wtorek, 31 stycznia 2017

Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk




Hats off to this Lady...again



Z pozoru można by powiedzieć o tej konkretnej książce Olgi Tokarczuk, że jest ona czymś zupełnie innym patrząc na moje dotychczasowe kontakty z jej twórczością. Niby mamy do czynienia z czymś na kształt kryminału. Być może można się skupić właśnie na tej intrydze czytając tę powieść, ale ja osobiście kiedy spotykam się z twórczością Olgi Tokarczuk nie potrafię zrobić niczego innego jak zachwycać się tym w jaki sposób opowiada ona o takich wartościach jak wolność, równość, tolerancja, empatia, zrozumienie, a przede wszystkim chyba pokora i szacunek.

"Prowadź swój pług przez kości umarłych" rozpoczyna się niczym rasowy kryminał, od wielkiego wystrzału w postaci trupa. Jak się wkrótce okaże na jednym się nie skończy i wkrótce ta z pozoru spokojna okolica zaczyna się przeistaczać w jeden wielki cmentarz. Kiedy giną kolejne osoby, a policja zdaje się traktować wszystko z dużą rezerwą a zarazem niedbalstwem i kwalifikuje wszystkie podejrzane śmierci jako nieszczęśliwe wypadki, to prywatne śledztwo rozpoczyna Janina Duszejko. Ta sympatyczna starsza pani jest w okolicy uznawana w najlepszym wypadku za dziwaczkę, a przez niektórych zwyczajnie postrzegana jest jako wariatka. Jest emerytowaną nauczycielką, miłośniczką zwierząt i właśnie straciła swoje pay w niewyjaśnionych okolicznościach. Duszejko ma podejrzenia, że za zbrodniami stoją zwierzęta, które dokonują zemsty na swoich oprawcach - myśliwych. Swoją teorię przekazuję znajomym i policji, ale wszyscy patrzą na nią przez palce.

W moim odczuciu intryga kryminalna, czy też tajemnicza atmosfera charakterystyczna dla thrillerów stanowią jedynie pretekst do tego, żeby przedstawić sposób myślenia, znany już czytelnikom innych książek Olgi Tokarczuk, która stara się odwrócić naszą perspektywę spostrzegania świata. Autorka zachęca nas poraz kolejny do refleksji naszą relacją że wszechświatem, z przedmiotami w nim istniejącymi, zwierzętami, roślinami, w ogóle przyrodą. Zmusza nas do zrezygnowania, przynajmniej na czas lektury z dotychczas znanych przez nas konstrukcji i używanych form. Poczujemy się ( przynajmniej ja tak mam poraz kolejny zresztą w jej przypadku) zobowiązani do poddania w wątpliwość pewnych oczywistości, takich jak choćby to że zwierzęta są nam podległe, że mamy prawo na nie bezkarnie polować i je zjadać. Tokarczuk poddaje pod rozwagę sens nadawania imion czemuś lub komuś na zasadzie przypadkowości. Piętnuje obłudę, zachęca do całościowego postrzegania świata, pokazuje tragedię ludzką wynikającą z uporczywego trwania przy dogmatach czy też jednej konkretnej wizji świata z którą nie ma żadnej dyskusji.

"Prowadź swój pług przez kości umarłych " nie zrobił może na mnie takiego wrażenia jak "Prawiek...", ale bez wątpienia jest to kolejna propozycja Olgi Tokarczuk zasługująca na lekturę. Jej książki stanowią dla mnie sedno literatury - otwierają umysły na energię i piękno świata. Jest mi to bardzo bliskie gdyż jestem już zmęczony światem, który funkcjonuje na modłę skostniałych systemów religijnych, społecznych, moralnych. Nie może być dobre coś co wywyższa jedną prawdę nad inne, interes jednej grupy istot nad innymi, co pochwala nierówność, morderstwo grabież ciągle dopasowując ideologię do interesów tych na górze łańcucha pokarmowego. Jest to też w moim przypadku kolejna pozycja, obok choćby "Pod skórą", która mocno poddaje pod rozwagę ewentualny wegetarianizm, a już przynajmniej konieczność większej pokory wobec naszych przyjaciół zwierząt.

czwartek, 26 stycznia 2017

Dzieci bohaterów - Lyonel Trouillot








Kolejne spotkanie z Lyonelem Trouillot, znanym mi wcześniej z książki "Niedziela. 4 stycznia". Tym razem książeczka jego autorstwa jest jeszcze mniejszych rozmiarów niż tamta, ale niechaj pozory was nie zmylą, bo jak można się było po Trouillot spodziewać - sama treść wcale nie jest niepozorna, a w żadnym razie lekka. Autor ten ma do siebie to, iż jest bezkompromisowy jeśli chodzi o opisywanie w swych powieściach niesprawiedliwości społecznych i trudnych warunków z którymi przyjdzie się zmierzyć jednostce wystawionej na pastwę systemu. 

Dwójka rodzeństwa zabija swego ojca, który na miano ojca nie zasługuje. Jest bowiem tyranem, gwałtownym sprawcą przemocy, agresorem w najgorszym wydaniu, egoistą o sadystycznych zapędach. Jest jednakże człowiekiem, który został złamany przez system, poniżony, stłamszony i ogromną zasługę w tym, że stał się tym kim jest można przypisać właśnie temuż systemowi. Corazonowi przyszło żyć bowiem w świecie, gdzie bardzo często los człowieka jest już zdeterminowany w momencie narodzin, a określa go to gdzie, jak i kiedy dziecko przychodzi na świat. Określa go i stawia przed nim perspektywy stan posiadania, przynależność do konkretnej kasty i czego by nie próbować, jakich marzeń by nie posiadać, to dążenie do wyrwania się z tego swojego punktu wyjściowego przypomina brodzenie w błocie, kiedy to wraz z pokonywaną odległością stopy coraz głębiej zapadają się wciągając takiego kontestatora pod powierzchnię. Smutne jest to, iż od początku tej opowieści mamy świadomość, iż poprzez swój czyn dzieci Corazona powielają ten schemat. Taki bowiem los czeka kontestatorów, a Ci którzy płyną razem z prądem mogą przynajmniej liczyć na wegetację.

"Dzieci bohaterów" to w uproszczeniu studium przemocy, jej źródeł, przejawów i konsekwencji. Patrząc jednak na tę pozycję w sposób bardziej złożony, można zauważyć coś na wzór manifestu, który mocno dla mnie wpisuje się w retorykę "Głodu" Martina Caparrosa, czy też takiego np "Eli, Eli" Wojciecha Tochmana. Trouillot donośnym głosem domaga się sprawiedliwego dostępu do tego co człowiekowi oferuje świat. Sprzeciwia się bardzo mocno nierównomierności w dostępie do podstawowych dóbr, biedzie, zapomnieniu, marginalizacji całych grup społecznych po to tylko żeby te kilka pozostałych procent mogło sobie żyć ponad stan. Bardzo bliskie jest dla mnie to w jaki sposób opowiada swoje historie Lyonel Trouillot. Jego styl jest bardzo charakterystyczny i kto czytał choćby właśnie "Niedzielę. 4 stycznia" ten zauważy, że w jego książkach czytelnik zapraszany jest już od samego początku do jazdy bez trzymanki i tak samo jak nagle i bez pardonów ta podróż się zaczyna tak samo też się zakończy. To jest właśnie autentyzm, to jest ta prawda, która nie potrzebuje żadnego intro ani też outro. Nie potrzebuje tytułów, ozdobników, powolnego budowania napięcia i zainteresowania. Prawda ma bowiem to do siebie, że powinna bronić się sama. 

Luonel Truoillot to jeden z tych pisarzy, którzy nie są znani szerokiemu gronu czytelników, ale mają swoich wiernych fanów, a i zdarza się im zdobyć niejedną prestiżową nagrodę. Mimo tego natomiast, iż jest pisarzem uznanym. to pewnie nie usłyszałbym o nim śledząc tylko i wyłącznie tzw. kanały popularne. Na całe szczęście są ludzie, którzy zarażają miłością do tych mniej popularnych pisarzy i dlatego ja się podłączam i równie entuzjastycznie i głośno wyrażam swoje zdanie, że NAPRAWDĘ WARTO sięgać poza mainstream choćby dla pisarzy takich jak Lyonel Trouillot. Genialna literatura, ale tak jak wspomniałem - przede wszystkim autentyczna. 

