środa, 31 sierpnia 2016

Immunitet - Remigiusz Mróz




 

" Fear of the dark, fear of the dark

I have a constant fear that something's always near

Fear of the dark, fear of the dark

                         I have a phobia that someone's always there "  - Steve Harris


"Afraid to read fast" - chciało by się rzec parafrazując Bruce"a Dickinsona, który już chyba zawsze będzie mi się kojarzył z dzwonkiem telefonu Joanny Chyłki. Ta sympatyczna prawniczka - choć to w przypadku jej osoby określenie dla niektórych mocno kontrowersyjne - oraz jej podopieczny "Zordon" całkowicie zawładnęli moją czytelniczą wyobraźnią i dlatego ta właśnie seria jest moją ulubioną z dotychczas poznanych dokonań Remigiusza Mroza. Wspomniany duet po prostu miażdży system i dlatego wiadomość o zbliżającej się szybkimi krokami premierze czwartej części cyklu był jedną z lepszych wiadomości tego lata. Mimo, że w tym roku lato specjalnie nas słońcem nie rozpieszczało, to ten właśnie news potrafił rozgrzać mnie chyba nawet bardziej niż słonce nad Czarnogórską Riwierą. Nawet się nie zdążyłem zorientować i "Immunitet" już za mną. Za późno na wnioski, że trzeba było się wolniej delektować tą lekturą, ale z drugiej strony jak tu nie chłonąć ekspresowo perypetii tej dwójki prawników, zwłaszcza w wydaniu mistrza Gosztyły :)
 
"Immunitet" daje radę ! I to jak ! Różnie to jest z kolejnymi częściami cyklów literackich czy filmowych, ale w przypadku tej książki wszelkie obawy się nie sprawdzają, bo ta seria nabiera rozpędu i mam tylko nadzieję, że Remigiusz Mróz szybko jej nie zakończy, a zapowiedzi co do ekranizacji okażą się sprawdzone. Kiedy w naszym kraju zrobiło się głośno na temat Trybunału Konstytucyjnego, to szczerze mówiąc nie sądziłem że ten temat będę przerabiał razem z Chyłką i Zordonem, choć z drugiej strony Remigiusz Mróz przyzwyczaił nas do tego, że jest na bieżąco z aktualną sytuacją i nie dotyczy to tylko i wyłącznie szeroko rozumianej popkultury ( zresztą tutaj sięga głównie po klasyków ). Nie inaczej jest tym razem, bo bohaterem "Immunitetu" jest sędzia Trybunału Konstytucyjnego właśnie, który zostaje postawiony w oskarżenie dotyczące morderstwa. Cała sprawa pachnie prowokacją, bądź też kolejną rozgrywką polityczną, ale czy w rzeczywistości sędzia okaże się niewinny? Do wyjaśnienia tej sprawy zostanie zaprzęgnięta ekipa Chyłki co gwarantuje spore emocje i wyśmienity humor pełen ironii i sarkazmu. Nie będę się wdawał w sprawy proceduralne związane z samym postawieniem przed sądem sędziego Trybunału, bo te kwestie znakomicie myślę sobie wyjaśni już sam autor w przejrzysty i prosty sposób odkrywając przed nami specyfikę działania systemu prawnego w naszym kraju i wszelkie niuanse z tym związane. Remigiusz Mróz posiada rzadki dar tłumaczenia zwykłemu laikowi jak ja mechanizmów prawnych w sposób przystępny, a nie jest to wcale łatwe. Mało tego, o sile jego książek stanowi też to że potrafi niczym Grisham ożywić nudne korytarze i sale sądowe i uczynić je miejscami które aż kipią od emocji i napięcia mimo tego, że w polskiej rzeczywistości pewnie jednak zioną raczej nudą i beznadzieją.

Chyłka znów uruchamia pokłady inwencji i extra-energii, co cieszy zważywszy na trudne momenty jakie przeżywała w "Rewizji" i przebojem popycha do przodu sprawę. Stosuje przy tym jak zwykle niekonwencjonalne i nie zawsze do końca legalne rozwiązania. Zordon stara się nią opiekować i trzymać w ryzach ( oczywiście słabo mu to wychodzi ) , a obok nich, a bardziej może w tle nie zabraknie też "Borsuka" - którego swoją drogą bardzo polubiłem i Kormaka. Tempo szybkie, intryga ciekawa, a im mniej wiecie na jej temat przed przystąpieniem do lektury tym lepiej, dlatego tradycyjnie nie popsuję Wam tej zabawy :D Wspomnę tylko, że pomiędzy głównymi bohaterami będzie jeszcze bardziej elektrycznie niż dotąd, a co to oznacza to już uruchomcie sami wyobraźnię. Czym jest Cymelium i dlaczego Joanna obdarzy nim Zordona? Na ile traumatyczna przeszłość Chyłki i w pewien sposób źródło jej alkoholowych problemów zostanie nam w końcu rozjaśnione. Autor pokusi się o intrygujące i nowatorskie rozwiązania jeśli chodzi o wprowadzenie tych wątków, ale czy nowe informacje zamiast zapewnić odpowiedzi tak naprawdę jeszcze bardziej namieszają w dalszym rozwoju wypadków. Jeśli tak się stanie, to akurat dobrze dla czytelników bo gwarantuje dużo potencjału do trwania przygody z Chyłką i Zordonem. Kiedy poznacie zakończenie "Immunitetu" to trudno żebyście nie wyobrazili sobie tak jak ja przewrotnego uśmiechu na ustach Remigiusza Mroza, który pisząc ten fragment - pozostawia czytelnika z rozdziawioną gębą i cisnącym się na usta "WTF???!!". Mam wiele sympatii do tego autora właśnie za tego typu zabiegi, za poczucie humoru, za wciąganie czytelnika w swego rodzaju grę, ale również za gust muzyczny : Ironsi, Parkway Drive, Stone Temple Pilots - soundtrack tej książki jest niesamowity, a śmiem przypuszczać że takie utwory jak "Down" nie znalazły się tu przypadkowo, ale być może autor słuchał sobie tych utworów podczas pisania, a może biegania. Tak - biegania, bo nie wiem czy wiecie, ale "robi" on 100 km tygodniowo jak wyczytałem w jednym z wywiadów. Uwierzcie mi - te kilometry są naprawdę imponujące, bo sam biegam i już 50 km tygodniowo daje sporo w kość. W ogóle tak sobie myślę, że całkiem inaczej czyta się książki kogoś, kto - tak mi się przynajmniej wydaje - karmi się podobnymi rzeczami jak ja...no trochę tu zbaczam z głównego toru więc chyba pora na meritum...
 
Kończąc tą - trudno nie zauważyć - mocno entuzjastyczną opinię, pragnę zachęcić do przesłuchania jej w wersji audiobooka. Dzięki Audiotece tak właśnie rozpocząłem i kontynuuje przygodę z Remigiuszem Mrozem i jego "Chyłką". Dlaczego? Nie dlatego, że jestem leniwy, czytam bowiem dużo zarówno w ebooku jak i w papierze, ale da takie pozycje które są genialnie interpretowane i zyskują jako audiobooki. Tak jest właśnie tutaj, gdzie Krzysztof Gosztyła czyni cuda, a gościnny udział Anny Dereszowskiej to prawdziwa wisienka na torcie. Nie wyobrażam sobie, że mógłby tym razem zapoznać się z tą książką inaczej, a za to że Audioteka dała mi tą możliwość tym razem przedpremierowo - serdeczne dzięki - można na Was liczyć :)

wtorek, 30 sierpnia 2016

Morderca bez twarzy - Henning Mankell







Na fali zachwytu książką Magdaleny Knedler - "Nic oprócz strachu", gdzie duch komisarza Wallandera unosi się bardzo wyraźnie postanowiłem również zakosztować słynnej serii z którą wcześniej nie miałem kontaktu. Moje pierwsze spotkanie z tym bohaterem nie rzuciło mnie na kolana i nie wywróciło mego świata do góry nogami, aczkolwiek muszę się przyznać, że wcale tego nie oczekiwałem. Mam problem z Kurtem Wallanderem i trudno mi się będzie prawdopodobnie przekonać do tego policjanta. Może to kwestia tego, iż jestem przyzwyczajony do bardziej charakternych postaci w rodzaju Harry'ego Hole, Fabiana Riska, czy choćby Roberta Huntera, a trzeba przyznać że to zdecydowanie inny klimat. W każdym razie, mimo iż "Morderca bez twarzy" nie przekonał mnie, to dam jeszcze szansę Mankellowi i pewnie za jakiś czas przeczytam "Psy z Rygi". Wtedy będę wiedział czy "Kurt Wallander" jest dla mnie czy też nie :)

Zdecydowanie nie można odmówić Henningowi Mankellowi tego, że posiada swój własny styl, a jego niewątpliwie mocnymi stronami jest duży nacisk jaki kładzie w swoich powieściach na warstwę społeczną i dzięki temu pewnie ma tylu fanów i entuzjastów jego twórczości. Dzięki temu, iż kontekst społeczny jest wyraźnie zarysowany to taki "Morderca bez twarzy" nie może być zaklasyfikowany jako zwykły kryminał. Bardziej można odnieść wrażenie, iż mamy do czynienia z powieścią obyczajową w której wątek kryminalny stanowi tylko pretekst dla pokazania z jakimi przemianami mamy do czynienia w Szwecji i jakie nastroje towarzyszą temu społeczeństwu w najistotniejszych kwestiach. Jeśli chodzi o historię, która stanowi kanwę " Mordercy bez twarzy" to Mankell wykorzystał ją do ukazania kwestii imigrantów w Szwecji i tego jakie emocje wzbudzają oni u mieszkańców tego kraju. Warto zaznaczyć, iż obraz tego kraju i jego obywateli, który ja osobiście miałem w wyobraźni jest zgoła inny niż ten ukazany przez Mankella. Zawsze mi się Szwecja kojarzyła ze społeczeństwem otwartym i tolerancyjnym, gdzie znajduje się miejsce dla różnych światopoglądów, które mogą ze sobą koegzystować w atmosferze przyjaźni i wzajemnego poszanowania granic. Jak się okazuje - nie do końca z taką rzeczywistością mamy do czynienia w tym kraju i właśnie zapoznanie się z tą kwestią było dla mnie największą korzyścią z lektury książki Henninga Mankella. Poza tym wyczuwa się tu atmosferę tego kraju, jego specyficzny klimat, zwyczaje jak również styl życia. Nie będę się tutaj rozpisywał mocniej na ten temat, ale gwarantuje że z tych względów nie zaszkodzi sięgnąć po tą książkę.


