniejszego bodaj Czecha i stawiane są mu raz po raz pomniki.
Dla osoby nie mającej dotąd kontaktu z Mariuszem Szczygłem ta książka będzie prawdopodobnie wielkim odkryciem co do ogromnego i zaraźliwego poczucia humoru tego autora. Być może cześć z nich zapragnie dołączyć do tych czechofilów i szczygłofilów, do których to ja sam się między innymi zaliczam. Ci zaś którzy już czytali te teksty myślę że nieraz zapragną do nich wrócić, bo to zawsze te parę godzin dobrego, pozytywnego, motywującego feelingu Ja już wiem, że gdy będę szukał czegoś dobrego na chandrę ro "Laska Nebeská" będzie wtedy jednym z moich priorytetów. Serdecznie Wam tą książkę polecam :)
Antoine Leiris stracił swoją żonę w zamachu który miał miejsce 13 listopada 2015 roku w Bataclan, jednym z klubów w Paryżu. Miała wtedy miejsce seria zamachów w których zginęło łącznie 130 osób, a w samym Bataclan zginęło ich 87. Wśród ofiar była Helene, żona autora tej książki. Antoine opublikował na portalach społecznościowych list skierowany do fanatyków stojących za zamachami, wpisujący się w atmosferę towarzyszącą nie tylko Francji, ale i całego niemal świata. Obywatele wolnego świata łączyli się w żałobie z ofiarami Państwa Islamskiego, które potwierdziło udział w tych zamach będących barbarzyńskim atakiem i próbą eskalacji konfliktu ze światem zachodnim.
Książka "Nie zmusicie mnie do nienawiści" nie przytłacza rozmiarem, to samo ma się do treści w niej zawartej, co wcale nie jest łatwym zadaniem zważywszy na temat tu podejmowany. Nie oznacza to, że można przejść koło niej obojętnie, jest bardzo osobista co sprawia, że trudniej ją zlekceważyć niż doniesienia w wiadomościach TV, które zawsze można przełączyć. Nie piszę tego dlatego, żeby oceniać ludzi którzy unikają tego typu treści bo poziom informacji i związanej z nią dyskusji na tematy związane z zamachami terrorystycznymi często bywa naprawdę na niskim, żenującym poziomie. Wiele "redakcji" i "dziennikarzy" schodzi na poziom populistycznych tabloidów w pogoni za tanią sensacją i żeruje na ludzkiej tragedii. Sam często mam dość tego typu medialnych doniesień i bliżej mi do książek takich jak te, które są dowodem na to, że nawet w bezpośrednim kontakcie z nienawiścią i fanatyzmem człowiek potrafi odszukać w sobie siłę do tego aby postawić swoje człowieczeństwo ponad zwierzęcą chęć odwetu. Często zapominamy o tym, że poza instynktem mamy też i duszę, system wartości, rozum, który choć czasem zaćmiony emocjami jest niezbędny do tego by wyciągać wnioski. Tak właśnie robi Antoine Leiris, który nie zgadza się na retorykę nienawiści i w zamian za to decyduje się zrobić wszystko, aby przekazać kolejnemu pokoleniu, które jest uosobione przez jego kilkunastomiesięcznego synka, że ktoś musi wykazać się siłą do przerwania tej spirali przemocy i przebaczyć.
Przebaczenie nie jest procesem łatwym i z pewnością wymaga wiele pokory, cierpliwości i oznacza wyrzeczenie się chęci odwetu. Antoine Leiris wykonuje pierwszy krok, kiedy pisze tytułowy list. Okazuje się, że częściej mniej problemów z wyrzeczeniem się z nienawiści mają Ci bezpośrednio nią dotknięci i w wyniku niej cierpiący niż te grupy, które bezpośrednio jej nie odczuwają, ale paradoksalnie mają na nią wyczulone radary i się nią żywią. Tym samym ich postawę równie trudno rozgrzeszyć jak terrorystów. Jedni i drudzy bowiem wypaczają piękne ideały jak wolność, sprawiedliwość, równość i zastępują je przemocą aby załatwiać przy tym prywatne interesy, vendetty itp. i w związku z tym zasługują na potępienie. Za terroryzm nie są odpowiedzialni jedynie Ci którzy dokonują zamachów, ale i Ci którzy krzyczą na marszach o odwecie, zemście, albo co najgorsze wracają do idei szowinistycznych, rasistowskich, izolacyjnych. W rezultacie Państwo Islamskie, Al-Kaida i inne zbrodnicze ugrupowania mają używanie i osiągają swój cel, bo nienawiść nie wraca do nich tylko odbija się na tych umiarkowanych, zasymilowanych mniejszości, które się radykalizują i podłączają pod terroryzm. Tym bardziej ważne że mamy możliwość usłyszenia takiego głosu jak ten na kartach książki "Nie zmusicie mnie do nienawiści" i dlatego warto czytać książki takie jak ta. Serdecznie Wam ja polecam!
