wtorek, 28 lutego 2017

Chwila na miłość - Joanna Stovrag




Jest coś takiego w tej Bośni, że ilekroć czytam literaturę w jakiś sposób związaną z tym krajem to czuje swego rodzaju przynależność, wspólnotę duchową z tym narodem. Czytając książkę Joanny Stovrag poraz kolejny popadłem w ten specyficzny stan umysłu. Było to zresztą do przewidzenia już w momencie kiedy autorka napisała z zapytaniem czy chciałbym jej książkę przeczytać i coś o niej napisać. Nie ukrywam, że zrobiło mi się bardzo miło. 

"Chwila na miłość" to przede wszystkim, jak sam tytuł wskazuje opowieść o miłości. Nie jest to jednak jakieś puste i schematyczne romansidło, ale piękna historia pokazująca siłę miłości w walce z podziałami etnicznymi, religijnymi i po prostu złem w najczystszej swej postaci. Autorka zdecydowała się na podzielenie się z czytelnikami swoimi osobistymi przeżyciami i dzięki temu powieść ta zyskuje dodatkowy atut i tym mocniej rysuje się tu ten autentyczny ludzki wymiar, który wcześniej udało mi się odnaleźć w wykopanej przez Wojciecha Tochmana z podziemi książce "Dwa razy życie. Bośnia i Ameryka" Aleksandara Hemona. Zważywszy na to, iż dysponuje ona niespotykanym często darem snucia opowieści w sposób, który łączy w sobie zarówno prostotę jak i barwność, lecz przede wszystkim jednak ogromną emocjonalność to lektura "Chwili na miłość" jest przeżyciem wyjątkowym i niezapomnianym. 

Cała historia rozpoczyna się od miłości i to takiej miłości od pierwszego wejrzenia. Obiektem tego uczucia jest Sarajewo, miasto wielokulturowe, miejsce gdzie kontrasty i odcienie współgrają jakimś dziwnym trafem ze sobą, gdzie przez długie lata obok siebie żyją muzułmanie, żydzi, katolicy. Sarajewo było przez długi czas dowodem na to, że w symbiozie funkcjonować ze sobą mogą Serbowie, Bośniacy, Chorwaci. Do tego miejsca trochę przypadkiem, może zrządzeniem losu trafia nasza bohaterka. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu wdycha ten niezapomniany klimat, aby w rezultacie przejść tym zapachem całą sobą i już nigdy się nie odkochać. Tym bardziej będzie to dla niej trudne do zrealizowania nawet gdyby kiedyś wpadła na taki pomysł, że właśnie tu spotka też swojego przyszłego męża. Sejo jest symbolem wszystkiego co najlepsze w Sarajewie - tolerancji, poszanowania dla inności w miejsce wyolbrzymiania sztucznych różnic. Jest pacyfistą, brzydzi się przemocą, szanuje otaczający go świat i dąży do równowagi z Bogiem. Bardzo szybko pomiędzy nim, a Joanną zawiązuje się trwałe porozumienie, a jego świat wartości jest bardzo zbliżony do niej, co jest dowodem na to, że jeśli człowiek ma dobre intencje i otworzy się na drugą osobę to tak naprawdę religia, kultura, pochodzenie, czy płeć przestają mieć znaczenie. Niestety takich jak on jest dużo mniej niż tych, którzy dążą do konfliktu i chcą przemocą narzucić swoją wizję innym grupom etnicznym. W rezultacie dochodzi do tego co nieuniknione w takiej sytuacji czyli do wojny domowej. Wojna ta wystawi na próbę siłę miłości i człowieczeństwa, a śledzić to starcie będziemy na bazie osobistej historii autorki "Chwila na miłość"

Nie będę się dalej zagłębiał w fabułę książki, bo po pierwsze nie jest ona zbyt obszerna jak na ogrom emocji i wartości w niej zawartych i dlatego polecam sięgnąć po książkę Joanny Stovrag z całego serca Polecam ją tym, którzy poszukują w książkach pięknych historii i głębokich przeżyć, zwłaszcza że tą akurat historię napisało właśnie samo życie. Autorka dzieli się z nami wspomnieniami posługując się formą pierwszoosobową, co dodatkowo wzmacnia siłę i znaczenie tego przekazu. Momentami w swojej konstrukcji przypomina coś na wzór pamiętnika, bądź też najlepszego bajdurzenia w rodzaju tego na jaki czasem dawała się namówić moja babcia, kiedy wypytywaliśmy ją o wojnę. Joanna Stovrag porusza przy tym kwestie uniwersalne i aż chciałoby się zachęcić do jej przeczytania tych, którzy niczego nie nauczyli się z najnowszej nawet historii i wciąż podsycają napięcia pomiędzy różnymi grupami. Szczególnie w naszym kraju i tej części Europy nastroje nacjonalistyczne i szowinizm zdaje się sięgać zenitu, a sytuacja niczym kalka przypomina beczkę prochu, którą przed wybuchem wojny domowej były Bałkany. Także i teraz wystarczy jednego szaleńca który podpali ten lont, a kandydatów jest niestety wielu. Tak samo jednak jak niektórzy ludzie są niereformowalni, tak samo siła człowieczeństwa i miłości w ostatecznym rozrachunku niesie ze sobą większą moc niż nienawiść i pogarda dla inności. dlatego też, tak jak Joanny Stovrag wierzę, że miłość jest w stanie zwyciężyć wszystko. Szkoda tylko tych wszystkich ofiar, które ponoszą luzie zanim poraz kolejny odkryją tą prawdę. Cenę tą ludzkość będzie płacić bez końca, bo chyba nigdy ludzie już nie nauczą się jak wyciągać wnioski z błędów minionych pokoleń. Winna temu duma i pycha, czyli chyba dwie największe ludzkie plagi.

Podsumowując, zdaje sobie sprawę że moja opinia o książce "Chwila na miłość" jest bardzo entuzjastyczna, ale wbrew teoriom spiskowym o układzie blogerów książkowych ( choć uważam, że w moim przypadku to określenie jest mocno na wyrost ) z autorami, nie jest to opinia pisana na zamówienie, ani nic w tym stylu. Za podarowanie mi tej książki przez Wydawnictwo Replika i autorkę dziękuję, a za mój entuzjazm dla opowiedzianej tu historii odpowiada tylko i wyłącznie wysoki poziom tej powieści, poruszana tu tematyka i fakt iż nawet o największym okrucieństwie jakim jest wojna, Joanna Stovrag potrafiła napisać w taki sposób, że czytelnik nie jest po lekturze zdegustowany, lecz przepełniony nadzieją. Myślę, że wysoka ocena na Lubimy czytać nie jest w żadnym wypadku przesadzona. "Chwila na miłość" to po prostu bardzo piękna i wartościowa powieść, która na długo pozostanie w mojej pamięci i dlatego wypada ją chwalić.

piątek, 24 lutego 2017

Przez rzekę - Andrzej Stasiuk




Ten zbiór opowiadań jest taki jakiś mało "stasiukowy", a bardziej "hłaskowy". Kiedyś byłby to w moich ustach komplement, a nawet - pójdźmy dalej - forma jakiegoś oddania i bezkrytycznego uznania. Tak było by właśnie kiedyś natomiast przez lata wiele się zmieniło i choć Marka Hłaskę nadal bardzo szanuję to nie działa on na mnie już tak jak wtedy kiedy miałem te naście lat. Jedną z osób odpowiedzialnych za taki stan rzeczy jest właśnie Andrzej Stasiuk do którego jest mi zdecydowanie bliżej na chwilę obecną. 