Wracając do tego co mnie nie przekonuje do "Mordercy bez twarzy", to znaczy do osoby głównego bohatera muszę stwierdzić, iż nie bardzo dociera do mnie sposób jego wykreowania przez Mankella. Kurt Wallander jest dla mnie jakiś taki niespójny. Z jednej strony aspiruje do inteligentnego, przebojowego śledczego, który momentami zachowuje się niczym James Bond ( no dobra trochę przesadziłem ) , a chwilę później jest facetem w kryzysie wieku średniego, niezdecydowanym, płaczliwym, użalającym się nad sobą. W jednym momencie wzbudza naszą sympatię, kiedy dąży do zagwarantowania bezpieczeństwa i sprawiedliwości pokrzywdzonym i słabszym, żeby zaraz potem samemu stwarzać zagrożenie dla innych, kiedy "prowadzi na gazie". Nie chodzi o to, że mam zamiar oceniać tylko lubię jak główny bohater, zwłaszcza w kryminałach jest "jakiś". Ten brak spójności i wyrazistości osobiście mi przeszkadza. Jeśli Kurt Wallander ma być alkoholikiem,  to niech nim będzie na całego,  jeśli ma być nawet nieudacznikiem to niech nie aspiruje do roli "super hero". No ale to takie moje subiektywne odczucia,  a poza tym może Mankellowi wypada dać więcej czasu. Może obraz Kurta Wallandera wyklaruje się w następnych częściach. No a jeśli taki właśnie ma pomysł na tego bohatera,  to widać na takich detektywów w kryminałach też jest zapotrzebowanie zważywszy na liczbę entuzjastów tej serii i jej autora. Czas pokaże czy i ja się do niego przekonam. 

Cieszę się,  że w końcu trafiłem na książkę która nie wzbudza mojego entuzjazmu,  bo już się bałem że coś jest ze mną nie tak i wszystko mi się podoba :) Mam nadzieję,  że fani Wallandera nie będą mi mieli tej opinii za złe,  ale mimo że tak jak na początku wspomniałem,  w powieści  Magdaleny Knedler ponoć unosi się  duch Wallandera to zdecydowanie mi bliżej do klimatu książki naszej polskiej autorki niż samego Mankella.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Zimne popioły - Valentin Musso





Bardzo przypadła mi do gustu ta książka. Tematyka, klimat, sposób poprowadzenia tej historii. Autor wykazał się sporym wyczuciem przy tym przecież bardzo delikatnym temacie. Nie postawił na tanią rozrywkę, nie pokusił się na powieść z gatunku tych rozrywkowych, widowiskowych. W zamian za to popełnił powieść ambitną na wysokim poziomie. Mnie osobiście przekonał do swojego stylu i zaciekawił. Ponadto dokonał naprawdę trudnej rzeczy, bo mimo, iż kwestia wojny, a tym bardziej holocaustu zwykle wzbudza masę negatywnych emocji i wpływa na mocno przytłaczający i ciężki wymiar tego typu literatury. Valentin Musso, mimo że w żadnym wypadku nie zbagatelizował tematu, to udało mu się uzyskać całkiem odmienną perspektywę niż w podobnych książkach , które przyszło mi czytać.

Książka Valentina Musso urzekła mnie okładką, a wypatrzyłem ją u Tomka Radochońskiego w zapowiedziach. Zachęcam zresztą do zapoznania się z jego recenzją tej książki, gdyż jak zwykle warto się zapoznać z refleksjami Tomasza. Z tego co zauważyłem bardziej mi przypadła do gustu ta pozycja niż jemu, ale fakt faktem można się doszukać kilku mankamentów na które on zwrócił tu uwagę. Nie jest to z pewnością powieść o której będę pamiętał bardzo długo, ale dzięki niej udało mi się zdobyć na kilka chwil naprawdę ważnych refleksji odnośnie relacji rodzinnych i ryzyka związanego z odgruzowywaniem przeszłości. Czasem chyba faktycznie lepiej kiedy pewne sekrety pozostaną nieodkryte, zwłaszcza jeśli ich wyciągnięcie ich na światło dzienne może spowodować wiele bólu i cierpienia. Myślę sobie, że zdarza się nam przeceniać wartość szczerości i uczciwości kosztem intymności i granic naszych bliskich, a to w rezultacie wypacza rolę prawdy w naszym życiu. Czy do takiego wniosku dochodzi też bohater książki Valentina Musso ? O tym przyjdzie nam się przekonać w finale.

"Zimne popioły" to historia, która toczy się dwutorowo a za punkt wyjścia służą tutaj dwa z pozoru niezwiązane ze sobą wydarzenia. Mniej więcej w tym samym czasie we Francji umierają w różnych okolicznościach dwie osoby w podeszłym wieku. Nicole Brachet zostaje zamordowana w brutalny sposób podczas napadu o charakterze rabunkowym ( ale czy na pewno?  ), a Henri Cochet umiera z powodu udaru. Jak pewnie łatwo się domyślić, oba te wydarzenia są ze sobą związane, a losy Nicole i Henriego w przeszłości się skrzyżowały. Wnuk nieboszczyka Aurelian przeprowadzi śledztwo, które zostanie zapoczątkowane w wyniku tajemniczego filmu, który znajdzie w trakcie porządkowania rzeczy po zmarłym dziadku. Przeszłość, której tłem będzie wojna i nazistowskie zbrodnie rzuci nowe światło na wizerunek osoby dla Aureliana najdroższej na świecie. Czy idealizowany przez niego dziadek okaże się współodpowiedzialnym za zbrodnie przeciwko ludzkości? Czy współpracował z nazistami ? Czy był kimś innym niż zachowana w pamięci Aureliana jego wizja? Na te pytania będzie się starał odpowiedzieć nasz bohater, a w poszukiwaniu prawdy pomoże mu sympatyczna, młoda doktorantka. W wyniku tegoż śledztwa zostaną na nowo rozdarte zabliźnione rany, a pewnym osobom nie będzie na rękę odkrycie prawdy i posuną się do intryg i knowań, aby ten proces zatrzymać. Sprawi to, iż ta powieść o zabarwieniu głownie obyczajowym nabierze też smaczków kryminalnych i sensacyjnych, a że autor z umiarem sięga po te elementy to "Zimne popioły" nie tracą na refleksyjnym, skłaniającym do zadumy klimacie.

Nie znałem wcześniej tego autora i muszę przyznać, iż Valentin Musso zyskał moją sympatię, a jego styl bardzo mi odpowiada. Nie jest on nachalny, nie sili się na zbytni patos i nie pretenduje do wyszukanych form. "Zimne popioły" może i nie są powieścią, która zmienia sposób postrzegania świata, ale zdecydowanie warto przeczytać tą książkę i dać szansę temu autorowi, bo ma on coś w sobie. Poza tym tematyka dotycząca zbrodni dokonanych przez nazistów zawsze zasługuje na przypomnienie. Neonazistowskie ruchy rosną w siłę i warto mieć w pamięci z czym wiąże się ta ideologia - ku przestrodze. Przykre jest to, iż znając życie akurat osoby które ulegają tym ideologiom po książki rzadko sięgają.

niedziela, 28 sierpnia 2016

Egzekutor - Chris Carter






Jest jeszcze lepiej niż w pierwszym tomie serii Cartera o policyjnym detektywie Robercie Hunterze, który oprócz tego, że jest doskonałym fachowcem jeśli chodzi o dedukcję, to jednocześnie posiada wrodzoną intuicję pomagającą mu niemal wejść w perspektywę sprawcy. Nic dziwnego, że jego książka stała się oficjalnym materiałem szkoleniowym dla przyszłych agentów i pracowników struktur policyjnych. Spotkałem się z głosami, że Chrisa Cartera przerosły pochlebne recenzje i sukces "Krucyfiksa". Ja zdecydowanie nie podzielam tego zdania i śmiem twierdzić, że ten od niedawna jeden z moich ulubionych autorów thrillerów sensacyjnych z książki na książkę się rozkręca. Już nie mogę się doczekać co będzie w kolejnej części tej rewelacyjnej serii.