Ostatnie dwa tygodnie, bo tyle wytrzymałem przy delektowaniu się książką Andrzeja Bobkowskiego, by ostatecznie połknąć ją w całości to był czas który trudno będzie jeszcze przeżyć w tej konkretnej konstelacji uczuć i refleksji. Niepowtarzalny klimat, który towarzyszy człowiekowi w trakcie tej lektury wynika z obcowania z prozą trudną do sklasyfikowania. Nie da się bowiem do końca jednoznacznie stwierdzić czym tak naprawdę są "Szkice piórkiem". Nie są to typowe dzienniki, nie jest to też pamiętnik, nie jest to tym bardziej powieść, a jednocześnie wszystkim tym co przed chwilą wymieniłem ta książka właśnie jest. Mało tego, myślę że znajdzie się tu również sporo poezji, a nawet wiele fragmentów, które mnie najbardziej chyba zaskoczyły, kiedy to mianowicie Andrzej Bobkowski bawi się w recenzenta czy też można by nawet rzec krytyka literackiego. Streszcza dla nas sztuki teatralne, opisuje fabułę książek, dzieli się szczegółowymi sprawozdaniami i odczuciami z kontaktu ze sztuką wyższą.
Nie będę się tutaj silił na oryginalność, bo z całym przekonaniem podpisuję się pod wszystkimi opiniami odnośnie tej książki, które sugerują iż nie nadaje się ona do czytania pośpiesznego. Zgodnie z tymi wytycznymi właśnie do niej podchodziłem, dawkując sobie zapiski Bobkowskiego cierpliwie fragment po fragmencie, delektując się jego słowami i coraz to bardziej odpływając w ten kreślony przez niego świat wojennej rzeczywistości. Ta wojna u Bobkowskiego, paradoksalnie nie była wcale tak bardzo "wojenna" jak można się było spodziewać. Różne pod względem ciężaru gatunkowego, ale przede wszystkim emocjonalnego są te zapiski. Raz mamy okazję obserwować oczami autora piękną przyrodę i ogromną siłę ludzkiego ducha, a innym razem Andrzej Bobkowski nie oszczędza nas ani trochę serwując nam studium ludzkiego zakłamania, fałszu i słabości - prawdziwy choć trudny do zaakceptowania pomnik wstydu wynikający z ludzkiej ułomności. Imponująca u Andrzeja Bobkowskiego jest zarówno jego przenikliwość jak i zmysł obserwacji. Trudno mi jakoś uwierzyć w te wszystkie teorie spiskowe jakoby "Szkice piórkiem" były "spreparowane" przez autora po latach i dostosowane do własnych potrzeb w ten sposób żeby zaświadczyć o jego niezwykłej przenikliwości, a wręcz uczynić z niego kogoś na kształt proroka. Bardziej jest mi bliskie takie o nim myślenie, że był to człowiek o niezwykłej wrażliwości i poprzez ten właśnie fakt był w stanie zobaczyć wszystko to co innym często umykało z przed nosa. Mam tu na myśli zarówno otaczające go procesy społeczno-polityczne jak również sposób reagowania człowieka w sytuacji kryzysu czy w końcu mechanizmy rządzące światem. Jest wiele wymiarów "Szkiców piórkiem" i trudno będzie je przytoczyć wszystkie więc postaram się skupić na kilku które dla mnie osobiście były najcenniejsze.
Najbliższym prawdy określeniem tego co znalazłem w tej książce jest uznanie jej za zbiór esejów. Z pewnością są one jak już wspomniałem wcześniej tekstami o różnej wadze i sile oddziaływania na nasz światopogląd, ale to co dla innych jest swego rodzaju bałaganem, dla mnie nie tylko dla mnie, jest zabiegiem wzmacniający ważny przekaz autora. Zwraca tez podobniena to uwagę w posłowiu Roman Zimand. Trudno bowiem było by mi osobiście wytrzymać bez zmęczenia a może nawet zniechęcenia fragmentów dotyczących "Katynia", czy choćby rzezi dokonanej na młodych powstańcach gdyby nie były one przeplatane mądrościami życiowymi Tadzia, streszczeniami lichych sztuk teatralnych czy opisami menu na piknikach czy też ploteczkami z życia "wyższych sfer". Tym samym nasze priorytety życiowe ulegają ciągłej rewizji, a nasza perspektywa wciąż się zmienia poszerzając ogólny obraz. Miałem zamiar sobie wynotować re fragmenty, które były dla mnie najcenniejsze, ale nie umiem tak, to nie w moim stylu, więc teraz kilka słów na temat tych najmocniej tkwiących w mojej głowie refleksji po lekturze:
- Francja - bo to przede wszystkim właśnie jej Andrzej Bobkowski poświęca najwięcej uwagi w "Szkicach piórkiem" to jest wartość sama w sobie. Zdecydowanie jedno z najistotniejszych społeczeństw w rozwoju Europy jaką znamy po dzień dzisiejszy. To co ja osobiście wyniosłem dla siebie to przeogromna chęć bliższego poznania tego narodu zarówno pod kątem obcowania z jego kulturą, jak również ( mam nadzieję już w niedalekiej przyszłości) odwiedzenia tego kraju i sprawdzenia własnej perspektywy. Francja widziana oczami Andrzeja Bobkowskiego to nie jest kraj idealny, a społeczeństwo francuskie na przestrzeni dziejów ( również jeśli chodzi o zachowanie o postawy w trakcie wojny właśnie) ma tyle samo powodów do dumy jak i do wstydu. Taki właśnie obraz powoduje właśnie, że mamy tu poczucie autentyzmu. Z jednej strony znajdziemy w tym społeczeństwie pochwałę i szacunek do życia i osobistej przestrzeni ( tego moglibyśmy się od nich uczyć jako Polacy), z drugiej czasem zbytni egoizm i wygodnictwo wyrażające się w podstawach biernych i konformistycznych sporej części społeczeństwa ( tego znów Oni mogli by od nas trochę uszczknąć). Na jednym biegunie "wolność, równość i braterstwo", a na drugim różnice klasowe widoczne, podkreślane i widoczne na każdym niemal kroku. Mentalność, zwyczaje, sympatię polityczne, religijność, otwartość, światopogląd bardzo mocno kontrastują pomiędzy metropoliami takimi jak Paryż a prowincją. Bardzo zaskoczył mnie również i momentami nawet intrygował sam stosunek Francuzów do własnej historii, podejmowanych kluczowych decyzji w przeszłości i to z jaką łatwością przechodzili oni do porządku dziennego nawet nad takimi tematami jak kolaboracja. Dużo by pisać, ale po co skoro możecie sami poczytać oryginał zamiast opinii. Tym bardziej, że pozostawia on dużą swobodę w ocenie czytelnikowi, bo choć czasem jest dosadny to stara się unikać jednoznacznych ocen Francuzów, nie tylko jeśli chodzi o wojnę zresztą.