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Liliowe dziewczyny - Martha Hall Kelly






Ilekroć czytam literaturę poświęconą wojnie, bądź oglądam filmy o tej tematyce nie mogę się pozbyć jeden myśli: Jak niewiele trzeba aby z osoby postępującej zgodnie z obowiązującymi normami przeistoczyć się w osobę ulegającą najgorszym instynktom i odwrotnie. To z jednej strony przerażające, a z drugiej strony też fascynujące jak kryzysy, kataklizmy, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć odkrywają to kim tak naprawdę tam wewnątrz jesteśmy. A może tak naprawdę o wszystkim co robimy, o tym jak potoczą się nasze losy decyduje przypadek?

Trzy kobiety, trzy historie, które skrzyżują się w najtragiczniejszym w skutkach wydarzeniu XX-ego wieku jakim bez wątpienia była II Wojna Światowa. Jedna z nich skończy jako kat, drugiej przypadnie rola ofiary, a trzecia będzie domagać się prawdy i  sprawiedliwości. Łatwo jest dokonywać ocen z perspektywy czasu, siedząc sobie wygodnie w fotelu w czasach pokoju. Jestem bardzo daleki od ferowania wyroków, stawiania jednoznacznych ocen jeśli chodzi o wybory podejmowane przez uczestników tego szaleństwa, które ogarnęło świat na skutek choroby jednego frustrata-psychopaty. Do tej pory natomiast, czytając wszelakie publikacje oparte na faktach z okresu wojennego, zastanawia mnie i w pewien sposób fascynuje siła manipulacji i kontroli nad umysłami obywateli Rzeszy, którzy przyjęli sposób myślenia swojego wodza. Jak się okazuje naprawdę niewiele trzeba, żeby wmówić człowiekowi, że jakaś idea może być ważniejsza niż wolność czy życie drugiego człowieka. Książka Marthy Hall Kelly jest kolejną pozycją, która pokazuje działanie tej masowej hipnozy, która wyłączyła empatię, człowieczeństwo i podstawową autorefleksję nad własnym postępowaniem.

Bohaterki opartych na faktach "Liliowych dziewczyn" dzieli praktycznie wszystko, począwszy od wyglądu, poprzez pochodzenie, narodowość, a skończywszy na świecie wartości. Wszystkie jednak, jeszcze przed wybuchem wojny łączyło pragnienie szczęścia, nadzieje związane z wchodzenie w dorosłość, potrzeba przynależności i miłości. Jak się okazuje wojna dokonała remanentu jeśli chodzi o wizję swojego życia i stawianych celów. Po raz kolejny połączy je coś co nie powinno w ogóle mieć miejsca - obóz koncentracyjny w Ravensbruck, który na ich nieszczęście położy cień na życie ich wszystkich. Jedna stanie się jego ofiarą, druga wejdzie w rolę kata, a trzecia poświęci się bez reszty pomocy, zapominając w tym wszystkim o swoim własnym życiu. Historie tych trzech kobiet są kanwą "Liliowych dziewczyn", a opowiadanie toczące się z tych trzech diametralnie różnych perspektyw, paradoksalnie stworzy całościowy, smutny obraz tamtych czasów.

Muszę przyznać, że jednak trochę czegoś innego spodziewałem się po tej powieści, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, żebym był rozczarowany. Liczyłem na więcej faktów związanych z samym funkcjonowaniem obozu, tymczasem autorka w zamian wybrała fikcyjną historię miłości Carolline Ferriday, co akurat niekoniecznie rozumiem. Z pewnością książka nabrała w ten sposób swego rodzaju kolorytu, jednakże ja zamiast tegoż romansu, bardziej oczekiwałbym właśnie poświecenia większej uwagi opisowi życia w obozie. Mimo wszystko książka zasługuje nam uwagę, bo uczy tolerancji, odpowiedzialności za podejmowane wybory, a jeśli ktoś mimo wszystko jest fanem historii miłosnych to również dostanie tu coś dla siebie. Powieść Marthy Hall Kelly czyta się sprawnie i szybko. Nie jest to książka odstraszająca okrucieństwem, a z drugiej strony nie jest też odrealniona ani płytka. Jest to po prostu dobra książka zasługująca na uwagę, a dodatkowym faktem przemawiającym za tym, że warto po nią sięgnąć jest szacunek dla ogromu wysiłku i pracy, które poświęciła autorka podczas pisania tej powieści, o czym ze szczegółami dowiem się z posłowia. 

Debiutancka powieść Marthy Hall Kelly zyskuje dodatkowo poprzez fakt, iż opisuje historie życia prawdziwych kobiet, bo bohaterki tu przedstawione żyły naprawdę i poza pewnymi zmianami w ich życiorysach otrzymujemy historię cierpienia i bólu, winy i odkupienia, widziane oczami bezpośrednich świadków tych wydarzeń. Książkę przeczytałem w ramach book tour organizowanego przez rudarecenzuje.blogspot.com  



sobota, 21 stycznia 2017

Myśl to forma odczuwania - Jonathan Cott, Susan Sontag






"Kochając, odtwarzamy jakiś fragment siebie z czasów dzieciństwa, kiedy nie byliśmy wolni, tylko całkowicie zależni od rodziców, a zwłaszcza matki. Bardzo wiele oczekujemy od miłości. Chcemy by była anarchistyczna..." - jeśli ktoś w taki sposób jak robi to Susan Sontag, mówi o emocjach to ja to osobiście kupuję i zdecydowanie nie jest to moje ostatnie z nią spotkanie :)


Dziennikarz Jonathan Cott, redaktor pisma "Rolling Stone" w rozmowie z jedną z najważniejszych intelektualistek naszych czasów czyli Susan Sontag. No właśnie, fakt iż Susan Sontag należy do grona najwybitniejszych intelektualistów i że warto zapoznać się z tym co ma do powiedzenia jak dotąd pozostawała jeśli o mnie chodzi tylko i wyłącznie w sferze domysłów. Błogosławieństwo, a zarazem przekleństwo ogólnej i nieograniczonej praktycznie dostępności myśli twórczej dla przeciętnego odbiory polega na tym, iż za każdym razem kiedy już uda mi się poszerzyć swoją wiedzę o kolejną osobę mającą coś ważnego do powiedzenia o otaczającym świecie, to zaraz potem okazuje się, iż na horyzoncie pojawia się następny, którego gdzieś pominąłem. W każdym razie bruderszaft z Susan stał się faktem i już wiem, że jej sposób myślenia jest mi jak najbardziej bliski.

Myślę, że warto przed sięgnięciem po twórczość danego autora, dowiedzieć się trochę na jego temat, posłuchać jego wypowiedzi, aby tak trochę jakby wejść w jego skórę. Dlatego też mój wybór na początek padł na ten wywiad. Pierwsze moje wrażenie było takie, że dawno nie byłem świadkiem tak interesującej, pobudzającej wszelkie żywe komórki mózgu odpowiadające za myślenie rozmowy. Przez cały wywiad odczuwa się wyraźnie, że tych dwojga cieszy możliwość wymiany poglądów, zabawy słowem, tym bardziej że zdają się sobie nie ustępować pod względem wiedzy, inteligencji i kultury słowa. Jak bardzo różny jest sposób przygotowania do rozmowy w wykonaniu Jonathana Cotta od tego co możemy często obserwować współcześnie i nie chodzi mi wcale o jakieś talk show czy TV śniadaniową, ale nawet jeśli chodzi o większość wywiadów z intelektualistami chociażby. Bardzo przyjemnie się w tym uczestniczy, a satysfakcja z bycia świadkiem tej dyskusji była dla mnie większa niż czasem kiedy przychodzi mi uczestniczyć w rozmaitych dyskusjach na żywo, że się tak wyrażę. 