Zważając na to co padło na wstępie, gdy tylko zobaczyłem wydanie książki "Przez rzekę" autorstwa Andrzeja Stasiuka to inne rzeczy które były na tapecie obecnie poszły w kąt,  a priorytetem stała się właśnie ta pozycja. Pierwszy raz chyba mam ambiwalentny stosunek do zbioru,  który wyszedł z pod ręki mojego literackiego guru. Opowiadania zawarte w zbiorze "Przez rzekę"  są mocno zróżnicowane. Zaczyna się genialnie i z tego co czytałem w opiniach na temat tej książki,  to nie jest to tylko moje odczucie. Szczególnie opowieść o bibliotekarce czy chodzeniu na religię zapadły mi na dłużej w głowie, a to pewnie z uwagi na dużą zawartość charakterystycznej dla Andrzeja Stasiuka specyficznej refleksyjności i cofaniu się przez niego w czasie do najbardziej odległych zakamarków pamięci. Podobało mi się też ogromnie opowiadanie pt. "Nadia",  gdzie mamy do czynienia z erotycznymi doznaniami najwyższych lotów,  a autor oddaje fascynację erotyczną,  podniesienie,  zauroczenie z taką samą mocą i głębią jak czyni to przy opisywaniu rozpadu relacji, obrzydzenia, zniechęcenia i goryczy. 

Kiedy na tapetę zaczynają wjeżdżać pozostali bohaterowie,  już poczynając od Wasyla,  a na Krugerze skończywszy  to magia gdzieś ucieka,  a na pierwszy plan zaczyna się wysuwać słowo,  a bardziej chyba kunszt dotyczący operowania nim na różne sposoby, przy użyciu sztuczek z najwyższej półki jeśli chodzi o zastosowane tu zabiegi. Tym samym dzieje się rzecz,  która mi osobiście najmniej odpowiada,  szczególnie kiedy dotyczy mojego idola. Mianowicie na rzecz tego słowa, zabawy formą, harców które będą od tego momentu mieć w tym zbiorze miejsce,  na rzecz tego wszystkiego poświęca się treść, a ta akurat dla mnie w przypadku prozy Andrzeja Stasiuka jest zawsze najbardziej atrakcyjna. Pewnie, że można się zachwycać tym co wyczynia tutaj p. Andrzej jeśli chodzi o rytm,  o swego rodzaju flow, odlot przy malowaniu kolejnych obrazów, ale co z tego skoro te obrazy nie mają większego przesłania,  a treść - im dalej w ten zbór - tym bardziej zdaje się pozbawiona sensu i służy jedynie tej ekwilibrystyce. Mnie to niestety nie porwało, a szkoda bo na samym początku,  jak już wspomniałem zapowiadało się naprawdę obiecująco. 

Podczas kiedy jeszcze w przypadku Nadii mamy do czynienia z romantyczną historią, która chwyta za serce i nie tylko zresztą, z opowieścią, która ma w sobie magię, przekaz i wprowadza zamęt w duszę, to już jeśli chodzi o każdą kolejną tego zaczyna brakować. Im dalej w "Przez rzekę"  tym bardziej staje się to jakiś taki pijacki rajd po knajpach i przypominający właśnie Marka Hłaskę opis skurwienia kobiet, a może nawet bardziej samego kontaktu z drugim człowiekiem. Jest tu dużo zniechęcenia, depresji, złości i tak naprawdę pogardy do wszystkiego co piękne, co odnajduje się w bliskości drugiego człowieka. Pewnie,  że to też jakaś ważna prawda o życiu,  ale mnie ona już nie porywa, zwłaszcza że została przedstawiona przez taki sposób, że trudno się w nią jakoś wgryźć, oddać się jej bez reszty jak miało to miejsce u mnie zawsze w przypadku kontaktu z prozą Andrzeja Stasiuka. 

Podsumowując,  Stasiuk to jednak Stasiuk i nie potrafię go nie lubić. Zawsze znajdę w nim coś dla siebie, natomiast gdybym miał polecać komuś nieznającemu jego twórczości jakąś jego książkę to zdecydowanie nie będzie to "Przez rzekę". Nie jest to literatura w żadnym wypadku zła,  czy też nie mająca w sobie przekazu, ale jest bardzo trudna i mało charakterystyczna dla tego autora. Myślę, że ktoś kto nie należy do pasjonatów jego twórczości mógłby się po tym tekście zrazić. Ja tak nie miałem,  aczkolwiek nie zakochałem się w każdym słowie tak jak to mam zazwyczaj jeśli chodzi o bytowanie z prozą Andrzeja Stasiuka. 

środa, 22 lutego 2017

Moviexpress - o filmie w pięciu zdaniach vol.2

Paterson ( 2016)





Ten film jest niczym wiersz, jak najlepsza poezja. Jest hołdem złożonym prostocie i szczegółowi. Pokazuje jak normalność może zostać podniesiona do rangi przeżycia o znaczeniu duchowym. Kiedy człowiek podda się temu specyficznemu klimatowi to tak jakby odbywał coś na kształt medytacji. Jak dla mnie zasłużone przez Jarmuscha 9 w skali 1-10 !


Przełęcz ocalonych (2016)



 


Mel Gibson jest oskarżany o to, że robi filmy napompowane do przesady patosem. "Przełęcz ocalonych" rzeczywiście jest dość mocno zabarwiona tą nutą, ale co z tego. Idąc na ten film spodziewałem się dokładnie czegoś takiego i taką właśnie opowieść otrzymałem więc ostatnie co przychodzi mi do głowy to narzekanie. Jest to oparta na faktach historia  człowieka dla którego system wartości jest czymś za co warto poświęcić własną dumę, komfort, osobiste szczęście i walczyć do ostatniego momentu mimo, że właśnie walka jest tym czego główny bohater tego filmu wyrzekł się na pierwszym miejscu. W skali 1-10 daję temu filmowi 9.



Wybór (2016)




Lubię Nicholasa Sparksa i bardzo podobają mi się też ekranizacje jego powieści. Nie zgadzam się z tym, iż są to propozycje stricte dla kobiet, no chyba że uznamy emocje za kobiecą domenę, a to moim zdaniem jedno z najbardziej idiotycznych przekonań. "Wybór' tym bardziej przypadł mi do gustu, że wpisuje się w moje aktualne doświadczenia. Jest to piękna, emocjonalna, prosta i mało skomplikowana opowieść o przyjaźni, która przeradza się w miłość.  W mojej skromnej ocenie 7 w skali 1-10.


Ukryte piękno (2016) 

 




"Ukryte piękno" to coś na kształt psychodramy. Mądra, poetycka wręcz opowieść o radzeniu sobie ze stratą. W jednej z recenzji wyczytałem, iż jest to coś na kształt współczesnej "Wigilijnej opowieści" i takie właśnie było moje pierwsze skojarzenie po projekcji. Do tego wszystkiego "Ukryte piękno" to również i doskonała, klimatyczna muzyka na czele z tematem przewodnim, który stał się przebojem. Jak dla mnie 9 w skali 1-10.




Przede wszystkim rewelacyjna gra aktorska Josepha Gordona-Levitta w tytułowej rol. Przerażająca wizja społeczeństwa poddanego nieustannej kontroli, tym bardziej straszna, że prawdziwa. Ciekawe połączenie filmu rozrywkowego z czymś na kształt fabularyzowanego dokumentu. Skłania do refleksji, a jednocześnie trzyma w napięciu jak najlepszy thriller. Mocna 7 w skali 1-10

 
 
Mówcie co chcecie ale dla mnie ten film to majstersztyk. Ująl mnie zarówno jeśli chodzi o warstwę wizualną, jak i muzykę i taniec. To taki powrót do przeszłości, kiedy to kino miało przede wszystkim pobudzać wyobraźnię. Wszelkie elementy, zwłaszcza te bajkowe, odrealnione składają sie na obraz, który wymaga od nas jedynie dwóch rzeczy : wyobraźni i otwartości na dziecięcy, niewinny spontan. W skali 1-10 dla mnie bez zastanawiania 10 !
Z innego świata ( 2016 )
  



Jakże cudny jest ten film w swej prostocie i banalności, które nabierają tu zupełnie innego znaczenia. Jak okrutna potrafi być nasza wyobraźnia, kiedy w dodatku jest na usługach naszych największych pragnień. Dlaczego ludzie bardzo wrażliwi są traktowani jako nadwrażliwi według standardów racjonalnego jednak społeczeństwa. Piękny film, który zobaczyłem dzięki poleceniu przez Ewelinę z Cocteau&Co, która napisała cudną recenzję do której was odsyłam. W skali 1-10 film Nicole Garcia otrzymuje ode mnie konkretną 8 !