- Powstanie Warszawskie i Katyń - milczenie i ciche przyzwolenie naszych "sprzymierzeńców" z Zachodniej Europy na mordy i regularną eksterminację Polaków w walczącej Warszawie wzbudzały u mnie gniew i niedowierzanie. Jednocześnie sprawy re są wyrazem ważnych obserwacji Bobkowskiego na temat miejsca Polski na mapie Europy. Poddaje on w wątpliwość naszą umiejętność oceny możliwości jako państwa na przestrzeni dziejów o czym świadczy naiwna wiara, że jesteśmy czymś więcej niż pionkami w rękach dużych graczy. Panie Andrzeju jakże te spostrzeżenia są trafione i wciąż aktualne patrząc na prężenie się i puszenie naszych polityków na arenie międzynarodowej w czasach obecnych. Nie uczymy się jako naród na własnych błędach, nie wyciągamy wniosków, wciąż powielamy niesprawdzające się schematy.
- rola kultury, a raczej jej niedoboru w genezie zła - na przykładzie zachowania poszczególnych państw w ramach drugiej wojny światowej i prezentowanych przez nie ideologii możemy zaobserwować jak ogromną rolę pełni kultura stojąca na straży człowieczeństwa. To dzięki niej właśnie Francja ani nie staje w jednym szeregu z państwami wielkich nacjonalizmów (Niemcy, Rosja, Włochy...) ani też z drugiej strony nie zachowuje się jak mesjanistyczna i momentami fanatyczna religijnie Polska, która na słowa "Bóg, Honor, Ojczyzna" traci kontakt z rzeczywistością. To właśnie kultura, tak mocno obecna w społeczeństwie francuskim gwarantuje zdrowy rozsądek nawet w obliczu kryzysu, a także w normalnym postępie cywilizacyjnym.
- carpe diem - "Szkice piórkiem" poza wszystkim innym co tu napisałem i co pominąlem a znajdziecie to kiedy wsiąkniecie w tą książkę tak jak było to w moim przypadku, są wielkim hołdem złożonym tej bieżącej, upływającej właśnie w tym momencie chwili. Bobkowski pokazuje nam w jaki sposób powinniśmy się uczyć czerpać radość z życia skupiając się na teraźniejszości, na drobnych przyjemnościach, na rzeczach które zwykle gdzieś nam umykają, do których zbytnio przywykliśmy i traktujemy je z czasem jako coś oczywistego, na zawsze nam danego. Dopiero tragedie i kryzysy takie jak wojna sprawiają, że doceniamy takie wartości jak poczucie wolności, swobody, pięknej pogody, zmieniających się pór roku, budzącej się do życia wiosną przyrody, smaków potraw ( ach te sery, wina, owoce, pieczywo ). Dopiero w momencie kiedy kogoś stracimy z horyzontu, czy to na zawsze czy rozdzielą nas z nim kilometry, dopiero wtedy przypominamy sobie jak bardzo nam na tej osobie zależy. Dopiero gdy spotykamy się ze złem, bestialstwem, dehumanizacją, zaczynamy się na nowo zaprzyjaźniać z humanizmem i ludzką solidarnością. Mógłbym tak jeszcze długo...tylko dlaczego na codzień o tym zapominamy i musi dojść do takich tragedii żeby sobie o nich przypomnieć. Podsumowując, "Szkice piórkiem" to książka do której się wraca, tym bardziej że można sobie wracać do konkretnych fragmentów i znaleźć coś praktycznie na każdą okazję. Ja z pewnością do niej wrócę, gdyż zawsze blisko mi do ludzi, do tekstów które przede wszystkim skupiają się na pochwale człowieczeństwa, rozwoju, szeroko rozumianej duchowości, a jeśli jeszcze są podane w taki sposób jak w przypadku Andrzeja Bobkowskiego...Czytałem kilka opinii na temat "Szkiców piórkiem" i można zauważyć, że niemal każdy doszukuje się innych rzeczy w tej książce, a także ma swoje ulubione elementy. Jedni zachwycają się sprawozdaniem z podróży rowerem przez Francję, jeszcze i inni upodobali sobie jego dygresje dotyczące książek, sztuk teatralnych, itp. a jeszcze inni - do nich zaliczam się ja - są fanami tych jego rozważań z Paryża, kiedy to snuje większość swoich rozważań na tematy egzystencjalne, jednocześnie odnosząc się do bieżącej sytuacji politycznej. Śledzi on to co się dzieje na froncie, w