Susan Sontag wraz Jonathanem Cottem wymieniają się pałeczką i nie brzmi to w rezultacie jak wywiad, ale jak partnerska dyskusja o świecie, o sposobach jego odbioru, rozumienia występujących w nim zjawisk, o chorobie, seksie, związkach, wyborach życiowych. Główna bohaterka tego wydarzenia od początku kładzie nacisk na to, że interpretowanie świata, wpisywanie go w ramy, standardy, schematy prowadzi do zafałszowania jego istoty i tym podejściem ujęła mnie już na wstępie. Jej wypowiedzi wpisują się w wizję człowieka wolnego i posiadającego niezbywalne prawo do własnego sposobu odkrywania świata bez konieczności ciągłych metafor, porównań i jego interpretacji. No przynajmniej ja w ten sposób odbieram jej wypowiedzi. Trudność z jednoznacznym odbiorem wynika też z faktu, iż Sontag wcale nie jest w swych wypowiedziach spójna, co można zauważyć chociażby w kwestiach dotyczących feminizmu. Ciekawe jest też ujęcie choroby i jej kulturowej roli. W ogóle trudno by było wybrać rzeczy, które są jakoś mniej interesujące, bo mam wrażenie, że w tym podejściu nawet obieranie ziemniaków nabiera znaczenia i mi osobiście bardzo się to podoba. Zresztą już z opisu dowiemy się, że według tej znakomitej myślicielki "wszystko, co mi się przydarza daje okazję do rozmyślań. Gdybym ocalałą z katastrofy samolotu, być może zainteresowałabym się historią lotnictwa". 

Polecam, zachęcam z całego serca. To naprawdę ożywcza lektura dla naszych umysłów, a dla mnie z pewnością wstęp do kolejnych spotkań z Susan Sontag. Myślę sobie, że poświęcenie czasu na te niespełna 200 stron to całkiem miła alternatywa jeśli nawet ktoś nie sięga po tego typu literaturę. Może okazać się to swego rodzaju przełomem :) Pozdro :)

piątek, 20 stycznia 2017

Papryczka - Alain Mabanckou





Ta malutka książeczka ma w sobie moc i to moc niebagatelną, gdyż jej autor daje nam prawdziwy pokaz tego jak przy użyciu specyficznego i nadzwyczaj inteligentnego poczucia humoru mówić o rzeczach ważnych i trudnych. Bohater zwany tu jest "Papryczką" nie bez powodu, gdyż jego prawdziwe imię nie mieści się w znanych nam tradycyjnych dowodach osobistych i pewnie gdyby autor go tutaj używał, to powieść by podwoiła objętość:D

Mój romans z egzotyką w literaturze trwa w najlepsze i każdemu polecam takie przygody miłosne, gdyż nawet nie spodziewałem się że tyle dobrego gdzieś mnie tam bokiem omija. Kompletnie mi nieznani dotąd autorzy, których książki padają moim łupem to powiew świeżości. Nie będę tu ich wymieniał, ale jeśli ktoś jest ciekawy to zachęcam do przeglądnięcia styczniowego archiwum. Alain Mabankou to prawdziwy fenomen. Gwarantuję, że mało kto z czytelników pewnie się spodziewał, że o dorastaniu w afrykańskim kraju ( w tym wypadku w Kongo ) można pisać w taki sposób. Cała książka aż iskrzy się od ironii, sarkazmu i rozmaitych aluzji i odniesień, które czasem są użyte w taki sposób, że trudno się od razu zorientować. Momentami te absurdy, które Mabanckou przedstawia w swojej powieści przelicytowywują nasze rodzime "Alternatywy 4". Przemiany obserwowane przez młodego chłopca spędzającego swoje dorastanie w sierocińcu i na ulicy z jednej strony śmieszą niczym filmy Barei, a z drugiej strony wywołują smutek, kiedy pomyślimy jaki ślad mogą takie warunki zostawiać na psychice dorastającego chłopca. Odrzucenie, indoktrynacja, naznaczenie, kompletny brak poczucia bezpieczeństwa a do tego wszystkiego totalny brak stałości a nawet logiki w otaczającym świecie. Wszystko to Alain Mabanckou podaje w sosie przygotowanym na wzór Twaina połączonego z Tarantino.

Świetnie się czyta tę książkę z uwagi na niezwykłą urodę tego nieustannego chaosu, skakania z opowieści w opowieść, tematu w temat i tak miałem cały czas wrażenie, że nie tyle chodzi o samą opowieść, ale o sam odbiór świata przez "Papryczkę". Jest to bowiem w jego oczach świat, gdzie nie ma tak naprawdę żadnych jasnych norm i ram, a jeśli nawet są to najlepsze co można zrobić to zdekonstruować je i wymyślić sobie ten świat po swojemu. To właśnie zdaje się robić Alain Mabanckou, w przypadku którego wystarczy popatrzeć na zdjęcie profilowe i wszystko wydaje się być od razu jasne. Ten człowiek ma ogromy dystans do siebie i otaczającej rzeczywistości, a że ja sobie bardzo cenię takie osoby, to pewnie dlatego tak przypadł mi do gustu ten autor. Ponadto warto zaznaczyć szczególną urodę tłumaczenia tej książki autorstwa Jacka Giszczaka. Często zapominamy ( a przynajmniej ja tak mam ) o znaczeniu dobrego tłumacza dla odbioru książki i dlatego postanowiłem wyróżnić pana Jacka ze swojej strony bo naprawdę świetnie się to czytało i myślę , że spora w tym jego zasługa. 

Początek roku to okres gdzie wielu czytelników robi sobie plany czytelnicze, bierze udział w wielu wyzwaniach, więc w związku z tym zachęcam żeby w ramach tych wyzwań i planów wziąć pod uwagę czytanie autorów z poza main-streamu. Ja skusiłem się i nie narzekam, mało tego może teraz będę posądzony o jakiejś bluźnierstwo, ale taka "Papryczka" jest według mnie wnieść więcej i skuteczniej zachęcić do refleksji niż pozycje nazywane szumnie klasyką, które notorycznie królują na listach najważniejszych książek do przeczytania. Jeszcze raz mocno polecam. Starałem się zbytnio nie zdradzać co znajdziecie w tej książce, bo potem żadna frajda. 

czwartek, 19 stycznia 2017

Kochaj wystarczająco dobrze - Agnieszka Jucewicz i Grzegorz Sroczyński






Za mną kolejna z serii rozmów, które ukazały się nakładem Wydawnictwa Agora, gdzie ze znanymi psychologami i psychoterapeutami na temat - tym razem miłości - rozmawia Agnieszka Jucewicz w towarzystwie Grzegorza Sroczyńskiego. Poprzednia książka, którą czytałem dotyczyła dokonywanych wyborów i bardzo mi się podobała. Tym razem na tapecie temat miłości więc oczekiwania mogły być tylko większe. Czy udało się im sprostać? Więc tak...

"Kochaj wystarczająco dobrze" porusza kwestie, które na nieszczęście są chyba najbardziej przekłamywane jeśli chodzi o publikacje, które ukazują się na rynku wydawniczym. Często można odnieść wrażenie, że jakąkolwiek głupotę, idiotyzm, przekonanie na temat miłości, związków, ogólnie rzecz biorąc bliskiej relacji wydać pod chwytliwym tytułem i od razu mamy do czynienia z bestsellerem. W rezultacie wiele ludzi zaczytując się w tego typu publikacjach chłonie to i bezkrytycznie stosuje w praktyce niczym prawdę objawioną i ranią się nawzajem. Tym bardziej warto polecać moim zdaniem i promować książki w których maczają palce specjaliści. Psycholodzy, terapeuci, których przepytują, ty razem w duecie  Agnieszka Jucewicz i Grzegorz Sroczyński to z pewnością osoby cieszące się renomą i posiadający nie tylko książkową, ale przede wszystkim empiryczną wiedzę wynikającą z długoletniej pracy z klientami, którzy z różnych powodów popadają w kryzys w związku. Formuła, gdyby ktoś miał w tej kwestii obawy, poraz kolejny się sprawdza i cieszę się że te wywiady które ukazywały się w prasie zostały uporządkowane i wydane w formie książki.