 

poniedziałek, 20 lutego 2017

Klasyka dla Smyka, czyli Daga i Osinski rozczytują milusińskich




Tak to już dziś! Rusza akcja #klasykadlasmyka,  której organizacji podjęliśmy się wraz z Socjopatka.pl!

Jest siła w narodzie !!!


Te, a nie inne słowa cisną mi się na usta kiedy obserwuje co zadziało się od momentu kiedy podzieliłem się z Dagą pomysłem na akcję Klasyka dla Smyka. Dagmara ma to do siebie, że jeśli się za coś bierze to robi to porządnie i z dnia na dzień obserwowałem z lekkim przestrachem jak rozrasta się ten pożar :D Z małej iskry zrobiło się naprawdę coś dużego. Ludzie dopisali, słali książki, przynosiła je osobiście, listonosze cieszyli się z treningu siłowego, a mój rogal na twarzy powiększał się sukcesywnie. Nie popsuli malkontenci wszystkiego co najpiękniejsze w tym narodzie, ciągle jest tutaj sporo pozytywnych ludzi z entuzjazmem, którzy chcą pomagać. Już w pierwszym miesiącu akcji udało się uzbierać kilka pokaźnych pakietów książek, które mamy zamiar przekazać dzieciom z Domów Dziecka. To wy pomożecie nam wybrać gdzie trafią te skarby:

Pakiet numer 1 
od Karolina Mos z bloga www.naszebąbelkowo.pl



Pakiet nr. 2. 
Zbiórka zorganizowana przez Magdalena Erbel na facebookowej grupie "Przeczytaj i Podaj dalej": https://www.facebook.com/groups/1186904907995677/?fref=ts






Pakiet nr 3.
Książki za pieniążki anonimowego sponsora, którego pozyskała dla nas Katarzyna Berska. I to właśnie Kasia wybrała te wspaniałe pozycje ze zdjęcia




Pakiet nr 4. 
Pozycje od Asia Maja, która wraz ze swoją mamą zakupiły książeczki/kolorowanki/zeszyty do ćwiczeń dla mniejszych dzieci. Ta paczka zapewne pójdzie do jakiegoś Dziecięcego Domu Dziecka!




Pakiet numer 5
Z przekazanych przez darczyńców książek, które zostały nadesłane na mój adres. Całkiem nieźle sie prezentuje, muszę konkret pudła poszukać na niego. Magdalena Jurczyk z bloga Megliken ufundowała zestaw Alfreda Szklarskiego, Mariusz Grubiński jest odpowiedzialny za "Małego Księcia", Agnieszka Banasik z agatoczyta podarowała "Opowieści z Narnii", Kamila A. Paszelke z  psychomologia również "Opowieści z Narnii" ( je dołączymy do marcowego pakietu, bo tu się dublują ) i "Karolcie". Marta Paszkowska z Zafascynowana życiem ufundowała "Sposób na Alcybiadesa", ' Dzieci z Bullerbyn " i "Most do Terabithi", Anna Chomiak z nieidealnaanna -14 bajek, legend, wierszy, w tym choćby wspaniały La Fontaine, a ja dorzucam od siebie "Trzech muszkieterów" 


Pakiet numer 6 

Książki od wydawnictwa Publicat S.A. Grupa Wydawnicza, które pozyskała dla nas Małgorzata Śmiechowicz z bloga www.matczynefanaberie.pl




Teraz przejdźmy do konkretów:

Pakiety zebrane w ramach akcji Klasyka Dla Smyka zorganizowanej przez Socjopatka.pl i Osinski  zostaną przekazane do Domów Dziecka ( w lutym obdarujemy 8 takich domów) które zostaną przez nas wybrane z tych placówek, które zgłosicie w komentarzach. 

Postępy akcji można śledzić dołączając do grupy na FB  Jeśli ktoś chce dołaczyć to zapraszamy :)

Na koniec specjalne podziękowania dla genialnej Oqlarnicy z yummymummyideas za wykonanie w ramach podarunku na rzecz akcji wspaniałej papeterii której zdjęcia udostępniam poniżej :



 wyniki :

DOMY DZIECKA, KTÓRE ZOSTANĄ OBDAROWANE!

1. Dom Dziecka przy ul. Zuchów 8 w Łodzi

2. Podkarpackie Stowarzyszenie Rodzicielstwa Zastępczego Wielkie Serce, Katarzyna Jastrząb, 38-430 Łężany, ul.Jana Pawła II

3. Centrum Wspierania Rodzin "Swoboda", ul. Swoboda 59 w Poznaniu

4. Powiatowy Dom Dziecka w Gubinie mieści sie przy ul. Obrońców Pokoju 20. 66-620 Gubin.

5. Dom Małego Dziecka w Jaworze

6. Dom pod Kasztanami w Siedlcach

7. Dom Dziecka Rodziny Maryi Adres: Ul. Lipowa 27
Szamotuły

8. Placówka Opiekuńczo-Wychowawcza w Kętach

sobota, 18 lutego 2017

Minimalizm - Leo Babauta





Ta książka ma jedną zaletę jak dla mnie, no może dwie. Po pierwsze jest krótka, bo naprawdę bardzo bym żałował mocno poświęconego jej czasu, a po drugie promuje filozofię bardzo mi bliską. To by było na tyle, co spowodowało u mnie spory zawód bo nie lubię źle pisać o książkach i z reguły nie muszę bo sięgam głównie po dobre pozycje, ale tym razem stało się inaczej. Leo Babauta popełnił naprawdę słabą pozycję...

Spodziewałem się po tym tytule czegoś bardziej głębokiego, choć odrobinę ocierającego się o kwestie duchowe, egzystencjalne. Być może, że nie powinienem mieć aż takich oczekiwań i wtedy odebrał bym "Minimalizm" jakoś inaczej, ale z drugiej strony mam poczucie że Leo Babauta napisał swoją książkę na siłę i nic wielkiego ona w moje życie nie wniosła. Ma się wrażenie obcowania z jakimś miernym poradnikiem, momentami z pozycją stworzoną tylko i wyłącznie jako pretekst do ulokowania produktu. Tak w ogóle to poruszane tu kwestie jakby w kółko się powtarzają, a styl jest tak monotonny, że mimo iż nie jest to książka pojemnościowo duża, to cały czas towarzyszyła mi myśl - niech się to w końcu skończy.

Pisanie książki, nawet jeśli ma to być poradnik, o tym jak segregować ubrania i w jaki sposób ma wyglądać pulpit na komputerze. Rozwodzenie się nad tym jakich aplikacji komputerowych używać i porady dotyczące gotowania posiłków w taki sposób, żeby nie marnować produktów i czasu bez poświęcenia należytej uwagi temu na czym tak naprawdę polega minimalizm i jakie istnieją przesłanki żeby tą filozofię wprowadzać w życie to według mnie jednak nie najlepszy pomysł. Tym bardziej mija się to z celem kiedy autor robi to w takim stylu jak Leo Babauta. 

Pastwię się trochę nad "Minimalizmem" - wiem o tym, ale naprawdę trudno coś pozytywnego napisać o tytule po którym obiecywaliśmy sobie tak wiele, a zostaliśmy jakby zrobieni w konia. Z tego też względu w klimacie minimalistycznym potraktuję też opinię na  temat tej książki i skończę ją tymi słowami: Nie warto tracić czasu na tę książkę, można go wykorzystać na inne fajne rzeczy, a "Minimalizm" Leo Babauta omijajcie szerokim łukiem. 


czwartek, 16 lutego 2017

Świadomka - o relacji ciąg dalszy, czyli jak nie przegapić oczywistego



Ponoć są osoby, które naprawdę czytają te moje wpisy, a szczególnie wtedy kiedy nie piszę o książkach. Pragnąc w takim razie wierzyć w tę jakże wygodną dla mnie wersję poraz kolejny taki wpis popełniam. Nie ukrywam przy tym, że zmotywowany jestem datą dzisiejszą, która to dla mnie ma duże znaczenie z pobudek ściśle osobistych. Ta, że ten tego, swego czasu popełniłem małą zajawkę na temat relacji i zostawiłem sobie furtkę przez którą dziś wkroczę w rozważania na temat świadomości potrzeb i oczekiwań w związku.