kuluarach, komunikatach, wiadomościach i snuje wizje przeszłości i przyszłościEuropy, świata i człowieka. Jest mi bardzo blisko nie tyle do tego o czym mówi, ale w jaki sposób o tym mówi. Cóż będę kończył i pozostawię sobie prawo do korekty tego co tu napisałem o jednej z najważniejszych książek jakie przyszło mi przeczytać. Mam nadzieję, że może kogoś przekonam do zapoznania się choćby z fragmentami tej pozycji, bo z dość istotnych powodów Andrzej Bobkowski niestety nigdy nie był, nie jest i nie będzie popularny w takiej Polsce. Jeżeli ciekawi kogoś dlaczego - odsyłam do posłowia, gdzie Roman Zimand bardzo przekonywająco to wyjaśnia. Postuluje on również stworzenie na wzór "klanu tolkienowskiego" takiej samej grupy wtajemniczonych , których zadaniem miała by być popularyzacja Bobkowskiego. Ja mam wrażenie, że do takiego już wstąpiłem. A na koniec jeśli ktoś wciąż jest zainteresowany i chce wiedzieć więcej na temat Andrzeja Bobkowskiego, kim był, jaki był, co dla niego było ważne, co go ukształtowało i jak był postrzegany przez innych odsyłam do poniższego dokumentu :
Karin Slaughter to zdecydowanie jedna z najbardziej wartych uwagi autorek książek z gatunku kryminał/thriller. Tak samo jak Jo Nesbo ( wiem, wiem co sobie myślicie - znowu ten Nesbo :D ) jest autorem typowo męskim, brutalnym, krwawym, tak Karin Slaughter poświęca w swych kryminałach sporo uwagi kobietom i ich specyfice jeśli chodzi o pracę w Policji. Mało tego robi to z dużym naciskiem na socjologiczne uwarunkowania dotyczące emancypacji kobiet w ogóle, ale też skupia się na problematyce tolerancji wobec mniejszości seksualnych, odmiennej rasy itp. "Miasto glin" tematyką i klimatem jest mocno zbliżone do jej powieści Zbrodniarz, która to książka bardzo mi się podobała. W "Mieście glin" znów mamy do czynienia z Atlantą lat siedemdziesiątych, gdzie króluje rasizm, homofobia, ale również protekcjonalne, a czasem wręcz agresywne podejście do kobiet, które przecierają szlaki w Policji.
W tych właśnie okolicznościach toczy się śledztwo, a właściwie regularna wojna pomiędzy Policją a świadkiem przestępczych, dotyczące morderstwa jednego z funkcjonariuszy, który padł ofiarą "Strzelca" na służbie. Pikanterii sprawie dodaje fakt, iż nie jest to pierwsza tego typu zbrodnia na policjancie, a sprawca wydaje się poczynać sobie coraz bardziej zuchwale. Z pewnością na skuteczność działań organów ścigania nie wpływa dobrze fakt istniejących w ramach tej instytucji podziałów. Biali nie chcą zbytnio współpracować z czarnymi, a czarni z białymi. Obie narodowości jednoczą się tylko w sumie w jednej kwestii - nie chcą pracować z kobietami. Widzą je bardziej przy maszynie do pisania niż do pracy w terenie. Wszystkie strony podkładają sobie świnie i tracą czas na wewnętrzne rozgrywki podczas gdy tracą z oczu prawdziwy cel.
Maggie Lawson, która wywodzi się z rodziny gdzie tradycje związane z byciem policjantem sięgają kilka pokoleń wstecz. Wcale nie jest jej z tego powodu łatwiej, a momentami ma się wrażenie, że wobec niej wujaszek Terry i jego kumple, a nawet brat Jimmy przykręcają jej śrubę i utrudniają życie jeszcze bardziej niż obcym. Pod jej skrzydła trafia świeża rekrutka Kate Murphy i jak się okaże dziewczyny znajdą się w samym sercu tego śledztwa i będą narażone na nielada niebezpieczeństwo. Swój udział w dochodzeniu po części zawdzięczają ambicji,trochę szczęściu, a także wplatane zostają przez powiązania rodzinne, bo te jak się okazuje są obecne na każdym niemal kroku. W ostatnią zbrodnię zamieszany jest też brat Maggie - Jimmy, który jak się okaże skrywa pewną istotną dla śledztwa tajemnicę. Pomimo kpin że strony kolegów, policjantki przebojem brną przez sprawę i wszystko wskazuje na to, że to one doprowadzą do jej rozwiązania.