Mamy tu kopalnię wiedzy na temat wchodzenia w bliskie związki, odnośnie schematów powtarzanych przez nas na różnych etapach, jak również informacje odnośnie tego na jakie informacje należy zwracać uwagę w poszczególnych sferach. Najważniejsze chyba jest to, iż wszyscy rozmówcy w odpowiedzialny sposób podchodzą do rzeczy wielokrotnie zaznaczając fakt, iż nie posiadają dostępu do uniwersalnej prawdy, nie mają jakiejś sprawdzonej recepty na szczęście i powodzenie związku, gdyż takie rzeczy po prostu nie istnieją. Zwracają też uwagę na ogromną różnorodność ludzi, ich sposobu reagowania w kryzysie, indywidualnych doświadczeń z przeszłości a także potrzeb, oczekiwań i wizji bliskiej relacji z drugą osobą. Kiedy okazuje się, że kluczem jest komunikacja, wzajemna uważność na siebie, empatia, otwarcie się na kompromis i cierpliwość, czasem konieczność własnej terapii to pewnie,że nie jest to popularne w dzisiejszych czasach. Współczesny zabiegany człowiek bardziej oczekuje konkretnych rad, gotowych rozwiązań w stylu : 10 sposobów na udany związek. Problem w tym, że tego typu gotowce, szybkie rozwiązania prowadzą bardziej do szybkiego rozpadu i niepowodzeń jeśli chodzi o relacje natury romantycznej, że się tak wyrażę :D Dlaczego? Bo jak się można tego przecież domyślić, czym bliższa relacja tym bardziej skomplikowana i wymagająca czasu, wysiłku, momentami wręcz frustracji, ale za to korzyść jest adekwatnie wysoka jak ponoszony koszt.

Podsumowując, "Kochaj wystarczająco dobrze" to nie jest gotowa recepta na sukces w miłości i związku. Nie jest to pozycja wyczerpująca temat kompletnie. Jest to bardziej naprawdę fajna zachęta do dyskusji i dalszego zagłębienia się w takie tematy jak: role w związku, komunikacja, seksualność kobiet i mężczyzn, sztuka kłótni, rozwiązywania konfliktów...i dużo, dużo więcej. Wypowiedzi jakie tu znajdziecie, jeśli się na nie otworzyć, aż się proszą o to żeby poddać je pod dalszą rozwagę i na bieżąco analizować swoje deficyty, ale przede wszystkim też zasoby jeśli chodzi o nawiązywanie i podtrzymywanie satysfakcjonujących związków po to żeby mniej się ranić, bo pewnie tych zranień uniknąć się nie da, ale warto uczyć się na błędach. Amen.

wtorek, 17 stycznia 2017

Inferno - Dan Brown







Myślę sobie, że o Danie Brownie i jego książkach napisano już tyle, że pewnie moja opinia nie jest w stanie wnieść specjalnie dużo, ale i tak wtrącę swoje trzy grosze, bo inaczej nie potrafię :) Na początek taka mała refleksja, nic mnie tak chyba nie drażni jak pseudointelektualne mądre głowy, które wchodzą na portale w stylu lubiczytac.pl i znęcają się nad książkami typu "Inferno" właśnie poprzez teksty sugerujące nielogiczność, niedociągnięcia i inne pierdoły jakie z uporem maniaka udało się im wytropić. Wydaje się, że to ich jakaś misja życiowa, a  żeby innym popsuć zabawę i myślę sobie, że jest to kompletnie niepotrzebne. Osobiście sięgając po "inferno" dobrze wiedziałem czego się spodziewać i nie wyobrażałem sobie niewiadomo czego. Kiedy widzisz imię i nazwisko w konfiguracji brzmiącej Dan Brown to liczysz na przygodówkę z Robertem Langdonem w roli głównej i tyle.

Przygodówka ma to do siebie, że jest szybka, zwarta, gotowa. Nie wymaga zbytniego zaangażowania emocjonalnego, ani rozmyślań o charakterze egzystencjalnym i z tego też względu czasem człowiek po nią sięga, aby odpocząć, zresetować się, wyłączyć, rozerwać. Przeniesiona niedawno na ekran, kolejna już powieść Dana Browna nie odbiega zbytnio od jego wcześniejszych dokonań jak choćby od czytanego przeze mnie ( i pewnie 1/4 Polski ) słynnego już, zresztą też przeniesionego na ekran "Kodu Leonarda Da Vinci". Schemat zbudowania całej intrygi jest bardzo zbliżony, a według niektórych jest to wręcz cały czas ta sama kalka, ale w sumie co z tego,, skoro w dalszym ciągu ciekawi, wciąga, bawi, o czym świadczą zestawienia sprzedaży i ciągłe okupowanie przez tego amerykańskiego pisarza list bestsellerów. 

Zaczyna się od pobudki w szpitalu i amnezji, a potem następuje ciąg strzelanin, pościgów, pojawiających się tajemniczych tropów z historią i sztuką na głównym planie. Znowu Robertowi Langdonowi będzie towarzyszyć intrygująca kobieta, która wraz z nim ruszy w podróż do celu jakim jest rozwiązanie zagadki. Tym razem sprawa będzie o tyle trudniejsza gdyż sympatyczny profesor nie pamięta nic z ostatnich dni, a sam fakt przebywania na terytorium Włoch jest dla niego niemałym zaskoczeniem. Akcja toczy się zawrotnym tempie, tajemnic, rebusów i rozmaitych kalamburów nie ma końca, a wszytko to sprawia że można się oddać bez reszty tej książce i na koniec okaże się, że to całkiem pokaźnych rozmiarów tomiszcze kończy się jakoś tak jednak za szybko. Z drugiej jednak strony w pewnym momencie będzie nam zależało na tym by jak najszybciej doszło do wyjaśnienia zagadki związanej z planami szalonego naukowca, które zdają się poddawać w wątpliwość dalsze istnienie cywilizacji jaką znamy, o ile zostaną przez niego zrealizowane. No ale od czego mamy naszego sympatycznego Roberta. Ten współczesny Indiana Jones nie będzie stał bezczynnie i przyglądał się wiszącej nad światem zagładzie i zrobi wszystko aby odgonić to widmo.

Polecam sięgnąć po "Inferno" wszystkim tym, którzy szukają czegoś lekkiego i stricte rozrywkowego. Polecam fanom przygody i raczej tym mało wybrednym i nastawionym na dobrą zabawę. Nie polecam wspomnianym na początku malkontentom. Myślę sobie, że skoro powieści Dana Browna są ciągle ekranizowane i cieszą się niesląbnącą popularnością to świadczy to jak najbardziej o jego wybitnym kunszcie jeśli chodzi o literaturę gatunku i nawet jeśli szybko zapomnę o "Inferno" i zbytnio refleksji do mojego życia nie wniesie to nie uważam czasu jej poświęconego za stracony - wręcz przeciwnie - była to prawdziwa jazda bez trzymanki.


poniedziałek, 16 stycznia 2017

Moviexpress - o filmie w pięciu zdaniach


Opowieść o miłości i mroku (2015)




 


Ten film ma niesamowity klimat. Natalie Portman popełniła debiut w roli reżyserki, który odznacza się na tle tego co widziałem w ostatnim czasie. Jest to adaptacja autobiograficznej powieści Amosa Oza pod tym samym tytułem. Jest to opowieść o tym, iż marzenia kończą się w momencie kiedy się spełniają, bo zabija je proza i normalność rzeczywistości. Ciekawe, bardzo osobiste spojrzenie na tożsamość i powstawanie państwa Izrael. W skali 1-10 daję temu filmowi mocne 9.



Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie (2016)




Myślę sobie, że film zasługuje na obejrzenie. Spokojnie może go obejrzeć każdy, nawet jeśli nie jest fanatykiem Star Wars, bo historia nie wymaga znajomości sagi. Żołnierze Imperium jako uosobienie wszelakiego zła przypominają faszystów, a cała ta walka ze złem czyni z tej historii bajkę dla dorosłych. Oglądnąłem z zaciekawieniem, ale szału nie robi, może więcej z niego wyciągną fani serii. W mojej skromnej ocenie 7 w skali 1-10.


Egzamin (2016) 

 

 

Film, który zdecydowanie zmusza do refleksji, czyli to co tygrysy lubią najbardziej. Trailer wprawdzie sugeruje troszkę inną tematykę, ale wraz z rozwojem wydarzeń ten film robi się coraz to mniej szablonowy. Dorosłość, życiowy egzamin i dokonywanie wyborów w społeczeństwach z dziedzictwem wynikającym z przełomu ustrojowego. Jak się okazuje otoczenie może je zarówno determinować jak i stanowić usprawiedliwienie dla naszego niezdecydowania, lęku przed odpowiedzialnością i dylematów z tym związanych. Jak dla mnie 8 w skali 1-10.




Bardzo miłe zaskoczenie. Wprawdzie spodziewałem się przyjemnego, zabawnego filmu i taki też on był, ale przy okazji okazał się być też przystępnym studium dotyczącym intymności i roli tabu w bliskich relacjach. Film, który w świetle współczesnego ekshibicjonizmu podnosi istotne wątki z tym związane. To jedna z lepszych komedii jakie widziałem, a przy okazji charakteryzująca się mądrym poczuciem humoru. W skali 1-10 daję 8.
 