Wyczytałem w jednej z mądrych książek, był to bodajże fragment wywiadu, że zakochanie to stan zbliżony do psychozy. Coś w tym jest. Każdy kto przeżywał taki stan pamięta pewnie jakie dziwne zgłuptaczenie, swego rodzaju paraliż zwojów mózgowych,  który  towarzyszy człowiekowi w momencie kiedy do głosu dochodzi to jakże przyjemne i intensywne uczucie jakim jest miłość. Nie ma miejsca na myślenie logiczne, nie czas wtedy na analizy, bo w miłości wypada głowę wyłączyć, tak samo jak należy to uczynić choćby w trakcie seksu. Z jednej strony to jest właśnie główna zaleta stanu zakochania - ten regres do stanu dzieciństwa, to poddanie się emocjom i poczucie, że człowiek ma wyjebane na wszystko poza tą drugą osobą, która nagle staje się całym naszym światem. Z drugiej jednak strony istnieją też oczywiście "efekty uboczne" w postaci chociażby tendencji do idealizowania obiektu romantycznych westchnień, co może skutkować konsekwencjami gorszymi nawet niż wdychanie smogu krążącego nad Kotliną Żywiecką.

"Miej świadomość..." - śpiewał znany polski bard Kazik Staszewski i ten właśnie  jego apel powtarzam ja w tym tekście zważywszy na własne w tym temacie doświadczenia, jak i zasłużone w pracy mej historie. Jeśli bowiem zbyt długo odłączymy tą właśnie świadomość, zachłyśnięci sobą nawzajem i naćpani endorfinami,  to może się wkrótce okazać że oddajemy się projekcji naszych deficytów z poprzednich związków na nowo poznaną lubą czy też lubego i tworzymy swego rodzaju iluzorycznego potwora, który wkrótce wyjdzie z szafy i pokaże się w pełnej swej okazałości z uśmiechem na ustach informując nas : " To znów ja, ten sam !" 

Momentami człowiek może wręcz przerażać tym jak mocno kreatywny jest w powielaniu starych schematów i popełnianiu wciąż tych samych błędów jeśli chodzi o dobór życiowego partnera. Z jednej strony wydaje się, że nauczeni doświadczeniem dobrze wiemy czego więcej nie chcemy, co nas raniło, co narusza nasze granice, co nie spełnia naszych oczekiwań, a z drugiej strony znów tak jak ten kamikaze siadamy w sektorze kibiców przeciwnej drużyny i drzemy ryja, że "Widzew to chuje..." I znowu w pysk i znów w kółko to samo. Czy istnieje sposób na to żeby tego uniknąć? Otóż tak i jest on mega prosty, a mianowicie wystarczy...uwaga...wait for it... przestać udawać w związku i kreować się na kogoś innego. 

We wspomnianym na początku tekście pisałem o roli autentyczności w relacji z drugim człowiekiem i teraz właśnie chciałem temu tematowi poświęcić kilka słów ekstra. Dlaczego? Bo zamierzam zdradzić patent na "świadomkę" jeśli ktoś byłby zainteresowany. "Świadomka" to nic innego jak moment kiedy odkrywamy, że ta osoba obok nas to właśnie "ta" osoba. Jest to możliwe moim zdaniem przy założeniu, że nie zaczynamy od wielkiego "bum", nie brniemy w relację z zaślepkami na powiekach jak te barany na rzeź. Nie wchodzimy w związek z kimś o kim nic nie wiemy, bo właśnie wtedy najczęściej,  tak jak w przypadku palimpsestów, wszelkie braki informacyjne wypełnimy naszym "chciejstwem" i pobożnymi życzeniami bez pokrycia o tym jaka może być i jakimś cudem według nas będzie ta nasza partnerka czy partner. Jakże wszystko było by prostsze gdyby ludzie zaczynali od starej dobrej przyjaźni. Ten rodzaj relacji jest idealny do tego, żeby następnie ewaluować na kolejny poziom. W prawdziwej przyjaźni nie ma miejsca na kreację i udawanie, gdyż ufając drugiej osobie i zwierzając się ze swych problemów i słabości decydujemy się jednak na stopniową rezygnację z naszych mechanizmów obronnych i zmniejszamy sukcesywnie dystans między nami. Pokazujemy się tym samym z takich stron, których wstydzimy się przed innymi. Tym sposobem często może się okazać,  że mamy przed nosem właśnie tą jedyną, niepowtarzalną osobę, która nie tylko jest idealnym naszym towarzyszem do rozmowy ale i przy okazji kręci nas wizualnie. Wtedy właśnie będziemy skłonni zaryzykować i przejść na kolejny poziom bez potrzeby odgrywania  tej całej szopki z kreacją i udawaniem. 

Związki budowane na przyjaźni mają wielką moc,  są często fundamentem pięknej relacji opartej na szacunku, na dojrzałej miłości i oparciu się na potrzeby naszego przyjaciela, który staje się kochankiem i partnerem. Kiedy już wskoczy ten kolejny bieg to silnik związku zaczyna działać bez zarzutu, nie dławi się,  nie zacina, a co najważniejsze - nie gaśnie. Uzyskany w trakcie przyjaźni luz i dystans do siebie,  poczucie humoru i znajomość własnych zalet i wad zostają zaeksportowane do związku na tym kolejnym etapie. Dzięki temu nawet zachowania uznawane za aseksualne i zabijające pociąg erotyczny i intymność jak kichanie,  bekanie, czynności fizjologiczne,  rozmaite drażniące nawyki, wszystko to może paradoksalnie być pozytywną energią w tym związku zamiast tworzyć konflikty. Wynika to pewnie z tego,  że pomiędzy przyjaciółmi,  którzy postanowili dać sobie więcej decydując się być ze sobą, mniej jest napięcia, chęci do postawienia na swoim,  a wymienione przed chwilą zachowania nie są czymś nowym i łatwiej jest je zaakceptować. Poza tym kiedy do głosu dochodzą emocje i wyłącza się głowa to przyjaciele mogą bez obaw sobie na to pozwolić gdyż oni już się znają pod kątem świata wartości,  potrzeb własnych, oczekiwań i pragnień. Mają ten komfort i przewagę nad innymi, że wchodzą w "bycie ze sobą" z solidnymi fundamentami. Tym samym taki związek,  budowany na przyjaźni często kiedy już wystartuje i przyspiesza, to jego tempo nie budzi niepokoju, gdyż po prostu pewne elementy i etapy zadziały się już dużo wcześniej, jeszcze na etapie przyjaźni. Może to być początek magicznej historii, a wiem o czym mówię,  bo znam kilka takich. 

I co o tym sądzicie? Ktoś chętny do podyskutowania? Znacie,  a może jesteście w takim związku?  Jeśli tak to zapraszam serdecznie do dyskusji. Amen :) 


wtorek, 14 lutego 2017

On - Zośka Papużanka




Tę książkę po prostu trzeba przeczytać !

Bardzo się cieszę, że zaglądam na bloga Cocteau&co bo Ewelina kolejny raz okazała się niezastąpiona jeśli chodzi o rekomendację. Tak czułem, że jeśli książka doczekała się tam tak pozytywnej opinii,  to zdecydowanie jest to coś co mi przypadnie do gustu. Nie spodziewałem się natomiast, że wniesie aż tyle świeżości i pozytywnych wrażeń. Jestem i nie boję się użyć tego słowa - zauroczony tym co wyszło z pod pióra Zośki Papużanki. 

"On" jest książką, której mimo usilnych starań nie można porównać do niczego co było mi dane czytać do tej pory. Najbliżej jeśli chodzi  wrażenia z lektury jest jej do "Dygotu" Jakuba Małeckiego, jednakże jest to inny rodzaj powieści zarówno jeśli chodzi o formę, język jak i historię tu zawartą. Ot zwykłe skojarzenie i tyle . Czytając książkę " On" miałem poczucie jakbym słuchał jakieś dziwnej ale jednocześnie pięknej i hipnotyzującej pieśni w połączeniu z ludowym bajaniem. Wszystko to w klimacie minionej epoki, która sukcesywnie wraca w ostatnim czasie na nasze rodzime salony tj. PRL . 