Nie będę się tu zbytnio rozpisywał odnośnie tła tej historii i specyfiki pracy w Policji w Atlancie w latach siedemdziesiątych, bo uczyniłem to już przy okazji recenzji wspomnianego wcześniej "Zbrodniarza". Autorka wiele nowego w tej kwestii nie wnosi i trochę ma się wrażenie powielania schematu. W dodatku sama akcja toczy się w wolnym, przewidywalnym trochę tempie i brakuje tu trochę elementu zaskoczenia i nagłych zwrotów akcji. Te braki zwykle powodują, że kryminał umiera gdzieś po drodze. Podsumowując, "Miasto glin" jest książką dobrą, a nawet bardzo dobrą a jednak pozostawia spory niedosyt. Autorka, pomimo że poraz kolejny udowadnia, że potrafi doskonale odtwarzać klimat z przeszłości i obrazowo kreślić nam miejskie krajobrazy jak choćby ten Atlanty z lat siedemdziesiątych, to mimo wszystko nie wbija czytelnika w fotel. Doskonale kreśli rysy bohaterów i opisuje relacje między nimi, ale sama intryga kryminalna nie uniosła jednak tym razem tego wszystkiego. Książka może i jest warta przeczytania, ale szczerze to śmiało można poprzestać na jednej z tych dwóch - "Miasto glin", albo "Zbrodniarz". Są bardzo podobne korzyścią na rzecz "Zbrodniarza" chyba.
Zupełnie czegoś innego spodziewałem się po tej książce. Oczekiwałem zwykłej, trochę dziwacznej widowiskowej bajki, a tymczasem okazało się że ta książka to piękny hołd dla wyobraźni. Od czau lektury Harry Pottera nie czytałem tak dobrej książki, która porusza tematy świata dorosłych przy użyciu baśni, czyli formy kojarzonej jednak głównie ze światem dzieci.
Bardzo się ucieszyłem na koniec przygody z tą książką, że finał "Osobliwego domu Pani Peregrine " nie jest jednoznaczny z końcem przygody z uniwersum wykreowanym przez Ransoma Riggsa, bo to pierwsza część trylogii! Aż mnie wprost ciekawość zżera, czy moje przeczucia odnośnie Pani Peregrine i osobliwych dzieciaków go zamieszkujących okażą się trafione. Niestety nie mogę się nimi podzielić z wami gdyż wtedy zdradził bym zbyt wiele odnośnie treści i popsuł zabawę tym którzy zdecydują się jednak przeczytać tą książkę. Ci którzy są zbyt leniwi by ją przeczytać, bądź też mają zbytnio zapełnione biblioteczki i cierpią na brak czasu, być może zobaczą chociaż świeżą ekranizacja pod tym samym tytułem. Moim zdaniem zarówno książka jak i film w reżyserii geniusza Tima Burtona zasługują na poznanie. Ja zrobiłem jedno i drugie i nie żałuję. Swoją drogą pełen fantazji świat wykreowany przez Riggsa jest jakby stworzony idealnie dla Burtona, który lubuje się w takich klimatach i miał okazję poszaleć przy tworzeniu tego filmu.
Nie zdradzając treści, nie wchodząc w szczegóły postaram się napisać o czym jest ta książka . Jest to mianowicie opowieść o tolerancji, sile przyjaźni i przeznaczeniu. Jest pięknym studium na temat istoty i ważności relacji rodzinnych , a przede wszystkim relacji syn-ojciec. Dostajemy tutaj też szkołę dotyczącą tego czym powinniśmy się kierować przy dokonywaniu istotnych, życiowych wyborów, tych najtrudniejszych które zaważą na naszym przyszłym życiu. "Osobliwy dom Pani Peregrine " jest również czymś na kształt pięknej alegorii o źródłach dobra i zła , o odwiecznym przenikaniu się wiedzy z wiarą, rozumu i uczuć i o tym co się dzieje kiedy te siły wchodzą co jakiś czas w fazę konfliktu zamiast pięknie koegzystować. Wreszcie na koniec jest to też opowieść o tym, jak wielką tragedią jest wojna. Ransom Riggs stworzył coś na kształt traktatu pacyfistycznego. Zobaczymy jak potoczy się ta historia w kolejnych tomach. Z pewnością po nie sięgnę bo uwielbiam takie baśnie, które napawają nadzieją i optymizmem przy całym tym zamieszaniu i pomieszaniu wartości we współczesnym świecie.