Wstrząs (2015) 
 


Nigeryjski lekarz Bennet Omalu znajduje dowody na zmowę milczenia w kwestii poważnych zagrożeń dla zdrowia związanych z uprawianiem futbolu amerykańskiego. Jak się okazuje, zmierzenie się z legendą w postaci sportu narodowego amerykanów może okazać się tragiczne w skutkach zwłaszcza dla imigranta. Film na przyzwoitym poziomie, aczkolwiek niekoniecznie jestem w stanie wczuć się do końca w ten kontekst społeczny USA, ale patrząc na swoje własne uwielbienie do tradycyjnego futbolu.. :) Will Smith raczej nie schodzi poniżej pewnego poziomu i rola jakby skrojona dla niego. Film otrzymuje 7 w skali 1-10.
 
Firmowa Gwiazdka (2016) 




Pewnie, że nie jest to przełomowe dzieło w historii kina, ale czasem człowiek potrzebuje po prostu rozrywki. "Firmowa gwiazdka" znakomicie się sprawdza jako reset. Można z powodzeniem wyłączyć myślenie. Poza tym zawsze miło popatrzeć na Jennifer Anniston. W skali 1-10 mocna 6.


I to by było na tyle jeśli chodzi o moje filmowe, pierwsze dwa tygodnie stycznia. Z seriali na plus zdecydowanie Westworld i The Young Pope, które sobie nadrobiłem ostatnio :) Na horyzoncie kinowym natomiast wiele ciekawych premier, bo trailer kontynuacji Trainspotting obiecujący, a w miejscowym DKF mocne pozycje w najbliższym okresie - między innymi Jarmush się kroi na którego ostrzę sobie pazury. Tak więc jeśli ktoś się odnajduje w tej formule i szuka ciekawych rekomendacji filmowych to niechaj wypatruje w najbliższych tygodniach kolejnego wpisu. Amen

niedziela, 15 stycznia 2017

Wybieraj wystarczająco dobrze - Agnieszka Jucewicz





Chodziła ta książka za mną i chodziła, ale jakoś ostrożny jestem jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju "poradniki". Nie to, że omijam szerokim łukiem, ale raczej ostrożnie sięgam przede wszystkim po pozycje w jakikolwiek sposób związane z psychologią, terapią, itp. Kwestia przesytu chyba. Tym razem okazało się, że obawy moje były jak najbardziej niepotrzebne, gdyż "Wybieraj wystarczająco dobrze" okazało się wcale nie być poradnikiem, ale zbiorem bardzo mądrych, ciekawych, a co najważniejsze przystępnych i rozwojowych rozmów, które przeczytałem z niemałą przyjemnością.

Już kiedy patrzymy na listę rozmówców Agnieszki Jucewicz to od razu rzuca się w oczy, ze z byle kim to my tu do czynienia nie mamy. Większość tych osób jest ogólnie znana i szanowana, a same już notki świadczą o tym iż mamy do czynienia nie tylko ze znakomitymi teoretykami, ale też z czynnie pracującymi terapeutami, coachami itp. Dla mnie to bardzo istotne, aby te wszystkie teorie, tezy stawiane przez autorytety sprawdzały się w praktyce i kiedy słyszę o rozmaitych badaniach to patrzę na ich wyniki z pewną dozą nieufności, natomiast jeśli zostaną mi przedstawione - a tak dzieje się w książce Agnieszki Jucewicz - niezbite fakty, to z tym się już nie da dyskutować. To jest właśnie moc tej książki, że czasem poruszane są tu kwestie ogólnie znane od lat, ale odnajdują się tu w innej perspektywie, a innym razem rozbija ona dotychczas lansowane podejścia do człowieka, jego motywacji, sił wpływających na jego rozwój, a przede wszystkim jego sprawczości i skuteczności w określaniu życiowych celów i dokonywaniu satysfakcjonujących wyborów.

Nie od dziś wiadomo, że zdrowe relacje, poczucie bliskości, przynależności i miłości są czynnikami, które najmocniej oddziaływują na zdrowie i higienę osobistą człowieka. Wedle różnych badań dobra relacja terapeutyczna ma większe znaczenie niż kompetencje terapeuty, stosowane przez niego techniki i interwencje. Osoby funkcjonujące w satysfakcjonujących relacjach społecznych lepiej radzą sobie ze zmianami, kryzysami, wymogami stawianymi im w ramach pełnienia rozmaitych ról społecznych. Mimo tego, iż niby to wszystko już zostało powiedziane, a nawet udowodnione, to wydaje mi się że w dalszym ciągu powinno się o tym mówić jak najwięcej, zwłaszcza że jak dowiemy się z tej książki osoby żyjące w odizolowaniu, nie podejmujące interakcji społecznych potrafią żyć około 30 lat krócej. Zaskoczeni ? Ja nie ukrywam byłem Ciekawe jest w tej kwestii omówienie tzw. efektu wioski i wraz z Susan Pinker apeluje - twórzmy obie własne wioski, żyjmy z ludźmi i dla ludzi. O co w tym wszystkim chodzi i jak się za to zabrać, to już odsyłam do samej książki. 

Inną kwestią znaczącą jeśli chodzi o mnie i to już jest niemałe zaskoczenie jest podważanie skuteczności idei tzw. myślenia pozytywnego. Została tu przedstawiona kontrowersyjna teza, a nawet przytoczone badania mówiące o tym, iż niekoniecznie ci pozytywnie, entuzjastycznie nastawieni do świata ludzie, którzy nie zakładają porażki wychodzą na tym lepiej jeśli chodzi o cele długoterminowe, ale odwrotnie - czasem przewidywanie porażki, pesymistyczna wizja życia i ciągła ostrożność mogą okazać się bardziej skuteczne. Pewnie będę sobie to musiał na spokojnie jeszcze ogarnąć, bo na ten moment nie do końca to do mnie trafia, ale z pewnością teoria ta daje do myślenia. Zaznaczam, że znajdziemy tu więcej takich przyjętych ogólnie przekonań i założeń, które są przez rozmówców Agnieszki Jucewicz poddawane pod wątpliwość. 

Jak ogromne znaczenie ma nieustanne sprawdzanie tego co wiemy o sobie i otaczającym świecie pod kątem wiarygodności tych przekonań, przekonujemy się w tej książce niemal w każdej z rozmów. Wracając bowiem do zawartego w tytule apelu, jeśli chodzi o nasze wybory to jak się okazuje najczęściej do nieudanych prób przyczyniają się właśnie zakorzenione w nas destrukcyjne, hamujące, zniekształcające obraz przekonania. Często dopiero po fakcie dociera do nas, że nasze wybory nie były autonomiczne tylko wynikały z presji oczekiwań, chęci dopasowania się, lęku i niepokoju. U ich źródeł często tkwi niewłaściwa motywacja, bo wybieramy nie zgodnie z własnymi potrzebami i wedle naszych systemów wartości, ale ulegamy rozmaitym wpływom. Czasem nasze wybory są zbyt szybkie i za bardzo emocjonalne, a dobra decyzja wymaga przecież też i logiki, a czasem tej logiki jest za dużo, a za mało emocji. Wiem, wiem, że brzmi to wszystko mocno oklepanie, ale gwarantuje że to w jaki sposób się o tych kwestiach rozmawia w książce " Wybieraj wystarczająco dobrze" sprawia, iż możemy mniej więcej ponazywać sobie wstępnie nasze ewentualne problemy w tych kwestiach i poszukać czasem może i  fachowej pomocy, a czasem dokonać własnej autokorekty. Dlaczego zakładam, iż większość z nas te problemy u siebie zauważy? Otóż myślę, że w innym wypadku nie sięgalibyśmy po książkę o takim tytule. Polecam bardzo mocno! 

sobota, 14 stycznia 2017

Obłokobujanie - Patti Smith





Wprawdzie Patti Smith zaznacza, iż w przypadku "Obłokobujania" nie mamy do czynienia z bajką, bo wszystko co tu się znalazło wydarzyło się naprawdę, ale sam sposób przeżywania otaczającego świata przez tą artystkę jest tak piękny i nacechowany niewinnością, że trudno uwierzyć iż wszystko to co jest tu opisywane dzieje się praktycznie w każdej chwili wokół nas. Cała sztuka polega na tym, że aby to odkryć trzeba uruchomić w sobie ten rodzaj wrażliwości, który pozwoli patrzeć poza znaną nam, standaryzowaną formę. Nie jest to sztuka łatwa, bo nawet jeśli już nam się to uda i pozwolimy sobie pobyć ze światem, to będziemy musieli się jeszcze zmierzyć ze społecznymi oczekiwaniami, które tak łatwo nam nie pozwolą na te "fanaberie". Tym bardziej mam szacunek do Patti Smith, że mimo pozornej kruchości i depresyjnej natury nie poddaje się ona presji i nie tylko przeżywa świat po swojemu, ale również ma odwagę się to swoją prawdą dzielić.