Tytułowy Śpik to dzieciak, który nie ma łatwo w życiu. Jego problemem jest największy grzech jaki można popełnić w naszym kraju. Urodził się on mianowicie "inny" i ta jego "inność" będzie sukcesywnie piętnowana a plaster, który już na samym początku mu przyklejono będzie raz po raz dla pewności podklejany i z raz narzuconej roli biednemu Śpikowi już wyjść się nie uda. W szkole stanie się przedmiotem drwin i niewybrednych żartów ze strony kolegów, załamywania rąk przez nauczycieli, a nawet i matka, która stara się go kochać z całego serca nie ustrzeże się przed wstydem. Tak naprawdę nikt za bardzo nie wie co zrobić z tym chłopakiem, który nie mieści się w normie, a co do którego jednoznacznie nie stwierdzono czy jego problemem jest tak naprawdę niska inteligencja, czy tez problemy adaptacyjne. W każdym razie traktuje on świat tak dosłownie i bezkrytycznie, że trudno mu się odnaleźć w tej rzeczywistości pełnej niuansów, półprawd czy też dwuznaczności. Spik nie wie co to obłuda, nie zakłada że ktoś może chcieć go wykorzystać, skrzywdzić, oszukać. Ta dziecięca naiwność jest jego największym przekleństwem.

System nie pozwala na to żeby ktokolwiek się wychylał i tym bardziej takie jednostki jak nasz bohater miały w PRL-u pod górkę, co wcale nie znaczy że teraz jest jakoś specjalnie lepiej pod tym względem. Nawet najbardziej zaangażowani i kochający swe dzieci rodzice mogą, tak jak matka naszego bohatera zapłacić wysoką cenę za to że domagają się prawa do godnego życia dla swoich dzieci. Nieustanny konflikt pomiędzy tym, czego chce szkoła, nauczyciele, rodzice innych osób, a własną intuicją co do dobra swego dziecka jest dodatkowo wzmacniany przez wewnętrzny dylemat czy poświęcić swe życie dla chorego dziecka, czy też jednak zawalczyć o własne szczęście. Kiedy okazuje się, że ojciec nie stanie na wysokości zadania, trudno będzie pogodzić się, że syn zależny, niezaradny okaże się jednak samodzielny. Jak wtedy żyć, kiedy cała konstrukcja i wizja dotychczasowego świata pada. Takie dylematy bohaterów ja osobiście wyłuskałem z tej książki, choć pewnie jest ich więcej. Te natomiast jakoś najbardziej mi utkwiły.

Mimo trudnej tematyki książka Zośki Papużanki nie jest w moim odbiorze książką specjalnie gorzką i  przygnębiającą, a to przede wszystkim chyba jednak z uwagi na interesującą formę opowieści zastosowaną przez autorkę. Nie jestem recenzentem i znawcą literatury aby nazwać to co wyprawia z czytelnikiem autorka, ale bardzo mi się podobało to co robiła ze mną, Jest tu dużo ironii, humoru w ogóle i dystansu. Znajdziemy tu sporo mrugania do czytelnika, rozmaitych aluzji i zabawy słowem. Obecnych jest dużo kontrastów, zabiegów odnośnie czasoprzestrzeni i co najbardziej lubię - mamy do czynienia z bohaterem, który tak naprawdę jest tak realny i przewidywalny, że wydaje się iż nie jest on w stanie zainteresować czytelnika, a tu taki surprise. Zośka Papużanka zdaje się prześmiewać większość absurdów rządzących systemem szkolnictwa, a jednocześnie dostaje się też polskiemu męczeństwu i umartwianiu się. Umiłowaniu do wzniosłych idei i bohaterów tragicznych, którzy cierpią za miliony przeciwstawia tych którzy mimo, że do męczeństwa nie pretendują to również z góry dążą do tragicznych perspektyw jeśli chodzi o własne życie. Przygniata ich przewidywalność, rutyna, zniechęcenie i frustracja związana z niezrealizowanymi marzeniami i celami. Spik paradoksalnie był najbliżej spełnienia tychże marzeń i nawet przez chwilę się mu to udawało po czym okazało się, że sprowadził go z chmur na ziemię osoba mu najbliższa. Dlaczego to zrobiła? Może dlatego, że sama nie nialą odwagi żyć i dlatego nie była w stanie pozwolić by znikła jej jedyna przed życiem i szczęściem wymówka. 

Na sam koniec powiem tylko, że książka jest świetna i jakbym nie podchodził do napisania tej opinii to nie potrafię być spokojny i rzeczowy bo zbyt dużo chciałbym przekazać i dlatego w tym momencie dam sobie już spokój i zachęcam do dokonania indywidualnej decyzji co to tego, czy dacie szansę tej książce. Mozie zachęci was jeszcze ta świetna recenzja. ja dzięki niej sięgnąłem po tą książkę i z pewnością nie żałuję.

piątek, 10 lutego 2017

Alchemik - Paulo Coelho




Czego by nie mówić o twórczości Paulo Coelho, to jest to jedno z najgorętszych chyba nazwisk jeśli chodzi o współczesną literaturę. Częstotliwość z jaką natrafiamy na jego cytaty i tytuły jego książek jest tak duża jak wielka jest przepaść pomiędzy jego zwolennikami i przeciwnikami. Swego czasu przyszło mi coś liznąć jeśli chodzi o jego powieści, ale jakoś specjalnie mi z tego nic nie zostało. Najsłynniejszego z nich wszystkich "Alchemika" dotąd nie znałem i postanowiłem sprawdzić jego fenomen, bo należę do tych co to lubią jednak włożyć palec w ranę, żeby sprawdzić czy prawdziwa, czy też może jednak ściemniana.

Wiele wiader pomyj wylano na Paulo Coelho i z pewnością za część z nich odpowiadają Ci dogmatyczni i skrajni w swych poglądach wyznawcy Kościoła, którzy w tym pisarzu doszukują się samego szatana. Są też tacy, którzy zarzucają Coelho wtórność, słaby kunszt pisarski i posługiwanie się banałem. Być może i mają rację, ale książki to przede wszystkim strawa dla duszy, iskra która ma za zadanie podpalić wyobraźnię i wyzwolić chęć do poznawania świata. Patrząc na "Alchemika" właśnie pod tym kątem możemy zyskać wiele jeśli chodzi o refleksję i emocjonalną ucztę. Jeśli więc patrzycie na książki sercem, a nie tylko i wyłącznie rozumem, jeśli jesteście otwarci i macie dystans do otaczającej rzeczywistości, to z pewnością powinniście dać szansę tej powieści. Ja właśnie tym kieruję się czytając książki. Slaby ze mnie krytyk, bo mało mam fachowej wiedzy. Sam mam problem z tak przecież prozaiczną rzeczą jak interpunkcja, czy też przekleństwem w postaci dopadających mnie wciąż powtórzeń, więc też nie kreuję się na znawcę literackiego fachu. Za każdym razem jednak, podejmując się lektury kolejnej pozycji staram się otworzyć na to co zastanę i nie nastawiać się z góry. Tym samym moje opinie to przede wszystkim osobiste refleksje i odbiór emocjonalny. "Alchemik" doskonale się do tego nadaje. Jest to utwór skrojony na zasadzie zbioru przypowieści, które każdy może tak naprawdę interpretować na wiele indywidualnych sposobów. Zachęca do zastanowienia nad własnym życiem, nad światem wartości ale przede wszystkim nad własnymi marzeniami. 