No i przyszła w końcu i pora na spotkanie z Witkacym. Długo mi zeszło...to fakt, ale muszę przyznać, że cieszę się że dopiero teraz po niego sięgam. Dlaczego? Bo wcześniej nie miałem cierpliwości, która pozwoliła by mi przebrnąć przez pierwsze rozdziały tej książki. Na początku bowiem wieje nudą i to dość konkretnie. Ile można słuchać rozważań na temat alkoholu i papierosów, zwłaszcza jeśli temat się dobrze zna.Słuchałem jednak cierpliwie ( audiobook do biegania ) i w końcu Witkacy przechodzi do konkretów - na własnej skórze przeżyte wizje narkotyczne i to odmalowane w taki sposób, że nie ma potrzeby próbować samemu. Mało tego, aż strach próbować :)
Najwięcej uwagi Witkacy poświęca Peyotlowi i rozumiem jego obawy dotyczące tego, że zostanie posądzony o zachwalanie działania tejże substancji psychoaktywnej. Po dziś dzień funkcjonuje w naszym kraju dziwaczne podejście polegające na zamiataniu problemów pod dywan, także tych które wiążą się z używkami. Tym bardziej masę kontrowersji musiał wzbudzać ktoś kto w latach trzydziestych, legitymizujący się do tego reputacją dekadenta próbuje otwarcie i poważnie rozważać wpływ tego typu środków na organizm człowieka. Sam zresztą łapałem się na tym, iż momentami przechodziła mi przez głowę myśl, czy aby Stanisław Ignacy Witkiewicz nie robi sobie z czytelnika wała, kiedy ostrzega w stylu - Narkotyki wprawdzie otwierają tajemne wrota do podświadomości, ale nie sięgaj po nie bo w ogólnym rozrachunku są złe. Ostatecznie jednak bliższe mi jest to, iż w tej książce Witkacy podejmuje coś na kształt próby podzielenia się własnymi doświadczeniami z kontaktu z narkotykami, alkoholem i papierosami. Pragnie tym samym zwiększyć świadomość społeczeństwa i ustrzec przed marnotrawieniem swych talentów i zasobów. Swoją drogą fascynująca przemiana skoro tak było w rzeczywistości .
Witkacy nie moralizuje, choć może nie do końca bo zdarza mu się tu uderzyć w ten ton i nie wierzę, że to ironia ale zwyczajna troska. Siła jego wypowiedzi w tej dyskusji jest przedstawienie "za i przeciw ", zalet i wad stosowania poszczególnych substancji. Podczas gdy alkohol i papierosy traktuje jako zbędne śmieci, kokainę też raczej spisuje na straty, to wspomniany wcześniej Peyotl przedstawia jako substancję, która otwiera wrota do podświadomości, a skutki jego działania mają wręcz charakter transcendentny. Wizje charakterystyczne dla stanu odurzenia Peyotlem odnajduje w dziełach sztuki na przestrzeni wieków, posądzając o stosowanie tego środka już starożytnych Chińczyków. Myślę jednak, że nadużyciem jest posądzenie go i propagowanie narkotyków i odpowiedzialny człowiek dobrze zrozumie tą książkę.
Na koniec dodam tylko, że Witkacy bardzo obrazowo przedstawia w tej książce mechanizmy leżące u źródeł procesu uzależnienia. Zaskoczeniem było dla mnie jaką dużą świadomość miał już wtedy jeśli chodzi o tą tematykę, bo jednak wydawało mi się że koncepcje uzależnienia w tym kształcie nie były jeszcze tak popularne w tamtym okresie. Sam styl opowieści zachęca do dalszego poznawania Stanisława Ignacego Witkiewicza, którego wstyd się przyznać znam tylko z uwagi na nazwisko i garść faktów historycznych. Mam natomiast motywację do nadrobienia zaległości w kwestii jego twórczości literackiej :)
Biorąc pod uwagę swoje upodobanie do porannego biegania, które stało się już tradycją lubię mieć na słuchawkach jakiegoś ciekawego audiobooka. Wtedy przyjemność z takiego porannego rozruchu jest podwójna. Wiem, że różny jest stosunek ludzi do poradników wszelkiej maści. Jedni je uwielbiają i wręcz czerpią z nic cały sens swego życia, co pewnie nie jest zbyt zdrowe, ale coś - nie mnie oceniać. Inni znów ich nie cierpią, co pewnie wynika z tego, że ukazała i wciąż ukazuje się masa naprawdę - i to trzeba uczciwie powiedzieć - pozycji po prostu złych i nic sensownego nie wnoszących. Czasem, o zgrozo, są to wręcz antyporadniki, które są w stanie uczynić wiele szkód, które potem czasem latami są "odkręcane" przez specjalistów. Ja sam miałem na różnych etapach swego życia bardzo różny stosunek do tego typu literatury i sięgałem czasem po rzeczy bardzo dziwne. Jak czasem teraz patrzę na rzeczy, które czytałem , to trochę mi się robi wstyd. No ale cóż, ponoć im szerszy wachlarz wiedzy z rożnych perspektyw tym ta perspektywa szersza się robi.