Chris Carter zdążył przyzwyczaić swoich czytelników do tego, że nie zwykł on się bawić w stopniowe wprowadzenie czytelnika w kolejną intrygę. On woli wrzucić nas od razu na głęboką wodę i w związku z tym od razu stajemy się uczestnikami prawdziwej jazdy bez trzymanki. Tym razem jest dokładnie tak samo - "Egzekutor" jak wskazuje sam tytuł rozpoczyna się od brutalnej egzekucji, a ofiara staje się niemalże eksponatem na miejscu krwawej zbrodni, które to miejsce morderca zaaranżował niczym bestialskie dzieło sztuki. Jest mnóstwo krwi, niekompletne zwłoki, a na ciele widnieje numer niczym oznaczenie zbrodniczej kolekcji. Kiedy rozpoczyna się śledztwo, to już na samym jego początku znany nam z "Krucyfiksa" duet Hunter-Garcia podejrzewa, iż nie jest to przypadkowa ani tez pojedyncza ofiara, ale skutek działalności seryjnego mordercy. Sugeruje to też wspomniany numer pozostawiony na ciele ofiary, bo nie jest to niestety "jedynka". Nie mam w zwyczaju zdradzać zbyt wiele jeżeli chodzi o samą treść, za co pewnie będziecie mi wdzięczni bo nie popsuje wam zabawy, ale muszę dodać w tym miejscu, że jeśli cierpicie na jakąkolwiek fobię to zalecam zastanowić się nad lekturą, bo z thrillera może się dla was zrobić w tej książce całkiem przerażający horror bazujący właśnie na waszych lękach, a opisy są bardzo sugestywne. To tak w ramach lojalnego ostrzeżenia. Jeśli ktoś natomiast lubi się bać i liczy na sporą dawkę adrenaliny, to myślę sobie że się nie zawiedzie, a fobie po części dotykają chyba każdego z nas w jakimś stopniu.

Tempo akcji toczącej się w "Egzekutorze" ani na chwilę nie spada, nie będzie tu nudnych opisów, przestojów, dłużyzn, a jednocześnie w żadnym wypadku nie mamy w przypadku Chrisa Cartera do czynienia z tanią sensacją i literaturą klasy B. Intryga skonstruowana jest naprawdę na wysokim poziomie, a autor wykazał się dużą dbałością o szczegóły, równocześnie imponując sporą wiedzą dotyczącą mechanizmów ludzkiej psychiki gdyż reakcje i motywy działania zarówno ofiar jak i sprawcy morderstw sprawiają wrażenie mocno autentycznych i wiarygodnych. Mimo, że nie znajdziemy tu wielu opisów i wyjaśnień i głównie będziemy musieli uruchomić własną wyobraźnię i mocno się koncentrować na następujących w ekspresowym tempie wydarzeniach, to uważny czytelnik doceni sposób skonstruowania całej intrygi i kunszt Chrisa Cartera. Udowadnia on, iż nie tylko thrillery w rodzaju "Zaginionej dziewczyny" gdzie mamy możliwość i czas na spokojnie śledzić rozwój wypadków ze względu na zgoła inny sposób budowania akcji i napięcia, mogą zagwarantować wysoki poziom i autentyzm w ramach szeroko rozumianego gatunku thrillerów. Szybka akcja nie musi bowiem oznaczać, iż otrzymamy książkę z gatunku "zabili go i uciekł", co udowadnia między innymi powieść Karin Slaughter "Moje Śliczne" o której pisałem tutaj.

Podsumowując, serdecznie polecam "Egzekutora" tym którzy czytali "Krucyfiks", ale równie dobrze mogą po niego sięgnąć osoby, które nie znają pierwszego tomu, gdyż kolejne części serii "Robert Hunter" Chrisa Cartera nie są ze sobą jakoś ściśle powiązane i doskonale sprawdzają się jako samodzielne książki. Jak dla mnie ten autor wprowadza wiele świeżości w literaturze tego gatunku, a jego powieści, mimo że dość brutalne, zachowują jednak dobry smak i gwarantują emocje godne dobrego filmu akcji! 

sobota, 27 sierpnia 2016

Ganbare ! Warsztaty umierania - Katarzyna Boni









Przyszła i na mnie kolej jeśli chodzi o książkę, która chyba najczęściej pojawiała się w sieciowych recenzjach na blogach literackich i nie tylko. Chyba właśnie z tego względu tak długo czekałem z jej lekturą, bo coś mi nie pasowało w tym że tak mocno się ją chwali i promuje. Włączyła się moja podejrzliwość, która szeptała mi do ucha - "Chcą Ci chłopie wcisnąć coś na siłę marketingowi spece od reklamy" - jak się miało wkrótce okazać - niepotrzebnie. Jest bowiem jedno miejsce, które odwiedzam kiedy potrzebuje pewnej opinii i skoro tam tez znalazłem entuzjastyczną recenzję "Ganbare" , to już byłem pewny, że w zachwytach nie może być zbytniej przesady i naprawdę warto sięgnąć po tą książkę. A oto link do wspomnianej recenzji, która ostatecznie mnie przekonała Cocteau&Co

W związku z tym, że tak jak wspomniałem nie będziecie mieli większych trudności z namierzeniem wielu bardzo dobrych recenzji, ja dla odmiany postaram się nie rozpisywać ( tak wiem, że mam z tym problem ) i mam zamiar spróbować zrobić to co już od dawna miałem w planach - to znaczy krótko i zwięźle zachęcić Was do sięgnięcia po tą książkę, bo naprawdę warto ! Zaręczam, iż wcale nie jest to dla mnie prosta sprawa. W takim razie do rzeczy: "Ganbare !" Katarzyny Boni to wyzwanie dla naszej umiejętności otwierania się na inność, na często trudną do zrozumienia kulturę, na inny system wartości, na różniący się dość mocno od naszego  - sposób widzenia otaczającego świata. Jest to wielka próba dla nas, aby towarzyszyć w żałobie ludziom, którzy mimo, że nie różnią się od nas jeśli chodzi o etapy przeżywania tego procesu, to zdecydowanie inaczej widzą swoje miejsce na tym świecie i poza nim, porównując ich system wierzeń do dominującej w naszej kulturze wizji tego co niewidoczne dla oczu. Ma się wręcz wrażenie, że kiedy dla przeciętnego Europejczyka metafizyka związana ze śmiercią ogranicza sie do pogrzebu, ewentualnej chwili refleksji przy okazji towarzyszącego mu nastroju świątecznego, czy wizyty na cmentarzu z okazji "Święta Zmarłych", to dla mieszkańców Azji śmierć i umarli przenikają się ze światem żywych w każdym niemal momencie codziennego życia. Kiedy my robimy wszystko, żeby nie konfrontować się z umieraniem, to oni nie widzą nic dziwnego w planowaniu własnego pogrzebu w wieku lat kilkunastu. Dlatego też chyba tak interesującą, hipnotyzującą wręcz lekturą jest reportaż Katarzyny Boni.

"Ganbare!" to tytuł dość przewrotny, aczkolwiek z drugiej strony możemy zauważyć, że jest coś takiego w specyfice bohaterów tej książki, ze z jednej strony złoszczą się oni i nie zgadzają na krzywdę która ich spotkała ze strony bezlitosnej natury i ludzkiej ignorancji, ale z drugiej strony zdają się przechodzić nad potrójną tragedią, która ich spotkała do porządku dziennego i żyć tak jakby nie stało się nic. Trwają, snują plany, odbudowują, zabezpieczają się na wypadek śmierci. Są w tym wszystkim dość apatyczni i momentami jakby zawieszeni, ale z drugiej strony rodzi się pytanie na ile odpowiedzialne jest za to nieszczęście jakie ich spotkało, a na ile jest to naturalna tendencja tej jakże intrygującej kultury. "Ganbare!" to zwrot, który w wolnym tłumaczeniu oznacza mniej więcej to, iż w życiu nie ma czasu na zbytnie sentymenty i oglądanie się za siebie i należy po prostu iść do przodu i nie oglądać się za siebie. Mimo, bohaterzy tego reportażu starają się właśnie to czynić, to równocześnie jak każdy chyba człowiek potrzebują czasu i możliwości na przeżycie swojej żałoby, a robią to w sposób który nieraz może nas zadziwić i może być trudny do zrozumienia dla naszego kręgu kulturowego.

Katarzyna Boni napisała książkę bardzo ważną i teraz myślę sobie że dobrze, iż była ona tak mocno promowana i dzięki temu mam nadzieję, że sięgnęło po nią wiele osób. Reportaż ten przede wszystkim  stanowi dla mnie bowiem pouczającą lekcję o tym, że nie zawsze istnieje konieczność zrozumienia drugiego człowieka żeby mu pomóc w cierpieniu. Najczęściej wystarczy towarzyszyć mu i wysłuchać, pobyć z osobą w kryzysie, a cała ta wiara w psychoterapeutyczne interwencje, profesjonalną pomoc i wizje systemowego i taśmowego wręcz pomagania w kryzysie zakrywają najważniejszą prawdę. Nigdy bowiem nie przeżywamy straty w taki sam sposób i nasze perspektywy bywają diametralnie różne. Z tego też względu postawa mnicha z "Ganbare!", który po prostu przychodzi, siada, przygotowuje herbatę i słucha "lamentów i narzekań" , a potem znika niepostrzeżenie tak samo jak się pojawił  - bardzo mi zaimponowała. Cała ta książka jest w sumie swego rodzaju towarzyszeniem i jednocześnie konfrontowaniem się z kruchością bytu. To by było z mojej strony na tyle. Znowu się cholera rozpisałem...


czwartek, 25 sierpnia 2016

Moje śliczne - Karin Slaughter





Swego czasu migała mi ta książka w zapowiedziach i przychylnych recenzjach w sieci, a potem jakoś zeszła na dalszy plan i mimo, że miałem ją w planach to gdzieś mi koniec końców umknęła. Pewnie bym już po nią nie sięgnął i spotkał by ją los wielu rewelacyjnych książek które przegapiłem, natomiast w tym momencie moja siostra zaczęła ją zachwalać i wyrażać się o niej w samych superlatywach. Wtedy to już wiedziałem, ze muszę po nią sięgnąć. Kto jak kto, ale ona posiada bardzo dobry gust jeśli chodzi o thrillery czy to w wydaniu książkowym, czy też kinowym. Dziesiątki godzin spędzonych przy serialu "Criminal Minds" i niezliczone maratony mu poświęcone zobowiązują. Zaufanie się opłacało i już wtedy gdy sięgnąłem po prebooka "Blondynka, niebieskie oczy" i połknąłem go praktycznie w trakcie śniadania i porannej kawy, to nie czekałem długo i pobieranej "Moje śliczne" czym prędzej na wirtualną półkę w Legimi. Co do samego prebooka,  to można go przeczytać, a można równie dobrze zacząć lekturę bezpośrednio od książki głównej. Ja jednak mocno polecam też i prebooka, bo jest to świetny pomysł autorki na wprowadzenie do właściwej historii. Ukazanie rysu psychologicznego ofiary nie jest tylko dodatkowym smaczkiem, czy też zabiegiem marketingowym. Nie jest też w żadnym wypadku zamach na naszą kieszeń, bo prebook jest darmowy. Znając perspektywę Julii łatwiej jest nam po prostu żyć całą historią ukazaną w "Moje śliczne' jak również zrozumieć postawy i zachowania jej najbliższych, a także zrozumieć kim dla nich była i jaki miała na nich wpływ. Każdy niech zdecyduje sam, czy poświęci czas na te niespełna 100 stron, ale gwarantuje, że nie zmarnujecie czasu.