Pewnie gdybym sięgnął po tą książkę parę lat temu to w tym momencie bym się "Alchemikiem" zachwycał, wychwalał pod niebiosa autora i sypał cytatami jak z rękawa. W tym momencie odbieram go jednak bez takiego właśnie entuzjazmu, a to ze względu na to, że tak naprawdę większość zawartych tutaj "prawd" jest mi doskonale znanych i to, że z  przyjemnością po nie sięgnąłem poraz kolejny to fakt iż Coelho podaje w tak atrakcyjny, przyjemny w odbiorze sposób. Pewnie, że nie odkrywa on tutaj Ameryki a nawet można się zgodzić, iż momentami zdarza mu się trącić banałem, ale z drugiej strony to nasze "brzydzenie się" prostotą świadczy nie najlepiej o nas samych. To, że na siłę staramy się utrudnić sobie życie i od prostego przekazu wolimy przeintelektualizowane i zawiłe wywody i formy, których do końca nie rozumiemy i frustrując się przy okazji udajemy, że jesteśmy w temacie, jest swego rodzaju butą, być może nawet tchórzostwem. Zycie tak naprawdę bardzo często stawia przed nami bardzo proste, oczywiste wskazówki natomiast my sami jesteśmy mistrzami w komplikowaniu sobie tego przekazu, w zamazywaniu go, w doszukiwaniu się drugiego dna i nawet gdyby go nie było to i tak pewnie będziemy w stanie się go doszukać w każdej sytuacji.

"Alchemik" tak jak wspomniałem już wcześniej, został napisany w taki sposób, że każdy z nas może odczytać go na swój sposób i to jest jego siła. Można go interpretować na rozmaity sposób, znajdzie się tutaj miejsce na każdą perspektywę i tylko od nas samych zależy czy zawarte tu refleksje zostaną potraktowane z pogardą, przymrużeniem oka czy też zmobilizują nas do podążania za marzeniami. Można równie dobrze pogardzać i negować przesłanie w tej książce zawarte, a można potraktować jako iskrę rozpalającą idee, jako motywację do zmieniania siebie, do poszukiwania sensu w życiu. Myślę sobie, że nie odnajdą się w tej książce pragmatycy, ani też osoby sztywno trzymające się swoich systemów wartości i zamknięci na jakąkolwiek inną myśl. Jest to natomiast znakomita pozycja dla idealistów, marzycieli, a poza tym taki fajny resecik na smętne popołudnie, na rozładowanie ciężkiego dnia, czy też naładowanie akumulatorów przed czekającymi nas trudnymi sprawami do załatwienia.

Dla mnie najważniejszym chyba przesłaniem powieści Paulo Coelho jest to, iż tak naprawdę bardzo często nie jest aż tak bardzo dokąd zmierzamy, ale to jak to robimy. Sama droga, ludzie których na niej spotykamy, z którymi wchodzimy w interakcje, od których się uczymy, którzy nas inspirują i są inspirowani przez nasze historie. Droga, zmierzanie do przodu, rozwój zawsze stanowi lepszą alternatywę niż siedzenie na dupie i narzekanie, malkontenctwo które czasem dopada każdego. Drugą ważną myślą jest to, iż jeśli żyjemy w zgodzie z własną legendą to świat naprawdę się na nas otwiera i podpowiada nam co robić. Wystarczy otworzyć się na niego i wypatrywać znaków, nie przegapić ich kiedy się pojawią, a tym bardziej nie doszukiwać się ich tam gdzie ich nie ma. Żaden frazes, szczera prawda. Reasumując, bardzo fajna, pozytywna jest ta książka i nie ma się co wstydzić tego, że działają na nas takie treści. To tylko i wyłącznie świadczy o tym, że nie zdołano nas pozamykać w sztywnych formach i schematach, tak przecież charakterystycznych dla współczesnego świata.

wtorek, 7 lutego 2017

Cliff Burton. Żyć znaczy umrzeć - Joel McIver





Pirackie kasety, które za moich czasów były sprzedawane jak gdyby nigdy nic w sklepach muzycznych leżąc na pólkach obok tych oficjalnych wydawnictw. Przegrywane po garażach na szybko, bez zbytniego pierdolenia się w tańcu. Niektóre utwory bezczelnie pourywane w połowie, tak jak choćby "Seek and destroy" Metallica z ich debiutu, który w pełnej wersji usłyszałem dopiero po latach. Pierwsze próby z garażowym, lub raczej "budowlanym" składem o chwytliwej nazwie Salbutamol ( bo próby mieliśmy na budowie u kumpla ), pierwsze koncerty i plany żeby rozpierdolić system. Hahaha nawet autograf napisany na biuście psychofanki, z tym większą satysfakcją złożony, iż była w towarzystwie swego faceta.....Jakże fajnie było wrócić z sentymentem do tych lat czytając tą książkę.

Biografia słynnego basisty Metallica - Cliffa Burtona to przede wszystkim hołd złożony temu wielkiemu muzykowi, który zmienił oblicze metalu na zawsze, ale również jest to opowieść o pięknych czasach i karierze zespołu, który stał się legendą. Większość moich rówieśników ( wszyscy ci kumaci XD ) wychowało się na Metallice. Setki godzin spędziliśmy na słuchaniu ich muzyki, próbach przetłumaczenia tekstów i zdobycia jakichkolwiek informacji na ich temat. Niejedna impreza toczyła się w takt tej muzy, która miała siłę podpalić świat. Wtedy muzyka to było coś więcej niż przesłuchany na prędko kawałek. To była cała otoczka z tym związana, ubiór, zachowanie, subkultura, styl życia.

Późno sięgam po tą książkę, co dziwi mnie przede wszystkim dlatego, iż jeszcze przed lekturą byłem wręcz pewny jakie emocje we mnie wywoła. Cliff Burton to pierwszy poważny basista Metallica, który w 1986 roku nieszczęśliwie pożegnał się z tym światem ginąc w wypadku autokaru, który wiózł zespól podczas trasy w Szwecji. Śmierć tym bardziej smutna, że mocno przypadkowa, zważywszy na fakt iż zginął w wypadku tylko on i to dlatego tylko, że zamienił się pryczą w autobusie z gitarzystą Kirkiem Hammetem. W przeciwnym razie pewnie nadal by żył i tworzył genialną muzę, czego próbkę możecie posłuchać poniżej





Książka Joela McIvera to opowieść o człowieku, którego życie podporządkowane było muzyce. Muzyka nie była w jego przypadku tylko zabawą jak w przypadku pozostałych kolegów z zespołu. Jego nie interesowały specjalnie tabuny grouppies czy też łatwy dostęp do imprez i alkoholu. On był artystą, który ciągle chciał się rozwijać eksperymentować z różnymi stylami i rozwiązaniami. Jednym słowem ciągle starał się tworzyć rzeczy wielkie. Zagrał na pierwszych trzech płytach zespołu Metallica i tak naprawdę nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że dla większości fanów grupy to właśnie te trzy wydawnictwa były najlepszym co zespól stworzył w swej karierze. Uczynił on z basu coś więcej niż tylko tło, wybił się ponad standard jak niewielu mu podobnych w tamtych czasie i już na pierwszej płycie zaznaczył swą obecność poprzez genialne solo w Anesthesia. Później wielokrotnie robił zamieszanie nadając duszę i serce takim kawałkom jak choćby Fade to black, Orion, czy chociażby Damage Inc. Bez niego trudno sobie wyobrazić sukces zespołu i może zabrzmi to dziwnie, ale mimo fajnych dwóch płyt po jego śmierci czyli "And Justice for all" i słynnego ( komercyjnego jednak do potęgi ) "czarnego albumu" lepiej chyba by by było gdyby grupa po jego odejściu zakończyła karierę.

Biografia "To live is to die" ( utwór z wydawnictwa "And justice for all" ) to również obraz Burtona jako człowieka w wydaniu prywatnym. Osoby skromnej, a jednocześnie zdecydowanej i wymagającej, otwartej na świat i dość mocno uduchowionej. Przede wszystkim otrzymujemy jednak obraz przesympatycznego człowieka, o czym świadczą wszystkie wypowiedzi bliskich i tych dalszych osób którym przyszło się z nim zetknąć za jego życia. Nie ma w tej książce opinii, która rzucała by jakiś cień na jego obraz , pozostawiała niesmak i mimo, że Joel McIver ma lekką tendencję do idealizacji obrazu Cliffa ( takie moje odczucie ) , to jednak nie znajdujemy tu prób zafałszowania jego osoby. Burton był człowiekiem, który żył na spontanie, jednał sobie ludzi, a jego entuzjazm był widoczny wszem i wobec, o czym świadczy chociażby jego postawa i ruch sceniczny.