"Koleś i mistrz zen" to tak naprawdę nie jest typowy poradnik na zasadzie - "Rób to..", " nie rób tego...", " Aby być szczęśliwym.." Jest to bardziej zapis bardzo żywej rozmowy pomiędzy znanym aktorem Jeffem Bridgesem i jego przyjacielem, nauczycielem i mentorem - Bernie Glassmanem. Rozmowa, pomimo że dotyczy rozważań na tematy egzystencjalne jest bardzo żywa, pełna humoru i dystansu do siebie i otaczającego świata. Ponadto nie jest w żaden sposób narzucająca i nie sugeruje gotowych rozwiązań i życiowych recept, ale zachęca do zmiany życiowego nastawienia. Kto oglądał i lubi film " Big Lebowski" będzie czasami śmiał się do siebie podczas lektury, bo filozofia życiowa, którą prezentują nam tutaj dwaj autorzy jest w gruncie rzeczy oparta na przesłaniu tego słynnego już dzieła braci Coen. Brzmi dziwnie? Radzę jednak nie oceniać książki po okładce i dać sobie szansę wrzucenia na luz,bo w obecnych czasach wydaje się to być najpotrzebniejsze człowiekowi :)
Nie mam zamiaru streszczać książki,bo nie potrafię oddać tego równie dobrze jak sami zainteresowani, ale powiem trochę o swoich odczuciach jakie mi towarzyszyły przy i po lekturze "Koleś i mistrz zen". Czułem się mianowicie zmotywowany , w pewien sposób uwolniony, rozluźniony i rozbawiony . Pewnie, że wiele tu zawartych praw rządzących ludzką psychiką nie stanowi dla większości z nas odkrycia i ogólnie wiadomo , że dobre nastawienie i wiara w sukces to tak naprawdę już połowa tegoż sukcesu. Pewnie, że doskonale i powszechnie znana jest uzdrawiająca moc życia w zgodzie ze sobą i unikania zbytniej presji, którą zwykle fundujemy sobie sami. Wiemy też dobrze, że stawianie sobie zbyt wysokich wymagań bywa deprymujące , a czasem nie ma co za dużo myśleć i analizować, a bardziej pozwolić sobie na spontaniczność . Wielu z nas docenia również ogromną rolę karmy, która wraca do nas -i ta dobra i ta zła. "Koleś i mistrz zen" nie pretenduje jednak do książki o charakterze odkrywczym i rewolucyjnym . Jest natomiast świeżym podejściem do tematu, a już samo zapoznanie się z tytułami rozdziałów dostępnymi na stronie wydawnictwa sprawia, że człowiekowi jakoś tak lżej się robi i budzi się w nim większy optymizm. Polecam wam wrzucić na luz z tą książką , a kto nie widział "Big Lebowski" to warto nadrobić te zaległości :)
Książka Fritzi Paul to doskonała recepta na odstresowanie się po ciężkim dniu, a już z pewnością po całym tygodniu pracy, obowiązków, codziennego zamieszania, szału i biegu. Jest to raczej literatura kobieca, choć przyznam się szczerze że osobiście strasznie nie lubię dzielenia książek na te dla dzieci, dorosłych, młodzieży, kobiet, dzieci, mądrych czy głupich. Mam takie myślenie, że książki wpisują się bardziej w nasze aktualne potrzeby i nie wstydzę się wcale tego, że są takie momenty że mam ochotę sięgnąć po "literaturę kobiecą". Szczególnie przyjemnie czyta się taką książkę jeśli wygrało się ją w konkursie. W tym miejscu kłaniam się nisko Regał Nowości, bo to właśnie tam wygrałem swój egzemplarz.
Jak od wieków wiadomo przez żołądek do serca i dlatego nie dziwi w ogóle że jedzenie i miłość to tematy, które często występują razem w literaturze czy w filmach. Tak jest i w "Kuchni miłości", zresztą tytuł tej książki nie pozostawia wątpliwości. Mia to kobieta po przejściach, zmęczona, zapracowana, żyjąca bez większych emocji, schematycznie, praktycznie nawet jeśli chodzi o relacje z mężczyznami. Mieszka w Berlinie a w jej sercu jest jedynie miejsce dla jej przyjaciółki Tiny i jej małego synka. Do czasu... Całą tą monotonię i bezcelowość rozwiewa pewnego razu poznany przez dziewczęta sympatyczny sprzedawca na pchlim targu, który okazuje się być rodowitym Włochem z Neapolu. Ta niewinna znajomość kończy się zaproszeniem na włoską eskapadę dla całej trójki. Pobyt we Włoszech okaże się dla Mii okazją nie tylko do oddechu, ale i do przewartościowania swego dotychczasowego życia. Będzie okazja zastanowić się nad sensem dokonywanych wyborów, pogodzić z nieodwracalnymi zmianami, odżałować straty, a wszystko po to żeby pomyśleć o przyszłości i zawalczyć o własne szczęście.
Mimo, że poruszane są tu wbrew pozorom tematy ważne to książka jest napisana w luźnym stylu i nie jest wymagająca. Wszystko odbywa się w sprzyjającej atmosferze włoskiego wybrzeża. Akcja dzieje się w malowniczych klimatach małej miejscowości w pobliżu Neapolu, a procesowi dojrzewania głównej bohaterki towarzyszyć będzie jednocześnie zaznajamianie się jej z tajnikami włoskiej kuchni. Jak się bowiem okaże jedzenie jest nie tylko okazją do zaspokojenia fizycznego głodu i ukontentowania kulinarnych gustów poprzez rozmaite wymyślne smaki. Rozmaite potrawy i sposób ich przyrządzenia jak również ich podania stanowią także niejednokrotnie klucz do szczęścia, pomyślności i zaspokojenia potrzeb wyższych, w tym właśnie miłości. Brzmi trochę magicznie? Jest w tym trochę magii, ale jest i trochę "medycyny naturalnej", o czym przyjdzie wam się przekonać z kart tej książki. Jeśli natomiast ktoś zapragnie sprawdzić zawartą tu treść w praktyce to będzie ku temu okazja gdyż książka zawiera również przepisy na większość potraw, które pojawią się w ramach kulinarnej edukacji głównej bohaterki.