Przechodząc do głównej książki pragnę zaznaczyć, iż była to dla mnie pierwsza okazja spotkania się z twórczością Karin Slaughter i zdecydowanie nie będzie ona ostatnia. Zagęszczenie napięcia i atmosfery trwogi na centymetr kwadratowy jeśli chodzi o karty tej powieści bardzo, ale to bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Spodziewałem sie wprawdzie dobrej ksiazki, ale Karin Slaughter udało sie stworzyć thriller godny gatunkowej ekstraklasy. Mamy tu wszystkie niezbędne składniki rasowego dreszczowca,  począwszy od znakomicie skonstruowanej intrygi osnutej na bardzo dobrym wielowarstwowym pomyśle, poprzez tajemnice z przeszłości, niespodziewane zwroty akcji, a na wyścigu z uciekającym jak comiesięczna wypłata czasem kończąc. Do tego wszystkiego należy dodać świetne rysy psychologiczne postaci -zarówno tych dobrych jak i złych bohaterów. Jakby tego było mało, atmosfera gestnieje tu bardzo szybko z uwagi na fakt poruszanej tematyki brutalnych filmow z gatunku "ostatniego tchnienia". Dodać należy, ze w przypadku tych filmow nie mamy do czynienia z efektami specjalnymi, ale z brutalnymi praktykami w które okazuje się być zamieszana międzynarodowa szajka. 

Głównym tematem "Moje śliczne" jest jednak dochodzenie w sprawie zaginięcia, a moze nawet śmierci młodych kobiet, w tym w szczególności autorka skupia się właśnie na wspomnianej wcześniej Julii, wokół której osnuta jest główny wątek. Dziewczyna znika nie pozostawiając po sobie żadnego śladu,  a mimo tego że okoliczności tego zaginięcia są conajmniej podejrzane, to policja dziwnie nie kwapi się z rozpoczęciem śledztwa z prawdziwego zdarzenia i w rezultacie szybko umarza postępowanie. Tylko najbliższa rodzina nie wierzy,  że Julia po prostu postanowiła uwolnić się od najbliższych i rozpocząć swe życie od nowego rozdania. Ojciec rozpoczyna trwającą latami batalię o wyjaśnienie tej tajemniczej sprawy,  a kwestia odkrycia prawdy na temat tego co wydarzyło się z jego córką doprowadzi do.... No właśnie, tak jak to bywa w przypadku thrillerów,  im mniej wiecie przed rozpoczęciem lektury tym lepiej dla was więc w tym momencie wypada zacząć się hamować ze zdradzaniem szczegółów dotyczących samej treści. Dodam więc jeszcze  tylko,  że kiedy po latach zaginie kolejna młoda dziewczyna sprawy wydają się być do siebie mocno podobne. Policja tymczasem znowu nie wykazuje specjalnego zainteresowania sprawą, pozorując tak naprawdę śledztwo. 

Książka Karin Slaughter przywołuje na myśl najlepsze dokonania mistrza gatunku jak dla mnie czyli samego Harlana Cobena. Kiedy przypomnę sobie jego ostatnią książkę,  to zdecydowanie bardziej jestem przychylny właśnie Slaughter,  bo ona mimo że używa w swojej powieści podobnych schematów,  jak choćby tajemnice z przeszłości,  które dopiero po latach składają się w całość i prowadzą do wyjaśnienia sprawy,  to czyni to w sposób zdecydowanie bardziej oryginalny niż ostatnimi czasy miało to miejsce u Cobena. Intryga jest tutaj prowadzona po mistrzowsku i nawet w momencie kiedy zaczynamy się już powoli domyślać rozwiązania,  to akcja nie wytraca tempa,  a wręcz przeciwnie - dopiero wtedy zaczynamy głównym bohaterkom kibicować w walce z "mężczyznami którzy nienawidzą kobiet". Do samego końca będziemy czytać z zapartym tchem,  a przynajmniej ja tak miałem. Naprawdę nie pamiętam kiedy ostatnio przeczytałem książkę jednym tchem praktycznie się od niej nie odkrywając i nawet perspektywa plaży i słońca zeszła na dalszy plan,  bo ja po prostu musiałem poznać jak najszybciej finał tej historii. 

"Moje śliczne"  to książka rewelacyjna i polecam ją dosłownie każdemu fanowi sensacji, teorii spiskowych,,  thrillerów. Nie no,  po prostu każdemu ją polecam,  a najlepszą rekomendacją niech będzie to,  iż autorka z automatu powędrowała do grona moich ulubionych i z pewnością nie poprzestanę na tej krótkiej znajomości z jej twórczością. Dzięki siostra za rekomendację :) 

środa, 24 sierpnia 2016

Trawers - Remigiusz Mróz






Rewelacyjne zakończenie trylogii! Na sam koniec autorowi udało się zaskoczyć mnie i to nie raz, a myślałem że przejrzałem jego fortele do cna przez wszystkie dotychczasowe perypetie Wiktora Forsta. No to się przeliczyłem i dałem się zrobić w konia niczym małe dziecko, które zamiast obiecanego batonika otrzymuje dietetyczny deser :D Różnica polega na tym, iż dziecku w tym momencie opada szczena i zbiera mu się na płacz, a w moim przypadku świetnie się bawiłem mimo że moja mina musiała być równie bezcenna co u hipotetycznego dzieciaka :)

Dziwnie przebiegała moja przygoda z Wiktorem Forstem,  który jest głównym bohaterem tej trylogii Remigiusza Mroza. Do "Ekspozycji" podszedłem dość sceptycznie,  a wynikało to przede wszystkim chyba z tego,  że miałem do czynienia wcześniej z serią tego autora o Joannie Chyłce,  a to zdecydowanie inne wydanie Mroza - moje ulubione nawiasem mówiąc. Z tego też względu chyba czegoś innego oczekiwałem od spotkania z Wiktorem Forstem i nie przypadła mi "Ekspozycja"  do gustu tak jak choćby "Kasacja". Postanowiłem jednak dać szansę "Przewieszeniu",  bo mam dużo sympatii do Remigiusza Mroza i okazało się,  że była to jedna z lepszych moich czytelniczych decyzji. Udało mi się tym razem wkręcić na całego w klimat tej serii i doskonale się bawiłem w trakcie lektury. Tak samo jest w przypadku "Trawersu". To jazda bez trzymanki od początku do samego końca i z pewnością nie można się tutaj nudzić. 

Forsta zastajemy dokładnie w tym miejscu,  gdzie zostawiliśmy go w "Przewieszeniu",  to jest w areszcie,  gdzie oddaje się nałogowi. Uzależnił się od heroiny i tylko ona jest w stanie zabić cały jego ból i wyrzuty sumienia w związku z tym,  że bliskie mu osoby pożegnały się z życiem tylko dlatego,  że przyszło im go znać. Bestia z Giewontu jest wciąż na wolności i nie pozwoli mu o sobie zapomnieć. Poraz kolejny wciągnie go w swoją chorą rozgrywkę, a żądza zemsty jest jedyną realną alternatywą dla destrukcyjnego nowego hobby Forsta. Pojedynek tej dwójki antagonistów przywodzi na myśl pojedynek szachistów,  a innym razem mamy do czynienia ze starciem przypominającym dwójkę rewolwerowców pod saloonem w samo południe. W tym przypadku scenerię stanowić będą nie szlaki wiodące przez Dziki Zachód,  ale nasze swojskie górskie,  a ściślej biorąc tatrzańskie. Jak pokazuje nam Remigiusz Mróz w swojej powieści,  doskonale odtworzone przez niego w opisach trasy świetnie sprawdzają się jako dodatkowy element do podgrzewania już i tak gorącej atmosfery. 