Świetnie się czytało tą książkę, zdecydowanie ją polecam. Zwłaszcza fani odnajdą tu sporo fajnych treści dla siebie i przy okazji pewnie odświeżą co nieco . Ja na ten przykład katowałem wszystko co Metallica wydała do "czarnego albumu" i nie dawałem odpocząć sąsiadom. Przy okazji można liznąć też inne składy z tamtych czasów, które los zetknął z Metallicą. Taka refleksja mnie nachodzi...gdzie byłaby Metallica i jak mocno wbiła by się w muzykę gdyby nadal żył i grał Cliff i gdyby jednak nie wyrzucono "rudzielca", który poniżej udziela się w hołdzie swojemu koledze - Cliffowi. Dla fanów Metallica i metalu pozycja obowiązkowa ! Każdemu innemu polecam celem poszerzenia horyzontów :)


sobota, 4 lutego 2017

Chemia musi być, czyli słów kilka o relacji

Wiadomo.. luty, a w związku z tym zbliżają się walentynki. Tak wiem, że święto może i jest oklepane,sztucznie napędzane i pachnące z daleka komercją, ale również i skłaniające do refleksji. W związku z tym nie będzie wpisu o książkach, ale o relacji z drugą osobą. Trochę o miłości, kapkę o przyjaźni, dużo o związkach, ale przede wszystkim o bliskości i byciu ze sobą. No i o chemii, bo chemia jednak musi być ^^





Nie od dziś wiadomo, że człowiek to zwierzę stadne i w związku z tym potrzebuje kontaktu z drugim człowiekiem, aby się napędzać, by rozwijać się i realizować cele istotne życiowo. No właśnie, niby rzecz oczywista, a jednak paradoksalnie współczesny człowiek wydaje się robić wszystko żeby przed relacją spierdolić. Jest przy tym w swoich próbach niesamowicie kreatywny, wyszukując nie tylko nowe sposoby na ucieczkę od bliskości z drugą osobą, ale i usprawiedliwienie takiego stanu rzeczy. Coś o tym wiem, gdyż sam często z tego typu zachowań korzystałem na przestrzeni swojego życia. Jednocześnie, dla kontrastu kiedy przychodzi do zachowań i postaw służących budowaniu relacji z innymi ludźmi często nie dość że nie poświęcamy takiej samej energii to zdarza się nam rezygnować przy pierwszym, drobnym nawet niepowodzeniu.

Prawdziwa, wartościowa, zdrowa relacja międzyludzka to stan trudny do osiągnięcia, ale zdecydowanie wart on jest całego tego zachodu, gdyż nie ma tak naprawdę nic bardziej uzdrawiającego niż bliski kontakt z drugim człowiekiem. Potwierdzają to również badania prowadzone w tym kierunku, z których wynika że relacja terapeutyczna jest najbardziej leczącym czynnikiem w psychoterapii, znacznie przewyższając w skuteczności rozmaite techniki i oddziaływania, interpretacje i fachową wiedzę na poziomie zarówno teoretycznym jak i praktycznym......

bla bla bla bla......

Koniec tego teoretyzowania, intelektualizowania...Czas przejść do konkretów. Właśnie przez takie blablanie, analizowanie, kalkulowanie, odwoływanie się do fachowej literatury ciągle jesteśmy dalej niż bliżej drugiego człowieka. Bo w bliskiej relacji, a już przede wszystkim kiedy budujemy przyjaźń i czy też zmierzamy w kierunku miłości nie ma miejsca na myślenie i analizowanie. Liczy się za to spontaniczność i zaufanie własnym uczuciom. Nie potrzeba wizyty w gabinecie terapeutycznym żeby już na samym starcie ocenić czy z kimś czujemy się komfortowo czy też nie. Wystarczy obserwować reakcje naszego ciała, gotowość lub też jej brak do rezygnacji ze stref własnego komfortu. Kiedy spinamy się, kiedy nasze ciało nie daje zgody na dotyk, gdy uciekamy wzrokiem, jeśli cały czas łapiemy się na tym, że czegoś nie chcemy powiedzieć  lub pojawia się chęć podkoloryzowania własnej osoby i najzwyczajniej na świecie zaczynamy się dopasowywać do tego drugiego, często kosztem własnych potrzeb to znaczy, że ta relacja już na początku jest raczej trudna do obronienia. Autentyczność jest bowiem kolejnym niezbędnym czynnikiem budującym bliskość.Ludzie zdecydowanie za dużo udają, a to pewnie dlatego, że zbytnio ufają wzorcom ról w związkach forsowanym przez media. Z tego właśnie względu dużo większe szanse na powodzenie mają moim zdaniem związki oparte na przyjaźni. Jeśli powiem ludzie wchodzący na kolejny etap bliskości, mają za sobą satysfakcjonującą przyjaźń, to z reguły pozwolili sobie na to wcześniej aby poznać się zarówno z tej korzystnej jak i mniej korzystnej strony. No ale wpierw trzeba od tej przyjaźni zacząć i tu ogromne znaczenie będą miały otwartość i związana z nią odwaga. Lęk przed odrzuceniem  wstyd, hamujące przekonania potrafią cholernie uprzykrzyć życie. Jak się tego wyzbyć i w jaki sposób się otworzyć  Trudno mierzyć się z nieokreślonym lękiem, ale z konkretnym strachem sprawa jest o wiele prostsza. Od tego więc należałoby zacząć, od nazwania tego czego się boimy. Czy jest to strach przed tym, że nie będziemy dla drugiej osoby zbyt interesujący? za mało atrakcyjni? a może boimy się tego, że zostaniemy odrzuceni? Przyczyn może być wiele, z reguły jednak wszystko kręci się wokół tych przeze mnie wymienionych. Kiedy już mamy to nazwane, to zamiast bawić się w sapera lepiej wbiec na pole i sprawdzić czy zamiast spodziewanego pola minowego nie zastaniemy tak naprawdę całkiem przyjemnej łąki. 

Chemia musi być. Bez chemii nie ma żadnej bliskiej relacji. Nawet biorąc pod uwagę kontakty oparte na koleżeństwie, to przy tym braku nie będą miały one odpowiedniej dynamiki i z reguły czeka ich rychła śmierć poprzez monotonię i nudę jeśli czasem nie zaiskrzy, nie zagotuje się, nie zabulgota. Tak naprawdę właśnie "gonienie za króliczkiem", ciągłe zaskakiwanie się, zadziwianie, zajawianie się na drugą osobę nakręcają relację. Czym dalszy etap tym więcej tych "reakcji chemicznych" będzie trzeba by podsycać wzajemne zainteresowanie. No nie da się bez tego i już. Można bez chemii kłaść kostkę brukową, można budować mosty, ale żyć razem na gruncie prywatnym się nie da. Nawet zwykłej imprezy nie rozkręcisz gdy znajdzie się na niej kilku maruderów, którzy nic nie wnoszą. Sposób na chemię? Bogate zainteresowania, najlepiej wszechstronne  odpowiednie ścieżki komunikacji ( jakże to kurwa brzmi haha ), lecz przede wszystkim poczucie humoru okażą się tu nieocenione jeśli chodzi o wnoszenie materiałów potrzebnych do wywołania reakcji chemicznych :) Poczucie humoru i dystans do własnej osoby to kolejne ważne składniki naszej relacyjnej potrawy. Nie ma nic gorszego dla relacji niż zbytnia powaga, branie wszystkiego do siebie, wałkowanie i ciągłe analizowanie. Jeszcze gorsze będzie tu "strzelanie fochów", "księżniczkowanie" ( prawdziwe księżniczki nie muszą niczego wymuszać by poczuć się wyjątkowe, bo druga osoba robi to z automatu )i doszukiwanie się podtekstów w każdym niewinnym żarcie. Nawet bardzo czarny humor i sarkazm niekoniecznie muszą od razu oznaczać wbijanie szpil. Wrzućmy więc do cholery czasem na luz, albo dajmy sobie spokój z ludźmi bo inaczej staniemy się wampirami energetycznymi, których się unika...