"Obłokobujanie" to książka krótka, to połączenie prozy z poezją, obrazem, medytacją, swego rodzaju duchowym przeżyciem i wydaje mi się, że jej odbiór będzie się kształtował bardzo plastycznie nie tylko jeśli chodzi o czytelnika, ale jego aktualny stan, kondycję psychiczną, zgodę czy niezgodę na rzeczywistość itd. Ja sięgnąłem po tą książkę w momencie, kiedy trafiłem do szpitala, a że jak wiadomo nie jest to miejsce gdzie człowiek chciałby spędzać czas z własnej woli. Ten przymus sytuacji i bezsilność związana z brakiem wpływu i koniecznością zdania się na czyjąś łaskę czy niełaskę spowodował, że potrzebowałem jakiejś ucieczki, sposobu na odcięcie się. Na ratunek przyszła właśnie książka Patti Smith z którą na krótko, ale za to z jakim rezultatem udało mi się skutecznie odpłynąć w inny wymiar. Bardzo jej za to jestem wdzięczny.

Z twórczością Patti Smith już tak jest, że nie ma innej możliwości żeby się w nią wgryźć jak rezygnacja ze swojego odbiornika do poznawania otaczających nas ludzi, miejsc, rzeczy. Potrzeba też skupienia, czasu i otwartości. Nie da się jej czytać z doskoku. Wtedy lepiej sobie darować i poszukać innej literatury. Wiem o tym z własnego doświadczenia, bo takie było moje pierwsze spotkanie z "Poniedziałkowymi dziećmi". Kiedy już spełnimy te warunki możemy rozkoszować się światem, gdzie przedmioty mają duszę, wszystko jest względne, interesujący może pojedynczy kamień na drodze, czy źdźbło trawy. Tutaj tracą znaczenie standardy dotyczące pór dnia i przyporządkowanych im czynności, nie jest istotne zdrowe żywienie, wyścig szczurów, praca, wstanie z łóżka. Tu depresja i bezczynność może być przeżyciem czasem wręcz paradoksalnie przyjemnym. Tutaj wszystko ma charakter metafizyczny, a koncentracja na jednym słowie i oczekiwanie, że ono samo przekształci się w większą formę i pojęcia jest bardziej atrakcyjna i sensowna niż znana nam presja, że musimy tworzyć, produkować, konsumować na potęgę bo inaczej braknie nam czasu.

Przestrzeń i czas w świecie Patti Smith rządzi się swoimi prawami, miejskie czy też wiejskie legendy stają się rzeczywistością. Sen tańczy z jawą, poezja przechodzi w prozę i odwrotnie, a wszystko to dzieje się tak niepozornie, ze czasem zauważamy to dopiero po czasie. Piękny jest świat w "Obłokobujaniu", ale nie jest tak że nie ma wad, bo w końcu stamtąd trzeba wrócić, albo trzeba będzie tam już pozostać na zawsze. Wraca się natomiast bardzo ciężko, szczególnie do szpitalnej sali, męczących obowiązków, cholernie pragmatycznych i nieciekawych ludzi, którzy nie pozwalają się zatrzymać się i wciąż popędzają. Na całe szczęście są wokół nas też i ci z którymi możemy podzielić się tym światem z którego właśnie wróciliśmy i może wspólnie stworzyć choć jego namiastkę TU.

piątek, 13 stycznia 2017

Niedziela, 4 stycznia - Lyonel Trouillot









Mam ochotę zacząć od pokłonów w kierunku Karaktera i tak właśnie zrobię, gdyż po przeczytaniu kolejnej książki która ukazała się nakładem tego wydawnictwa mam kolejny raz to błogie i satysfakcjonujące odczucie iż mój świat powiększył się o coś nowego, wartościowego. Różne funkcje pełni literatura i pewnie, że czasem lektura jest formą czystej rozrywki, jednakże dla mnie w ostatnim czasie książki są okazją do poznawania światów, ludzi i ich perspektyw, których to poznać w ramach bezpośrednich doświadczeń nie byłbym pewnie nigdy w stanie. Wspomniane Wydawnictwo Karakter specjalizuje się właśnie w tego typu literaturze tak więc chylę czoła jeszcze raz i przechodzę do rzeczy.

"Niedziela, 4 stycznia " to książka autorstwa Lyonela Trouillot, który jest jednym z najwybitniejszych pisarzy haitańskich. Fakt, iż znany on jest z zaangażowania politycznego i otwarcie występował przeciw tamtejszemu reżimowi Aristide’a to dla mnie mocna rekomendacja do zapoznania się z jego twórczością. Smutne jest natomiast to, że o człowieku wcześniej nie słyszałem i gdyby nie kolejny raz niezawodne niespodziegadki to pewnie bym o nim nigdy nie usłyszał. Wynika to z faktu, iż rynek wydawniczy czasami wydaje się świata nie widzieć poza literaturą amerykańską i europejską. Na całe szczęście coraz częściej udaje się przebić takim świetnym powieściom z poza mainstreamu jak chociażby wspomnianej "Niedzieli...".

Swego czasu jeśli ktoś dałby mi do przeczytania książkę, która praktycznie nie posiada dialogów to za nic bym się jej nie chwycił. Nie wiem czy to kwestia dojrzewającego gustu, większej cierpliwości, ale teraz nie potrzebuję już literatury lekkiej, łatwej i przyjemnej gdzie dialogi toczą się prędkością charakterystyczną dla filmów Tarantino czy Woody Allena. W przypadku "Niedzieli, 4 stycznia" mamy do czynienia ze swoistym fenomenem, bo Trouillot nie potrzebuje błyskotliwych dialogów do tego by akcja w jego książce toczyła się w tempie  zbliżonym do wystrzeliwanych pocisków z karabinu maszynowego. Cała książka  stanowi połączenie sprawozdania reporterskiego zaadaptowanego w taki sposób, aby z powodzeniem wprawić go w ramy prozy literackiej.

Lyonel Trouillot robi trochę czytelnika w konia już na samym początku swej powieści, bo choć można by się tego spodziewać z opisu, nie dostajemy przekazu z krwawo stłumionej demonstracji wolnościowej, ale sprawozdanie z jednego dnia życia Luciena, który wybiera się na ów marsz. Zanim jednak student tam trafi to poznamy jego cały dzień z wszelkimi detalami, refleksjami, rozterkami życiowymi i planami na życie. Dzięki temu zabiegowi autorowi udało się nadać znaczenia historii krwawych rozruchów zdławionych przez reżim Aristide’a w stolicy Haiti - Port-au-Prince. Czasem w różnego rodzaju medialnych przekazach dotyczących tego typu wydarzeń brakuje właśnie całego towarzyszącego im kontekstu, tych osobistych, małych, pojedynczych dramatów, aby odbiorca potrafił się wczuć i okazać empatię. Osobisty wymiar takich tragedii jest obecnie tym bardziej niezbędny, gdyż podaż jeśli chodzi o doniesienia z tego typu wydarzeń spowodowała, że często najzwyczajniej w świecie nie solidaryzujemy się już ani nie identyfikujemy wystarczająco z tymi ofiarami. Pojawia się tym samym swego rodzaju zmęczenie i znieczulica, aż tu nagle Lyonel Trouillot popełnia książkę, który swoją prozą nie daje zapomnieć.