"Trawers" to świetne ukoronowanie historii z klasycznymi elementami walki dobra ze złem. Jeszcze raz zaznaczę,  że sam finał zapewnia kilka naprawdę wielkich zaskoczeń :) Forst - góral z krwi i kości sprawdza się wyśmienicie jako nasze rodzime wydanie Brudnego Harrego i aż szkoda, że to już ostatnie z nim spotkanie,  ale znając przewrotność i upodobanie Remigiusza Mroza do zaskakiwania swoich czytelników,  to może Wiktor Forst nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W sumie w tej serii zdarzało się już,  że bohaterowie ginęli nagle,  a potem w cudownych okolicznościach wracali do świata żywych ku uciesze czytelników. Polecam szczerze tego sympatycznego autora,  polecam trylogię z Wiktorem Forstem,  a ja odliczam już niemal godziny do premiery kolejnej części serii do której żywię największy sentyment. "Immunitet" z Joanną Chyłką już widoczny na horyzoncie :) 

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej) - Andrzej Stasiuk







Książkę przeczytałem kilka tygodni temu i zwlekałem długo z napisaniem swojej opinii o niej. Dlaczego? Bo kolejny raz napiszę, że uwielbiam Stasiuka, no i oczywiście o tym że jest moim ulubionym pisarzem? Przypadkowo trafi na tą opinię jakiś dziennikarz i powie, że to czysta wazelina albo może nawet i ustawka na zlecenie. No, ale cóż - minęło te kilka tygodni i nic innego mi do głowy nie przychodzi i w sumie co mi tam - bo skoro tak jest, że znów będzie hymn pochwalny dla Andrzeja Stasiuka i jego prozy to widać tak ma być, widać się mu należy i nie ma co na siłę kombinować, a to co kto sobie pomyśli i jak to odbierze to już inna bajka i chyba nie warto się tym przejmować :)


Przez długi czas za swój duchowy autorytet uważałem Marka Hłasko i było tak do czasu aż nie zacząłem czytać Andrzeja Stasiuka. Do Marka Hłaski mam ciągle sentyment i to wielki, ale to właśnie do Stasiuka jest mi teraz o wiele bliżej. Czytając jego książki cały czas sobie kiwam głową, uśmiecham się do własnych przemyśleń i cieszę się gdzieś tam w środku, że jest więcej ludzi na tym świecie, którzy mają taki stosunek do otaczającego świata jak ja i podobną percepcję zjawisk które towarzyszą naszemu bytowaniu na planecie Ziemia. Mimo, że w swoim języku autor ten używa często mocnych, dosadnych opisów, potrafi być ostry, bezpośredni, bezkompromisowy, a czasem i wulgarny to prawda jest taka, że Andrzej Stasiuk jest człowiekiem wrażliwym i uważnym na to co dzieje się wokół niego. Ta właśnie wrażliwość i szacunek do każdej drobnej rzeczy, zdarzenia które stają na jego drodze powodują że może on pisać ( wydawałoby się) cały czas o tym samym, a człowiek wcale się nie nudzi gdyż za każdym razem jest świadkiem nowego odkrycia odnośnie tematów już przecież przerabianych wielokrotnie i omawianych w ujęciu rożnych perspektyw. 
 
Niniejsza książka jak wskazuje sam tytuł właśnie jest swego rodzaju autobiografią, a może właściwie jej pewną częścią. Nie znajdziemy tu jednak jakiś suchych dat, chronologicznego ujęcia procesu tworzenia się figury pisarza, następujących po sobie łańcuchów wydarzeń, które prowadzą do konkretnej konkluzji. No ale kto już miał okazję zapoznać się z twórczością tego pisarza, to pewnie nie spodziewał się niczego takiego po "Jak zostałem pisarzem". Ja przynajmniej spodziewałem się właśnie takiej formy jaką tu otrzymałem, to znaczy w miarę luźnego, czasem chaotycznego, przypadkowo uporządkowanego zbioru refleksji na temat życia, przeszłości, aspiracji, marzeń, sukcesów czy porażek. Spodziewałem się opowieści rodem w tych, które opowiadane są na ogniskach, czy na ten przykład więziennej pryczy ( o pobycie w więzieniu też tu będzie zresztą ) . To właśnie autor tutaj czyni, a w opowieść swą wprowadza istotne momenty z życia PRL-u i nie tylko. Opowiada o swoich fascynacjach, o muzyce, literaturze, ale przede wszystkim o ludziach których spotkał na swej drodze i jak go oni ukształtowali. Nie jako pisarza, ale jako człowieka. W ogóle tak sobie myślę, że tytuł tej książki mógłby równie dobrze brzmieć " Jak zostałem człowiekiem". Jest to książka o kształtowaniu się systemu wartości, o tym jak można przedkładać ideały nad konformizm i o tym , że czasami nie można w życiu iść na kompromisy nawet za cenę utraty wolności.

Pierwsze moje spotkanie z Andrzejem Stasiukiem miało miejsce podczas lektury rewelacyjnego wywiadu rzeki "Życie to jednak strata jest" i od tego czasu jestem zafascynowany tym człowiekiem. W tym właśnie wywiadzie mówił on o tym, że " istnieje szkoła interpretacji, która odseparowuje dzieło od autora, ale ja uważam, że kiedy literatura wiąże się nierozerwalnie z życiem pisarza, to jest głębsza i bardziej wstrząsająca" i cytat ten oddaje właśnie chyba najdobitniej to o czym jest "Jak zostałem pisarzem". Zaznaczam jednak, iż nie jest to literatura dla każdego, bo warunkiem żeby ją docenić jest wrażliwość, otwartość, tolerancja i zamiłowanie do prostoty i prozy życia. Nie chodzi mi przy tym o to, iż sam życiorys tego pisarza, który tu otrzymamy w dużym fragmencie jest nieciekawy, bo dzieje się tu naprawdę dużo i są to rzeczy często dość kontrowersyjne. Chodzi mi bardziej o fakt, iż nie to jest w tej książce najważniejsze o czym ona opowiada tylko w jaki sposób Andrzej Stasiuk widzi świat i ludzi. Z tych też względów bardziej się skupiłem na emocjach, które we mnie wzbudza niż na samej treści. Już samo przypominanie sobie tego na potrzeby stworzenia tej opinii wzbudza nostalgię i uruchamia duże pokłady sentymentalizmu więc jeśli ktoś ma ochotę na tego typu przeżycia, to z czystym sercem mogę tą książkę polecić :)

niedziela, 21 sierpnia 2016

Bałkańskie upiory - Robert D. Kaplan








Podróż przez historię

Tak się złożyło, że czytałem tą książkę będąc na wczasach na Bałkanach. Dziwna sytuacja...człowiek odpoczywa, wygrzewa się na słońcu, a jeszcze nie tak wcale dawno, nieopodal działy się tak makabryczne rzeczy...Ktoś powie: "Co w tym dziwnego? To przecież historia", ktoś inny uśmiechnie się pod nosem z politowaniem - "Znowu te pseudofilozofie...". Nie wiem, ale ja tak jakoś nie potrafię zapomnieć i w dziwny sposób wydaje mi się, że przynajmniej właśnie choćby tą pamięć jestem tym ludziom winien. 

Książki jak ta, powinny być moim zdaniem polecane dzieciom, a bardziej młodzieży jako lektury w szkole. Celowo używam słowa "polecane", bo moim zdaniem zmuszanie kogokolwiek, na ten przykład z uwagi na kanon tzw. "lektur obwiązkowych" do czytania to błąd, który w rezultacie skutkuje niechęcią do czytania, a nawet do reakcji awersyjnych na książki w ogóle. Powinna być na ten przykład dostępna pula pozycji, które się proponuje uczniowi do przeczytania i pozostawiony mu spory wachlarz wyboru. Myślę ze młodzież szkół średnich, patrząc na ciężkostrawne piguły z którymi przyszło im nieraz sobie radzić w ramach żelaznych propozycji programowych, spokojnie ogarnęłaby takiego Kaplana i mało tego, miała by z niej więcej korzyści niż z tego co często każe sie młodym ludziom czytać w szkołach. Brak takiej łatwoprzyswajalnej, w przy tym wartościowej wiedzy u młodzieży wiąże się ze stereotypami, negatywnymi przekonaniami i szkodliwymi mitami w życiu dorosłym, a już nawet i obecnym. W rezultacie nawarstwiają się te najbardziej niepokojące i odpychające mnie osobiście procesy i postawy o charakterze szowinistycznym, nacjonalistycznym i  dochodzi do konfliktów w społeczeństwach , nawet na taką skalę jak miało to miejsce na Bałkanach pod koniec dwudziestego wieku. Miało też i miejsce wielokrotnie wcześniej. Ktoś może powiedzieć : "A co to ma wspólnego z nami? Co to ma wspólnego z Polską ?" Otóż ma i to bardzo dużo, bo kto sięgnie po "Bałkańskie upiory" , to z przerażeniem może odkryć klimaty mocno charakterystyczne dla współczesnej Polski, która aż kipi od chorego nacjonalizmu, tak jak kipiały nieraz jugosłowiańskie ulice w latach dziewięćdziesiątych. 

Kaplan w swojej książce opisuje zależności jakie istniały pomiędzy bardzo zróżnicowanymi narodami, które ku ich nieszczęściu historia umiejscowiła gęsto obok siebie i uczyniła sąsiadami zajmującymi obszar Bałkanów. Dużo prawdy jest w tej metaforze, że zawsze istniał tu swoisty kocioł postawiony na piecu, który albo był podgrzewany do znośnej temperatury, umożliwiającej powstawanie ciekawej zjadliwej potrawy ,bądź tez ogień był podsycany przez nieodpowiedzialnych szaleńców i wtedy kipiało...Przy takiej mieszance temperamentów, gorących umysłów i ogromnego ducha trzeba naprawdę dobrej woli, żeby razem współistnieć i tworzyć konfederacje oparte na kompromisie. Ważne jednak jest to, żeby pamietać iż się da, ale jeśli weźmiemy brak dobrej woli i do tego dołożymy chore ambicje, fanatyzm religijny, nacjonalizm i pęd do władzy to wtedy mamy konflikt , może nawet zbrojny. Otrzymamy wówczas wojnę, a w najgorszym wypadku regularne ludobójstwo. 