Poczucie bezpieczeństwa i swoboda to wcale nie jest komfort i ekstra bonus, który może się nam trafić w bliskiej relacji. To niezbędne minimum, podstawa, wręcz fundament bez którego możemy sobie co najwyżej pogawędzić z panią w sklepie, a nie budować związek oparty na przyjaźni czy miłości. Żeby poczuć się z kimś bezpiecznie musimy tą osobę dobrze znać i wiedzieć do czego jest zdolna. Przede wszystkim trzeba więc pytać, ale też i sprawdzać czy deklaracje i słowa mają pokrycie w praktyce. To że ktoś ładnie mówi o potrzebie bycia z drugą osobą i zadowoleniu ze spędzania z nią czasu to jeszcze nie świadczy o niczym. Może się okazać, że na słowach się kończy, a kiedy przychodzi co do czego to ta sama osoba sprawia, że czujemy się samotni i to nawet mając ją obok. Naprawdę bezpiecznie i swobodnie czujemy się bowiem wtedy kiedy nasze potrzeby są rozumiane i zaspokajane i kiedy nie musimy się tego domagać, tylko druga osoba sama czuje z kolei potrzebę by o nas zadbać. Może to być na ten przykład przyrządzenie posiłku, podwózka z pracy czy do pracy, a innym razem szalony rajd na kawę w środku dnia żeby sprawić przyjemność samą obecnością. 

Żeby mieć możliwość pytania, sprawdzania, warto pamiętać o tym iż sami musimy również dać dostęp do siebie. Tu znowu pojawia się kwestia odwagi i otwartości, ale i wzajemnego zaufania. Paradoksalnie żeby poczuć się bezpiecznie, trzeba czasem podejść na ten skraj przepaści i zajrzeć co jest na dole. Niekoniecznie od razu skakać, ale relacja niestety wiąże się z ryzykiem, ale też i to ryzyko się opłaca  Czasem kiedy postawimy wszystko na jedną kartę i odkryjemy się nawet kiedy jesteśmy już mocno poranieni i pozamykani to może spotkać nas coś naprawdę pięknego. No, a jeśli nie to co tak naprawdę mamy do stracenia. Co najwyżej wrócimy do punktu wyjścia. Ja jednak, mimo różnych etapów i rozczarowań pozostanę przy tym, że nie ma chyba ważniejszej rzeczy w życiu niż możliwość takiego prawdziwego bycia z drugą osobą, kiedy wystarczy wzajemna obecność i czujemy że wszystko jest na swoim miejscu. Kiedy czujemy się wyjątkowi i potrzebni. Kiedy ma się wrażenie magicznego dopełnienia i dopasowania niczym puzzle. Kiedy z 1001 elementów jesteśmy w stanie stworzyć jedność. Gdy wracamy do emocjonalnego pojmowania świata bez tych wszystkich masek, ról, konwenansów a w ich miejsce wchodzi spontaniczność i luz. przypominamy sobie jak to było zanim stłamsiła nas źle pojmowana dorosłość  Wszelkie kompromisy, i ustępstwa stają się wtedy przyjemnością zamiast spodziewanych wyrzeczeń. Czyż może być coś bardziej wartościowego w życiu ? Wszystko inne to tylko substytuty.


Praw­dzi­wa miłość zaczy­na się tam, gdzie nicze­go już w za­mian nie oczekuje - Antoine de Saint-Exupéry


To by było na tyle, taka zajawka, którą mam wprawdzie ochotę porozwijać, bo z pewnością nie napisałem tu wszystkiego, ale zobaczymy jak to będzie. A jak jest u was? Może ktoś się podzieli? Podyskutuje? Się znów rozpisałem, mam nadzieję że choć trochę z sensem :)

piątek, 3 lutego 2017

Podpalacz - Wojciech Chmielarz





Przygodę z serią "Jakub Mortka" Wojciecha Chmielarza rozpocząłem dość nietypowo, bo od ostatniej części serii, czyli "Osiedla marzeń". Bardzo mi się ta książka podobała i dlatego też postanowiłem nadrobić zaległości. "Podpalacz" otwiera tę serię i wprowadza nas w życie inspektora Mortki, które jest tak mocno skomplikowane, że bardziej autentyczne być nie może.

Autentyzm to chyba najmocniejsza strona kryminałów, których autorem jest Wojciech Chmielarz. Jego postacie są bardzo umiejętnie skonstruowane przez co ani nie wzbudzają do końca sympatii, a jednocześnie jest w nich coś co nie pozwala się od niech oderwać. Mam tu również na myśli głównego bohatera. Porównując "Osiedle marzeń" do "Podpalacza" zdecydowanie można zauważyć pos†ep jaki dokonał się w umiejętnościach autora, aczkolwiek nie znaczy to jakoby "Podpalacz" był książką złą. "Osiedle marzeń" jest natomiast wyraźnie bardziej dopracowane. Wojciech Chmielarz pisze w taki sposób, że nawet jeśli czytelnik na moment wyłączy się z różnych powodów od lektury, to szybko można wrócić i z powrotem wgryźć się w lekturę. Jest niby prosto, nieskomplikowanie, bez zbędnych fajerwerków, a jednocześnie mamy do czynienia z jedną z najlepszych serii kryminalnych i to nie tylko jeśli chodzi o naszych polskich autorów.

Jakub Mortka nie ma w życiu łatwo. Jest potwierdzeniem wszelkich stereotypów na temat policjantów jakie znacie. Sypnęło się jego życie osobiste po tym jak żona zmęczona jego wiecznym przebywaniem w pracy, bo nawet kiedy opuszczał komisariat i wkraczał w domowe pielesze to jednak nie potrafił zapomnieć o pracy. Takie już życie policjanta z wydziału zabójstw, że tak naprawdę kiedy podejmują oni trop to na bok idzie żona, dzieci i wszystko inne. Mortka rozstanie z żoną okupił również nieciekawą sytuacją finansową, a co za tym idzie również i mieszkaniową. Pomieszkuje w wynajmowanym mieszkaniu, dzieląc je ze współlokatorami. Studenci zamieszkujący wspólny lokal z Mortką okażą się zresztą stanowić jeden z ważniejszych elementów łamigłówki, którą przyjdzie mu złożyć. Wszystkie niedogodności, których doświadcza Mortka pójdą na bok i okażą się nic nie znaczące, kiedy "policyjny pies" podejmie kolejny trop. Jego zadanie będzie polegać na schwytaniu tajemniczego podpalacza, który po niewinnych flirtach z ogniem i kilku podpaleniach lokali gdzie nie było ofiar w ludziach, tym razem posunął się krok dalej. 

Im dłużej przyjdzie nam obcować z Jakubem Mortką i innymi bohaterami "Podpalacza" tym bardziej wielowymiarowe i niejednoznaczne okażą się te postacie. Im głębiej wgryziemy się w samą intrygę nakreśloną przez Wojciecha Chmielarza, tym mniej oczywiste będzie jej rozwiązanie. Zaskoczeni możemy być nie tylko samym rozwiązaniem zagadki kto i z jakich powodów stoi za tajemniczymi podpaleniami, ale tym czego dowiemy się o wszystkich uczestnikach dramatu, łącznie z policjantami z ekipy śledczej. Jak to bywa w przypadku kryzysów nikt kto znajdzie się w ich obliczu nie jest do końca pewien jak przyjdzie mu się  zachować, jaką prawdę na swój temat przyjdzie mu odkryć i jak zmieni go taka sytuacja. Jedno jest pewne, na koniec tej historii już nic nie będzie takie same i nikt nie będzie mógł powiedzieć o sobie, że wciąż jest tym samym człowiekiem.

"Podpalacz" to książka godna polecenia, po którą powinien sięgnąć każdy miłośnik kryminałów, gdyż Wojciech Chmielarz to naprawdę fachowiec pierwszej klasy i widoczne jest jego dziennikarskie doświadczenie z pracy nad przestępczością zorganizowaną. Powieść czyta się naprawdę dobrze, a sama intryga jest niebanalna. Myślę, że mało będzie takich naprawdę ogarniętych i tematowych miłośników kryminałów, których nie usatysfakcjonuje ten autor. Ja osobiście naprawdę jestem pod dużym wrażeniem  jego twórczości i zdecydowanie mam zamiar przeczytać pozostałe części jego serii.