Czytałem tą książkę podczas poniedziałku, początku tygodnia pracy, z padającym na zewnątrz deszczem. Za oknem szaro, buro, nieprzyjemnie, obowiązki wzywają bezlitośnie...Tym bardziej fajnie było się zanurzyć w tej lekturze i oddać marzeniom zarówno o włoskich krajobrazach i pogodzie, wszystkich tych zachęcających smakach, jak również tych przyjaznych ludziach którzy przypominają o zamiłowaniu do życia. Tak, że ten tego... L’amore e la vita!
Po przeczytaniu tych rozmów ciągle nie potrafię sobie wyrobić stosunku do Charlesa Bukowskiego, co chyba potwierdza lansowany przez niego samego obraz anarchisty i buntownika, który idzie pod prąd i nie lubi tłumu. Przyznam szczerze, że osoba Bukowskiego była mi do tej pory kompletnie nieznana, a jego nazwisko, mimo że brzmiało znajomo to nic mi nie mówiło. Z pewnością natomiast rozmowy, które przeprowadziła z tym poetą i powieściopisarzem Fernanda Pivano sprawiają, że jawi się on jako osoba mocno intrygująca i zasługująca na dalszą uwagę. Podziwiam ją za cierpliwość i luz, który w trakcie tych rozmów zaprezentowała, gdyż Bukowski nie wydaje się być rozmówcą łatwym. Właściwie to chyba tylko dzięki temu, iż nie zdecydowała się na strukturalizowany wywiad, ale postawiła na spontaniczność udało się zebrać tyle materiału. Nie czytałem dotąd niczego co ukazało się nakładem Wydawnictwa wpodwórku, ale zgadzam się z opinią przeczytaną u Niespodziegadek, iż sposób wydania tej książki , szata graficzna mają w sobie wiele uroku. Dawno nie miałem w rękach czegoś tak prostego, a jednocześnie gustownego. W środku jest równie przejrzyście i prosto jak na okładce i dlatego treść musi obronić się sama, bo nie ma tu żadnych zbędnych rozpraszaczy czy ozdobników. Przechodząc więc do treści, to nie mogłem pozbyć się wrażenia, że rozmowy, które miały miejsce w StanachZjednoczonych w roku 1980-ym nie miały przewidzianego jakiegoś specjalnego scenariusza ani też celu ze strony Pivano. Momentami ma się wręcz poczucie, że ta znana krytyk literacka wymyśla część z tych pytań na poczekaniu, a nawet czasem przerzuca inicjatywę na samego Bukowskiego. Jest taki moment, kiedy licytują się wzajemnie, kto powinien być autorem pytań kiedy to Pivano rzuca - " Jakie zadał byś sobie samemu pytanie ?" Charles Bukowski przyznaje się wprost do tego, że jest zaawansowanym alkoholikiem, a spora część jego życia, poza pisaniem to właśnie picie. Nie jestem w stanie wyrobić sobie zdania po tych wywiadach czy stanowi ono jego przekleństwo, które przeszkadza mu w pisaniu ( około 10 lat przerwy w tworzeniu ) czy też jest jednym ze źródeł inspiracji twórczej. Pewnie momentami szala przechyla się w jedną, a momentami w drugą stronę. Z pewnością natomiast picie jest sposobem na poradzenie sobie z lękami, poczuciem osamotnienia w tłumie i wyrazem nonkonformizmu i buntu, choć sam zainteresowany mówi o sobie, iż jest konformistą ( to raczej sarkazm ). Picie, kobiety, nihilizm i rozmaite prowokacje to główne tematy, które pojawiają się w twórczości Bukowskiego. Taki wniosek można wysnuć z samej rozmowy, jak również z notatek dołączonych do tych rozmów w książce "Śmieję się z bogami". Trudno jest rozszyfrować tego pisarza, ciężko odróżnić momenty w których jest poważny, a kiedy robi sobie jaja. Czasem sprawia wrażenie człowieka skromnego, autentycznego i pogubionego, a w innych momentach wydaje się być zarozumiały i arogancki. Osobiście bardzo lubię prowokatorów jak również wszelkiej maści dziwaków i artystów wymykających się wszelkiego rodzaju kategoryzacjom. Lubię bardzo jeśli twórca nie daje się do końca rozgryźć i pozostawia wiele przestrzeni do własnej interpretacji co do jego intencji czytelnikowi. Ponadto bardzo bliski jest mi sposób tworzenia, gdzie bazą dla treści są wątki autobiograficzne, a sam Bukowski twierdzi iż jakieś 90% tego co napisał ma charakter autobiograficzny. Z tych też względów zdecydowałem, że w najbliższej przyszłości sięgnę po którąś z jego pozycji, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Która to będzie, tego jeszcze nie wiem, natomiast mam cichą nadzieję, że nie okaże się on pisarzem tworzącym nudne powieści, bo ktoś kto innym pisarzom to zarzuca to automatycznie stawia sobie samemu wysoko poprzeczkę i wzbudza duże oczekiwania u czytelnika takiego jak ja. Mam więc nadzieję, że mnie nie zawiedziesz Hank :)