Warto czytać "Bałkańskie upiory"  ku przestrodze, zwłaszcza ze Kaplan przeprowadza tu naprawdę historyczną rozprawę na poziomie, dotycząca niemal wszystkich krajów bałkańskich i pokazuje jak region ten był targany poprzez konkurencyjne wpływy zachodnie i wschodnie. Po dziś dzień zresztą można tu zauważyć walczące ze sobą wpływy tureckie z Republiką Wenecką, Austro-Wegrami, pomiędzy Islamem, Prawosławiem, Watykanem. Znajdziemy tu masę faktów, które pomogą wykorzenić funkcjonujące wciąż stereotypy, a wszystko to jest podane w sposób naprawdę przystępny i ciekaw. Swego czasu moje zainteresowanie historią i wiedza z tego zakresu były duże, ale mimo iż teraz zauważam, iż wiele już zapomniałem, to nie warto się bać książki Kaplana, gdyż ona nie wymaga od nas aż takiego zakresu wiedzy i nie jest typowym opracowaniem z suchymi historycznymi faktami i datami. Jest to książka oddziaływająca na wyobraźnię i zmuszająca do refleksji i nie tylko osoby interesujące się tym właśnie regionem znajdą tu coś istotnego dla siebie. Wiele mógłbym tu pisać, bo mam masę refleksji po "Bałkańskich upiorach", ale postanowiłem sobie iż nie będę nikomu nic sugerował, bo zauważyłem że recenzje i opinie dotyczące wszystkiego co z Bałkanami i tamtejszymi konfliktami związane kończy się na swego rodzaju optowaniem ( często nieświadomym ) za którąś ze stron. Ja nie mam zamiaru nikogo potępiać, ani żadnej strony żałować w sposób szczególny, natomiast myślę, że warto jakieś zdanie swoje i wiedzę akurat w tym temacie posiadać i dlatego zachęcam do lektury i wyrobienia sobie swojego. Pozdrawiam ! 

sobota, 20 sierpnia 2016

Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo. - Marek Rabij




Słuchając sobie tej książki w formie audiobooka miałem przez cały czas takie dziwne poczucie jakby ta opowieść była swego rodzaju baśnią. Nie wiem czy to kwestia doskonałego swoją drogą lektora w osobie Andrzeja Ferenca, czy bardziej chodzi o to, że opisane tutaj sytuacje wydają się być na tyle nierealne we współczesnej rzeczywistości, że człowiekowi trudno jest uwierzyć w to że to reportaż. Niestety, mimo że próbowałem chyba zastosować mechanizm wyparcia i nie dopuścić do siebie tych trudnych faktów, to takie rzeczy dzieją się naprawdę i mimo tego,  że mają miejsce daleko od nas to prawdopodobnie w jakiś sposób bierzemy udział w tym niewolnictwie. Robimy to bądź bezpośrednio - kupując produkty odzieżowe firm korzystających z niewolniczej pracy,  bądź pośrednio kiedy przymykamy oczy i zamykamy uszy na wszelkie informacje na ten temat.


Bangladesz - miejsce samo w sobie egzotyczne, kojarzące się wprawdzie samo w sobie z biedą, ale też pobudzające naszą wyobraźnię i chęć poznania. Kiedy przyswoicie już treść tej książki,  to myślę sobie że państwo to znajdzie się na końcu waszej listy z planami wakacyjnymi. Wszystko co tu przeczytacie woła o pomstę do nieba. Dziennikarz Newsweeka wykonał kawał tytanicznej pracy i postarał się przedstawić reportaż z pierwszej linii odzieżowego frontu,  a nie poszedł na łatwiznę spisując internetowe źródła tak jak zdarza się w innych tego typu książkach. Dlatego właśnie warto sięgnąć po książkę Marka Rabija. Pierwszy raz tak naprawdę dotarło to do mnie przy okazji "Głodu" Martina Caparrosa ( nie będę dawał linka,  bo komu zależy to sobie poszuka :D), a "Życie na miarę" jest tego potwierdzeniem,  że za biedę,  niedostatek, niesprawiedliwość społeczną  nie odpowiada tak naprawdę brak dóbr, ale perfidia i machinacje światowych koncernów. Do momentu kiedy na poważnie wziąłem się za czytanie reportaży to żyłem sobie trochę w takiej jakby bańce naiwności, że przecież nikt świadomie nie skazywałby na taki los drugiego człowieka. Kiedy zacząłem się wygryzać w te książki, a funkcjonowanie pewnych mechanizmów można było zauważyć i zyskać szerszy obraz tych sytuacji,  to od tego momentu często towarzyszy mi złość, bunt i niezgoda na świat w którym przyszło mi żyć. Lojalnie uprzedzam każdego kto ma zamiar sięgnąć po "Życie na miarę"  albo też jakikolwiek inny reportaż z najwyższej półki,  że jeśli ktoś ma  chce zyskać świadomość co człowiek robi z drugim człowiekiem to niech to zrobi. Zaznaczam jednak,  że większa świadomość wiąże się też często z koniecznością zmiany nawyków życiowych,  jak choćby w tym przypadku rezygnacja z zakupu ulubionych ciuchów,  a może nawet i więcej Jeśli natomiast ktoś woli żyć komfortowo w błogiej nieświadomości,  to raczej niech poszuka sobie innych lektur.


W takich czasach przyszło nam żyć, że ludzie za dniówkę nie są w stanie zapewnić sobie racji żywnościowej. Mimo, że żyjemy w okresie rozkwitu cywilizacyjnego i dużej świadomości,  to w dalszym ciągu funkcjonuje niewolnictwo. Żyjemy w czasach kiedy 1% ludności żyje ponad stan, mając w posiadaniu dobra warte więcej niż posiada pozostałe
99 %. Ponadto przyszło mam funkcjonować w rzeczywistości,  gdzie mamy narzędzia gwarantujące globalne życie na całkiem niezłym poziomie dla każdego pewnie mieszkańca ziemi, możemy zaspokoić swoje potrzeby,  ale zamiast tego wolimy kosztem innych produkować kolejne wydumane,  sztuczne potrzeby. Smutne to... Takie mam przemyślenia po tej książce... Też tak chcecie?  Jeśli tak..szczerze zachęcam :)

piątek, 19 sierpnia 2016

Ofiara bez twarzy - Stefan Ahnhem




Boję się mocno książek,  które są promowane przy pomocy porównań do legend  gatunku. Z reguły kończy się to jednym wielkim rozczarowaniem,  bo człowiek oczekuje niewiadomo czego. Jeśli dodać do tego fakt,  że autora "Ofiary bez twarzy " tytułują mianem nowego Nesbo to oczekiwania ( zwłaszcza jeśli jest się jego fanem tak jak ja ) wzrastają niemal do granic możliwości. W związku z tym z rezerwą podchodziłem do książki Stefana Ahnhema,  co jak się okazało było niepotrzebne. Autor zdecydowanie w moim odczuciu uciągnął ciężar oczekiwań.


"Ofiara bez twarzy " to rasowy thriller w którym bardzo mocno czuć skandynawski sznyt. Jest tu zimna zdystansowana atmosfera, powoli budowane i wzrastające w odpowiednim tempie napięcie i bohaterowie nakreśleni mocną,  zdecydowaną kreską. Dodajmy do tego odpowiednio skrojoną intrygę z zaskakującym zakończeniem i milion pytań na które mamy zdobyć odpowiedzi,  a będziemy się bawić znakomicie. Jedynym warunkiem jest sympatia do tego gatunku oraz w miarę duża tolerancja do brutalnych czasami i krwistych opisów,  bo tych tutaj z pewnością nie zabraknie. Gdyby komuś było jeszcze tego mało i jest też otwarty na nowe formy percepcji, to polecam sięgnąć po książkę w formie audiobooka,  gdzie znajdziemy świetną interpretację w wykonaniu Mariusza Bonaszewskiego. Aktor ten bardzo odpowiada mi jeśli chodzi o rolę lektora w audiobookach,  a z książek które czytał wcześniej mogę polecić choćby pozycje wspomnianego Nesbo,  które interpretował moim zdaniem nawet lepiej niż mistrz Gosztyła.


Główny bohater "Ofiary bez twarzy" Fabian Risk przenosi się do Helsinborga ze Sztokholmu. Ucieka przed zgiełkiem dużego miasta oraz bliżej nieokreślonymi z początku duchami przeszłości,  które zbytnio mi ciążą i dlatego liczy na świeży start. Ma nadzieję w końcu odpocząć,  między innymi od trudnej pracy,  a także poświęcić więcej czasu własnej rodzinie, która o mały włos się nie rozpadła. Dlatego? Tego już się dowiecie z książki jeśli po nią sięgniecie. Jak się wkrótce okaże trudno uciec przed demonami przeszłości,  a nawet jeśli jakoś mam się to uda,  to wnet zjawiają się nowe,  które często są jeszcze gorsze do opanowania. Tak dzieje się w przypadku Fabiana Riska. Detektyw jeszcze nie zdąży się rozpakować,  a już dowiaduje się ze został przydzielony do śledztwa i to nie byle jakiego,  bo to śledztwo dotyczy brutalnego morderstwa,  a ofiarą jest były nauczyciel Riska. Chcąc tego czy nie,  nasz bohater znów będzie musiał odstawić na bok rozwiązywanie rodzinnego kryzysu i zająć się śledztwem,  które być może będzie dotyczyć go w sposób bardziej bezpośredni niż sam się tego na początku spodziewał. Motywem zabójstwa ( a nie skończy się na jednym)  są prawdopodobnie niewybaczone krzywdy z czasów szkoły, a sprawca  był ofiarą szkolnej fali.