Różnie podchodzą autorzy do przedstawiania sposobu odbioru, widzenia świata, który prezentują czytelnikowi na łamach swoich powieści. Są twórcy tacy, którzy mocno skupiają się na swoich własnych emocjach, przeżyciach i ich narracja jest mocno skupiona na osobistej perspektywie. Są i też tacy jak Trouillot, który oddaje pole do działania swoim bohaterom i sam pozostaje w roli sprawozdawcy. Plusem z takiego sposobu przedstawiania świata jest wolność i autonomia czytelnika w przeżywaniu emocji, oceny postaw i zachowań bohaterów, co sprawia że każda pojedyncza perspektywa ma wymiar niepowtarzalny i wyjątkowy. Tak właśnie dzieje się w przypadku "Niedzieli, 4 stycznia", gdzie od początku tak naprawdę wiemy co się wydarzy, a cała istota leży w zrozumieniu co skłania człowieka do opowiedzenia się po konkretnej ze stron, w jaki sposób kształtują nasze decyzje nierówności społeczne, podziały klasowe, czy do czego może doprowadzić najzwyczajniejsza w świecie bieda. Utrata godności i związana z tym frustracja, czy nawet gniew mogą determinować zachowania człowieka w różnym kierunku, a Lyonel Trouillot daje nam możliwość poznania perspektyw swoich bohaterów i podjęcia decyzji co do tego czy mamy prawo osądzać postawy i decyzje doktora, Luciena, czy Little Joe. Każdy z nich znajduje się w innym miejscu, był inaczej kształtowany, a wszyscy żyją obok siebie w jednym społeczeństwie i trudno będzie się im spotkać. Konflikt jest więc nieunikniony.

"Niedziela 4 stycznia" to dla mnie pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy zmęczeni już są klasyką, powtarzalnymi schematami, jedną i tą samą perspektywą, a co najbardziej chyba nużące jeśli o mnie chodzi - tym samym - lansowanym do znudzenia - modelem kultury. Ja mam taką refleksję ostatnio, aby częściej dawać szansę  egzotyce w rodzaju literatury, która okazuje się nakładem Karaktera właśnie. Jeśli ktoś z was czytał " Krótką historię siedmiu zabójstw" i mu się podobało to myślę, że narracja Trouillot do niego trafi równie skutecznie. W drugą stronę tak samo :) Jest coś takiego w języku tych autorów co jakoś tak pompuje życie w powieść, trochę tak jakby hip-hopowy beat. Jest masę energii, świeżości, zajawkowości i ja to kupuję dlatego sięgnę też po "Dzieci bohaterów" jak również inne pozycje które znajdziecie u tych miłych dziewczyn, które zaraziły mnie literaturą mniej popularną, że ją tak nazwę, a ja biorę sobie za cel rozprzestrzeniać tą "zarazę". 

p.s. 
Bardzo ważne!

Jeśli ktoś zdecyduje się na lekturę to koniecznie polecam zapodać sobie tą playlistę :) Pomaga wczuć się w klimat, a w trakcie czytania zorientujecie się dlaczego akurat ta konkretna muza :D 



 

czwartek, 12 stycznia 2017

Ryż popier.....a la osa

Nie samą kulturą człowiek żyje. Czasem trzeba coś i jeść. Też tak macie, że jak gotujecie zmieniacie przepisy? Ja mam tak non stop, a czasem wymyślę coś swojego i z reguły jest to prawdziwe dziwactwo, ale ponoć jest pyszne. Testując swoje talenty kulinarne wrzucam więc na próbę dział przepisy. Dajcie info jak się podoba ? Nie wiem czy mi się będzie chciało częściej i więcej, ale że mam akurat taką zajawkę, tak że ten tego. A oto debiutująca potrawa obiadowa :


Nazwa : Ryż popier..... a la osa
Czas wykonania : 15-20 minut
Jak?   Just Wok it baby na gazie :D


Procedura powstawania :


Hehehe, więc wygląda to tak : 

czosnek z cebulą czerwoną wrzucamy na rozgrzana łyżkę oleju kokosowego, potem dodajemy pół garści słonecznika, garść ryżu (ja dałem basmati) , zalać wszystko sokiem z pigwy, dusić chwilę, dorzucić pokrojone jabłko, banana, tofu wędzone ( 30 gram góra), dodać cynamon, kurkumę, gałkę muszkatołowa, a na koniec jeszcze chili no i na misce udekorować dżemem ( u mnie truskaweczka ) :)

Potrawa pomysłu własnego pod nazwą roboczą "popier..... ryż". Bardzo mi smakuje :) szczerze :) to jest mój hit narazie :)


A wygląda to tak :





P.S.

Naprawdę lepiej smakuje niż brzmi i wygląda, ale pewnie trzeba trochę odwagi i szaleństwa żeby dać szansę mojemu ryżowi :) Jeśli ktoś będzie na tyle odważny to zachęcam do podzielenia się wrażeniami :) Wbrew temu co twierdzi moja przyjaciółka jej degustacja wcale nie grozi powikłaniami dla zdrowia :D

Obcy u naszych drzwi - Zygmunt Bauman






Bardzo rzadko mi się zdarza żebym całkowicie przemeblowywał plan czytelniczy, który sobie założyłem. Wprawdzie często czytam ze trzy książki naraz, ale żeby odkładać na bok pozycję gdzie zbliżam się już do finału to raczej nie w moim stylu. Kiedy natomiast zobaczyłem poniższy film to zrobił on na mnie takie wrażenie, że postanowiłem zakupić i sięgnąć bez zwłoki "Obcy u naszych drzwi" Zygmunta Baumana. Dzień wcześniej czytałem recenzję tej książki na zaprzyjaźnionym blogu, no i oczywiście pozostając w klimacie śmierci tego znanego filozofa, socjologa, pisarza i tak miałem prędzej czy później nadrobić zaległości, bo jakoś do tej pory się Baumana obawiałem, że filozof, że za trudny, ale teraz jakoś już nie mogłem czekać i już :)



"Obcy u naszych drzwi" to chyba najbardziej całościowe i rzeczowe ujęcie problematyki związanej z wielką wędrówką ludów i impasem pomiędzy kulturą europejską, a światem arabskim. Świetnie się czyta tą pozycję z uwagi na to, iż Zygmunt Bauman prezentuje w niej podejście umiarkowane, wyważone, a najbardziej pasującym dla mnie słowem jest chyba tutaj określenie - ludzkie. Nie podziela w żadnym wypadku jakiegoś entuzjastycznego trendu, który w ogóle nie bierze pod uwagę zagrożeń związanych z napływem uchodźców, ale równocześnie nie ulega nastrojom wieszczącym katastrofę i upadek zachodniej cywilizacji. Dwa pojęcia, które dla mnie stanowią jakby klamrę łączącą tą książkę to strach i dialog. 

Strach jest narzędziem władzy, która bazując na naturalnych instynktach ludzkich manipuluje poczuciem bezpieczeństwa swoich obywateli, aby utrzymać swoją pozycję jako swego rodzaju bodyguarda, strażnika stojącego na straży przetrwania. W sumie mechanizm jest bardzo prosty. Tłumacząc bardzo pokrótce, strach jak wspomniałem jest zakodowany w naszym DNA tyle tylko, że w związku z rozmaitymi przeobrażeniami cywilizacyjnymi zmienia się obiekt w kierunku którego on wędruje Na skutek rozmaitych machinacji zostało znacznej części społeczeństwa europejskiego wmówione, że kolejnym beneficjentem naszych niepokojów i lęków będą "obcy". Cel łatwy, praktycznie bezbronny, wystarczająco zagubiony w nowym otoczeniu aby stawić realny opór, zwłaszcza że za lękiem często podąża agresja ( najlepszą obroną jest atak ) więc "chłopiec do bicia" będzie jak znalazł. Perfidna praktyka stosowana przez rządzących na Węgrzech, Polsce, a także przez chcących do tej władzy się dorwać we Francji czy USA ( patrz Donald Trump ). Kiedy lud się boi to myśli o tym , żeby się okopać i bronić i tego oczekuje od władzy, a tym samym skłonny jest wybaczyć brak rozwiązywania problemów gospodarczych po warunkiem zapewnienia bezpieczeństwa.