Książka jest naprawdę bardzo dobra i warto sięgnąć po nią jeśli ktoś szuka rasowego thrillera. Nie znałem wcześniej tego autora i przyznam się  że zakupiłem go tylko i wyłącznie z uwagi na osobę Mariusza Bonaszewskiego i reklamę,  którą zobaczyłem na stronie mojej ulubionej audioteki. Myślę,  że nie tylko fani skandynawskich thrillerów będą zadowoleni. Uwielbiam być tak pozytywnie zaskakiwany i oby mi się to zdarzało jak najczęściej :) Tak w ogóle to myślę sobie,  że mam niemałe szczęście do dobrych książek i mimo ostatniego artykułu Polityki,  że nie warto czytać recenzji bo są ustawione,  to zaręczam że moje recenzje nie są pisane na zlecenie,  a że są entuzjastyczne?  Cóż kiedy mi się książka podoba,  to idiotyzmem byłoby na siłę ją krytykować.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Eli, Eli - Wojciech Tochman




Echa reportaży autorstwa Wojciecha Tochmana były przeze mnie słyszalne już od dłuższego czasu, a jednak tak jakoś się składało że długo nie udało mi się przeczytać żadnej jego książki. Tak dużo dobrych książek, tak mało czasu na czytanie. Kiedy natomiast natrafiłem na rozmowę z Wojciech Tochmanem w książce "Punkty zapalne" Jerzego Borowczyka i Michała Larka,  to tak mnie do siebie ten człowiek przekonał,  że nie mogłem już dać mu czekać. Niezawodne "Legimi bez limitu"  ma w swojej ofercie "Eli,  Eli"- piękną, wzruszającą i smutną jednocześnie książkę o Filipinach. To właśnie ona jako pierwsza została moim czytelniczym łupem.


" Eli,  Eli " powstała ze współpracy Wojciecha Tochmana z fotografem Grzegorzem Wełnickim i jest skonstruowana w ten sposób,  że każdy kolejny rozdział to historia jednej fotografii i osoby na niej obecnej. Efekt jest o tyle bardziej interesujący,  bo obrazy które widzimy nie zawsze okazują się być tym, czym były przy pierwszym wrażeniu. Zarówno zdjęcia jak i teksty Tochmana odbijają się bardzo głęboko na duszy osób wrażliwych. Historie,  nad którymi przyjdzie nam się tutaj pochylić opowiadają o zwykłych ludziach,  którzy  mogliby przeżywać dylematy podobne do tych które stają się również i naszym udziałem. Ludziach,  którzy tak jak my mieliby cele,  aspiracje,  marzenia,  plany,  ale jest jedna istotna różnica pomiędzy nimi a nami - my nie mieszkamy na wysypisku śmieci,  nam los nie przydzielił miejscówki w slamsach Manili. Kiedy poznamy życiorysy tych ludzi,  a właściwie ich skrawki to będziemy mogli popatrzeć na nasze życie z całkiem innej perspektywy. Mieszkańcy dzielnic nędzy,  cmentarzy, wysypisk śmieci,  ulic,  nie mają dużego wyboru,  a ich jedyna perspektywa tak naprawdę wiąże się z przetrwaniem. Nawet jeśli uda się im jakimś cudem tego dokonać,  to często jest to okupione tak wielkim poświęceniem,dehumanizacją, wyrzeczeniami,  że trudno się tym cieszyć. Tym bardziej trudno, że przetrwanie to zwykle chwilowe zwycięstwo,  trwające kilka co najwyżej dni,  a potem wszystko zaczyna się od początku. Ludzie cierpią tutaj nędzę,  chorobę,  są wykorzystywani i nadużywani fizycznie,  psychicznie,  duchowe,  są  wyrzuceni poza nawias społeczeństwa,  eksploatowani do granic możliwości,  a  potem wypluwani. Przez kogo?  Przez patologiczny,  bezduszny,  system,  kościół, rząd, wielkie koncerny i pozostałą - wybraną - mniejszą - bogatą część filipińskiego społeczeństwa. Smutek,  złość,  niedowierzanie,  bunt - te właśnie uczucia towarzyszą nam w trakcie czytania "Eli, Eli"  i mimo,  że są one trudnymi uczuciami i nikt z nas nie lubi ich przeżywać,  to przynajmniej tyle jesteśmy tym ludziom winni.


Bardzo sobie cenię tych autorów reportaży,  którzy nie wstydzą się swoich emocji i w ich opisach można odnaleźć duże pokłady empatii oraz autentycznej troski o ludzi których historie opisują. Wprawdzie na koniec tej książki autor droczy się trochę z czytelnikiem opisując jak to na tych historiach wszyscy chcą zarobić,  ale akurat Wojciecha Tochmana o to bym nie posądził nigdy, gdyż z każdego zdania jakie pada w "Eli,  Eli"  czuć troskę o drugiego człowieka,  który znalazł się w potrzebie. Podobnie jak można to zauważyć u Jacka Hugo - Badera, to co znajdziemy u Andrzeja Stasiuka, tak też Tochman w swej sztuce reporterskiej ceni sobie bezpośredni kontakt,  a wręcz można rzec udział w życiu bohaterów opisywanych przez siebie. Wchodzi w społeczność o której tworzy reportaże, a nawet decyduje się na aktywną pomoc tym ludziom. Wystarczy choćby prześledzić jego dotychczasową karierę zawodową, by zauważyć iż rys społecznika jest bardzo mocno obecny w postaci tego człowieka. Mocno trafia do mnie jego wrażliwość, blisko mi do języka jakim opisuje oglądaną rzeczywistość, zdecydowanie staram się kierować w swoim życiu podobnym systemem wartości co on. Z tych też względów nie będę pisał więcej na temat treści tu zawartych,  bo gwarantuję, że warto poświęcić tych kilka godzin i samemu poznać losy tych kilku osób tu opisanych. Ze swojej strony obiecuję,  iż będzie to lektura niezapomniana.


Na zakończenie napiszę tylko, że z pewnością nie jest to ostatnia książka Wojciecha Tochmana,  którą przeczytałem,  ale w związku z tym że są to reportaże które dają mocno po twarzy to będę to robił z przerwami i dam sobie trochę czasu do następnego spotkania. Trzeba mieć bowiem siły na taką literaturę,  bo tak jak autor pisze z pełnym zaangażowaniem i pasją tak lektura jego książek wymaga od czytelnika tego samego.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Dolina strachu - Arthur Conan Doyle








No i w końcu się doczekałem ! Pojawia się słynny czarny charakter, chyba najbardziej znany geniusz zła w dziejach literatury, czyli profesor Moriarty ! Pojawia się to za dużo powiedziane, on się snuje,  skrada,  niczym cień,  a jego duch unosi się nad całą historią tu przedstawioną, dodając jej dodatkowej atmosfery grozy i tajemniczości. 

"Dolina strachu" bardzo przypadła mi do gustu i zdecydowanie wybija się ponad poprzednie trzy tomy o Sherlocku Holmesie i doktorze Watsonie. Kolejny raz otwierały mi się szeroko oczy,  kiedy odkrywałem w trakcie lektury motywy i schematy,  które nieraz przyszło mi oglądać w znakomitych filmach czy czytać w innych książkach. Nie wiem czy sir Arthur Conan Doyle był pierwszy,  ale zdecydowanie po mistrzowsku udało mu się w "Dolinie Strachu" pokazać motywy,  które potem odgrywali choćby Leonardo Di Caprio czy Johny Depp w znakomitych thrillerach znanych lewnie większości z nas. Tytułów filmów, ani nawet ich reżyserów nie wymienię z uwagi na to, że byłyby to spojlery i popsuł bym niejednemu czytelnikowi zabawę,  myślę sobie jednak że wytrawny obserwator i amator filmów tego typu będzie wiedział na koniec książki jakie filmy miałem na myśli. Dla mniej zorientowanych w temacie służę prywatną rekomendacją jeśli spodoba się Wam atmosfera tej powieści. Gwarantuje jednak,  że jest ona naprawdę świetna. 

W "Dolinie strachu" Arthur Conan Doyle wykorzystuje schemat przez siebie już stosowany wcześniej, a mianowicie dzieli książkę na dwie części. W jednej otrzymamy zagadkę toczącą się w czterech ścianach zamkniętego pokoju, gdzie dochodzi do zbrodni, a w drugiej mamy powrót do przeszłości i historię zorganizowanego spisku, który stoi u zarania niniejszej zbrodni. Pierwszą zagadkę Sherlock Holmes wyjaśni w drodze ekspresowej przy pomocy prostej ( ale chyba tylko dla niego samego) dedukcji. Co do drugiej historii,  to będzie ona bardziej złożona, rozciągnięta w czasie, a jej finał będzie niemałym zaskoczeniem dla większości czytelników. Ten idealnie skonstruowany thriller,  bo według mnie bliżej jest "Dolinie strachu" właśnie do thrillera niż do kryminału, czyta się z zapartym tchem i aż nie chce się by ta przygoda się skończyła. 

Spotkałem się z opiniami, że druga część książki nie pasuje do całości, że psuje atmosferę którą stworzył Arthur Conan Doyle w części pierwszej. Pewnie tak jest, że to bardziej  kwestia gustu, ja jednak myślę sobie że obie te historie,  choć diametralnie różne,  to znakomicie się zazębiają i tworzą razem idealną potrawę,  którą ja spałaszowałem z wielkim apetytem. Mało tego,  bardziej nawet chyba przypadła mi do gustu ta druga część, gdzie mamy okazję śledzić losy miasta opanowanego przez zorganizowaną grupę przestępczą. Kolejny uwielbiany przeze mnie motyw filmowy, kiedy to mała grupa ludzi trzyma w szponach całe miasto i macki tej organizacji przez lata tak mocno zaciskają się na tym organizmie,  że niemożliwym wydaje się przerwanie tej patologii. No ale jak to mówią znajdź mi odpowiedniego człowieka... No nic,  wypada przerwać w tym momencie bo naprawdę napiszę zbyt dużo i popsuję Wam zabawę. Powiem krótko - jeśli macie ochotę poznać przygody Sherlocka Holmesa,  to po "Dolinę strachu" warto moim zdaniem sięgnąć koniecznie. Jak dla mnie rewelacyjna część! 

Na koniec dodam jeszcze,  że poraz kolejny odkrywałem Sherlocka w towarzystwie Janusza Zadury. Nie umiem już inaczej i tak chyba już dokończę :) Tak przecież mówią, że zwycięskiego składu się nie zmienia więc nadal będę w najbliższym czasie stawiał na Janusza Zadurę i Storytel jeśli chodzi o przygody Sherlocka Holmesa. 

niedziela, 14 sierpnia 2016

Pies Baskervillów - Arthur Conan Doyle











Tym razem detektyw-oryginał zabiera nas na wyprawę do posiadłości z piekła rodem, na której ciąży klątwa, a jej mieszkańcy żyją w strachu z powodu tajemniczej bestii, która terroryzuje okolicę. Kontrowersyjny ród Baskervillów nie może zaznać spokoju od lat, gdyż co jakiś czas jakiś ważny członek rodziny pada ofiarą dziwnej istoty. Jej pochodzenie przywodzi natomiast na myśl najczarniejsze sny, a jej pożywieniem jest zemsta i wyrównanie rachunków z przed wieków, kiedy to klan Baskervillów został zbrukany przez prawdziwą zakałę rodu. Na ile to wszystko się faktycznie ze sobą wiąże i jak dużo jest prawdy w strasznej legendzie , a na ile jesteśmy świadkami ułudy i mistyfikacji której celem jest zagarnięcie rodowego majątku - to się okaże w trakcie śledztwa. 

Ty razem swoją życiową szansę dla wykazania się wlasnymi zdolnościami dochodzeniowymi otrzyma ten z mniejszym parciem na popularność i uznanie,  czyli Dr. Watson. Sherlock zleci mu to śledztwo,  sam tłumacząc niemożność bezpośredniego zaangażowania się w dochodzenie raczej wątpliwym alibi. Watson jednak, pomimo niepewności czy sobie poradzi postanawia za dużo nie pytać i pragnie wykorzystać otrzymaną szansę. W rezultacie przybywa na wrzosowiska i rozpoczyna swoje dochodzenie,  o którego efektach dowiadujemy się na bieżąco z bardzo szczegółowych sprawozdań jakie systematycznie przesyła na ręce swojego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Nie ogranicza się on jednak w tym wszystkim jedynie do samego przekazywania informacji, co do których cała dedukcję miałby wykonać Holmes,  ale sam próbuje łączyć poszczególne zdarzenia. Te zaś z pewnością są podejrzane, a raz po raz inny mieszkaniec odlegle położonej posiadłości Baskervillów trafia na listę potencjalnych złoczyńcow żerujących perfidnie na ludzkim strachu. Jakie będą efekty tego śledztwa?  Jak sobie poradzi Watson w nowej dla siebie roli ? Czy Holmes naprawdę potrafi trzymać się na dystans i nie angażować bezpośrednio w śledztwo? Czy tajemnicza bestia rzeczywiście istnieje? Na te i inne pytania otrzymacie odpowiedź w tej właśnie książce, ale najpierw autor pozwoli Wam samym stanąć w obliczu wyzwania przed którym stanął Watson. Dzięki bowiem świetnym opisom będziecie mieli okazję przenieść się oczyma wyobraźni na miejsce akcji i poczujecie się jakbyście brali bezpośrednio udział w śledztwie. 

Powieści Artura Conan Doyle'a mimo,  że zostały napisane przez niego grubo ponad wiek temu,  nie tracą na swoim klimacie w dzisiejszych czasach. "Pies Baskervillów" w dalszym ciągu potrafi przerażać atmosferą grozy, a już choćby sama gęsta angielska mgła opadająca na odcięte od świata zewnętrznego wrzosowiska  powoduje ciary na całym ciele. O tym jak wielką popularnością cieszy się ta akurat część przygód o Sherlocku Holmesie niech świadczy fakt,  iż klasyczne elementy budowania grozy tu zastosowane były potem niejednokrotnie wykorzystywane w dziełach kultury masowej. Na myśl przychodzi mi tu choćby film "Jeździec bez głowy", czy też taki "Wilkołak" z niezapomnianym Benicio del Toro w głównej roli, a to tylko jedne z wielu pozycji, gdzie sposobem na budowanie atmosfery grozy jest umieszczenie akcji w realiach zbliżonych do tych z "Psa Baskervillów" oraz wariacje na temat rodowych legend o tajemniczej bestii z piekła rodem. Jeśli dodamy do tego jeszcze znakomitą interpretację Janusza Zadury,  to efekt mamy gwarantowany. Kolejne spotkanie ze storytel.pl i serią o Sherlocku Holmesie uważam niniejszym za niezwykle udane. 

sobota, 13 sierpnia 2016

Polska odwraca oczy - Justyna Kopińska








Zdecydowanie jest to jeden z lepszych polskich reportaży, które w ostatnim czasie wpadły w moje ręce. Justyna Kopińska ma niewątpliwie dar opowiadania w sposób ciekawy, umiarkowanie zaangażowany, jednocześnie pozostawia odbiorcy jej reportaży przestrzeń do wyrobienia sobie własnego zdania. Jest to umiejętność coraz rzadziej spotykana u dziennikarzy i tych którzy wprawdzie jeszcze się za nich mają, a należałoby ich wziąć co najmniej w cudzysłów kiedy określamy ich mianem dziennikarzy. 

Polska odwracając oczy od patologii,  które toczą życie społeczne i system w tym kraju praktycznie cały czas i moim zdaniem wcale nie jest w swoim procederze odosobniona. Cały niemal współczesny świat odwraca oczy i robi to czasem w sposób tak bezczelny,  że ludziom takim jak ja nie starcza opanowania i chce mi się momentami krzyczeć,  walić głową w mur, nie wiem co jeszcze. Tak sobie myślę, że nie ma co szukać w świecie,  czy kraju kiedy ludzie obok Ciebie odwracają oczy nonstop. Pewnie,  że mogę się usprawiedliwiać,  że ja przynajmniej o tym piszę,  że próbuje walczyć z wiatrakami starając się zwrócić uwagę na tą patologię. Z drugiej jednak strony dziwnie się człowiek czuje leżąc sobie brzuchem do góry na plaży w Czarnogórze,  czy choćby słuchając pilota w autokarze, który opowiada o ludobójstwie jakie wydarzyło się w Serbii jakby wydarzenia te miały miejsce co najmniej że dwa wieki temu a nie w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia.. Serbii, którą mijamy po drodze na tzw "leżenie brzuchem do góry" - LBDG - hahahaha. Ale to jest śmieszne - otóż w moim przypadku nie jest. Może jestem dziwny,  ale kurwa nie umiem tak. Nie umiem nie pamiętać. Zwłaszcza,  że bliżej mi do tych ludzi,  którzy ciągle żyją ( ci którzy przetrwali wojnę) i którzy wraz z bliskimi swymi zmagają się choćby z PTSD po dzień dzisiejszy. Może dlatego będę w przerwach tego odpoczynku dla uspokojenia swego sumienia katował się książkami Kaplana i innych ze znakomitych serii Wydawnictwa Czarne. Czytanie o Bałkanach na Bałkanach właśnie to może być swego rodzaju próba zrozumienia i przynajmniej tyle mogę im od siebie dać. No ale wróćmy do Kopinskiej. Ona też nie udaje.... Ona też nie jest altruiską,  pisze reportaże bo taką ma pracę i zarabia dzięki temu,  ale nie wyklucza jednocześnie walki o prawdę,  walki z krzywdą ludzką i czuje się to z każdego reportażu tu zawartego. I nawet jeśli jest to walka z wiatrakami to nie przewija myszką strony z ciężkostrawnyni  wiadomościami w internecie  i nie udaje,  że nie widzi ludzkiej krzywdy. Za to właśnie mam wielki szacunek dla Justyny Kopińskiej. Za empatię i chęć pomocy. 

Razem z Kopińską zobaczymy to czym swego czasu żyła cała Polska. Jedne z najglosniejszych spraw ostatnich lat. Nie są to jednak powtórzenia. Po pierwsze te akurat reportaże wcześniej się nigdzie nie ukazały,  po drugie liczy się perspektywa,  a perspektywa zaprezentowana przez Justynę Kopińską wymaga uwagi i proszę Was nie odwracajcie oczu. Przeczytamy tutaj o wołającej o napiętnowanie i przede wszystkim konieczność szybkich reform zmierzających do poprawy sytuacji w Policji,  gdzie sztucznie podnosi się statystyki wykrywalności dla uzyskania awansu zawodowego. Zapomina się przy tym o kwestii podstawowej,  to znaczy zwykłej kwestii ludzkiej krzywdy. Przeczytamy też o zakonnicach,  które kojarzą się nam z cierpliwością,  zadumą i dobrem,  a w rzeczywistości niektóre z nich okazują się diabłami wcielonymi. Ogólnie rzecz biorąc tematem wiodącym w "Polska odwraca oczy" jest patologia jatrząca ranę na dogorywającym organizmie naszego systemi sprawiedliwości. Kopińska urealnia rzeczywistość, pokazuje niedobory jeśli chodzi o poziom empatii, a także zwykłego poczucia obowiązku u ludzi piastujących istotne stanowiska z punktu widzenia funkcjonowania państwa. 

Serdecznie w tym miejscu chcę podziękować Audioteka. Pl,  która ufundowała tą książkę jako nagrodę. Znakomicie się alucha/czyta tą książkę pomimo tego,  iż tematy wcale nie są przyjemne. Umiejętność trafiania w punkt przez autorkę jest natomiast na poziomie mistrzowskim. Dlatego też mogę szczerze polecić tą książkę wszystkim fanom literatury, a już w szczególności reportażu.