Dialog to alternatywa dla strachu i jedyna droga, która nas czeka w najbliższej przyszłości, bo jak słusznie zauważa Zygmunt Bauman te twierdze odgradzające się przed światem i obcymi nie mają racji bytu i to tylko kwestia czasu kiedy będziemy sobie musieli nawzajem otworzyć drzwi. Nie oznacza to jednakże wcale, że mamy się dogadywać bez kłótni, bez nieporozumień i tarć. Nikt nie będzie też zmuszony zaakceptować innego stylu życia jako swojego, a jedyne co będzie konieczne czy tego chcemy czy nie to zbliżenie tych odległych horyzontów. Nie chodzi tu o całkowite zjednoczenie czy zespolenie, a bardziej o nie zatrzymywanie procesu wzajemnego przenikania się, czerpania od siebie nawzajem, docenianie wkładu "obcych" w odnowę często zastanych już i może nawet zdegenerowanych systemów. Bez dialogu czeka nas jako ludzkość katastrofa, a czym wcześniej tą prawdę zrozumiemy i wprowadzimy w życie, tym większa szansa że nie obudzimy się z ręką w nocniku, kiedy populistyczne manipulacje zostaną ostatecznie zdemaskowane.

Zygmunt Bauman zdaje się wierzyć w siłę ludzkiej moralności, u mnie z tą wiarą jest różnie. Jedno jest natomiast pewne, jako ludzkość znaleźliśmy się w obliczu wielkiego kryzysu i powodem tego kryzysu nie są uchodźcy, ale nieumiejętność dostosowania się Europy do zmieniających się procesów społecznych na skalę globalną. Globalizacja stała się faktem, natomiast rządzący nie bardzo mają pomysł jak sobie poradzić ze współdziałaniem w celu wspólnego rozwiązywania problemów, które już dawno przestały ograniczać się do własnego podwórka. Nie mogą, a może nie chcą tego robić bo tak jak pisałem wcześniej ten oparty na strachu układ "My-oni" jest im mocno na rękę i wzmacnia ich pozycję. 

Siłą książki  "Obcy u naszych drzwi" jest konkret. Te niespełna 100 stron zawiera skondensowaną, pozbawioną niepotrzebnych treści analizę istotnych problemów współczesnego świata. Autor rozważa je z socjologicznego, filozoficznego, a co najważniejsze z ludzkiego punktu widzenia. Myślę, że zanim ktokolwiek wypowie się na tematy związane z uchodźcami, emigracją czy odradzającymi się ruchami o charakterze skrajnie nacjonalistycznym i rasistowskim to powinien tą lekturę potraktować jako obowiązkową. Ja natomiast jestem już pewien, że Zygmunt Bauman to kolejny autor który na stałe zagości na mojej półce. 

wtorek, 10 stycznia 2017

Dziedzictwo von Becków - Joanna Jax





Wbijam sobie na lubimyczytać.pl w sylwestra, będąc akurat w trakcie lektury "Syna" Philippa Meyera i czytam na forum, że jedna dziewczyna zastanawia się nad tym czy podoła imprezie sylwestrowej bo właśnie zarwała nockę dla książki Joanny Jax. Myślę sobie, to tak jak ja z Meyerem i jego "Synem". Nie trudno się domyślić jaki będzie tok rozumowania Osy- ta książka musi być dobra i z pewnością ją przeczytam. Tak doszło do znajomości z "dziedzictwo Von Beckow" Joanny Jax, po którą to książkę w innym wypadku pewnie bym w ogóle nie sięgnął, a szkoda by było powiem Wam...

"Dziedzictwo von Becków" to książka,  której akcja toczy się na przestrzeni kilkudziesięciu lat sięgając czasów przedwojennych, a kończąc na końcu lat osiemdziesiątych XX-ego wieku. Klamrą łącząca losy kilku rodzin na przestrzeni tego czasu jest historia trudnej miłości i burzliwego związku pomiędzy młodą polską nauczycielką Marią a niemieckim żołnierzem Wernerem. Kiedy tych dwoje spotyka siebie w Wolnym Mieście Gdańsk, to już wtedy przyjdzie im zmagać się z niezrozumieniem i uprzedzeniami z uwagi nie tylko na narodowość,  ale i dodatkowo dzielące ich pochodzenie społeczne i status majątkowy. Wkrótce okaże się jednak,  że to dopiero początek problemów, bo będą musieli się zmierzyć z szalejącą wojną jak również rodziną Wernera,  która już ma pomysł nie tylko na jego karierę,  ale i życie osobiste. Paradoksalnie może okazać się, że to wcale nie okrucieństwo i chaos wojenny dokonają największego spustoszenia jeśli chodzi o życie bohaterów powieści Joanny Jax, ale rozmaite nieporozumienia, zbiegi okoliczności, niedomówienia jak również tajemnice,  które na lata wprowadzą zamęt w życie Marii, Wernera, ich najbliższych i przypadkowych czasem ludzi, których losy zapętlą się wraz z romantyczną historią tych dwojga. 

Miałem właśnie taką refleksję przy lekturze książki Joanny Jax, że jest to przede wszystkim okazja do refleksji jak często nasze życie zależne jest od błędnych przekonań, zbyt pochopnych założeń, uraz i zadr pielęgnowanych przez lata. Można na przykładzie tej historii zobaczyć jak czasem z pozoru małe kłamstwo, drobna manipulacja, wynikająca czasem nawet z tego, że chcemy paradoksalnie chronić bliską nam osobę, potrafią przez lata przeistoczyć się w tak zaognione rany, że trudno je później zaleczyć. Joanna Jax przypomina nam znaną, ale często zapominaną prawdę mówiącą o tym , że nie wolno nam w żadnym wypadku decydować za kogoś, ograniczać jego wolność. Odbieranie drugiej osobie prawa do suwerennej, autonomicznej decyzji odnośnie ważnych życiowo spraw to rzecz nie od przyjęcia. Nawet jeśli intencją jest tu ochrona bliskiej osoby, to ja również jestem zdania, że każdy z nas ma prawo do uczenia się na błędach, ryzykowania a przede wszystkim ma prawo do brania odpowiedzialności za własne decyzje i w żadnym wypadku nie można mu tego prawa odbierać. Często nasz pomysł na życie, nasze pojęcie dobra, szczęścia, czy słuszności dokonywanych wyborów może stać w sprzeczności z perspektywą drugiego człowieka. W "Dziedzictwie von Becków" zbyt wiele osób podejmowało decyzje nie swoje, decyzje do podejmowania których nie mieli prawa. Jednym razem robili to z czystej kalkulacji, innym razem z pobudek szlachetnych. Myślę, że w tym wypadku można postawić znak równości pomiędzy konsekwencjami do których jeden i drugie pobudki doprowadziły i mam nadzieję, że przynajmniej dla niektórych będzie to przestroga.

Książkę czyta się świetnie i odnajdą się w niej przede wszystkim ci, którzy lubią historie miłosne z wojną w tle, kiedy to miłość napotyka rozmaite przeszkody, piętrzące się przed nią raz po raz kiedy już wydaje się, że wszystko jest na najlepszej drodze. Z uwagi na to, że sam osobiście nie zaliczam się do wielkich fanów tego typu literatury, a sięgam po nią raczej od święta, to naprawdę uważam że ta książka jest wartościowa bo historia pochłonęła mnie bez reszty. Myślę, że nie bez znaczenia są tu świetnie wyeksponowane inne wątki i dylematy moralne stawiane przed bohaterami, co wiąże się ściśle z tym co pisałem we wcześniejszym akapicie. Poza tym, szczególnie dziś bardzo potrzebna wydaje się być twórczość literacka, która zwraca uwagę na fakt, iż ludzie i historia nigdy nie są czarno-białe, a pełno jest szarości. Niemiec nie zawsze musi być tym krwiożerczym, nienawidzącym Polaków i Żydów faszystą, Polak nie zawsze podczas wojny zachowywał się krystalicznie czysto i bohatersko, a Żydzi wcale nie widzą w Polakach tylko tych biernych i potrafią docenić tych szlachetnych. Niby rzeczy proste, jasne i ogólnie znane, a jednak patrząc na to co się dzieje nie tylko zresztą w naszym kraju, ciągle wymagające nagłaśniania. Joanna Jax bardzo umiejętnie to czyni, jednocześnie sprawnie łącząc mądry przekaz z interesującą historią losów von Becków. Polecam ją więc nie tylko fanom tego typu literatury, ale wszystkim którzy lubią po prostu dobre książki.

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Maria Panna Nilu - Scholastique Mukasonga







Scholastique Mukasonga napisała książkę, która robi zamęt w głowie, a ja bardzo szanuję tych pisarzy, którzy potrafią zamieszać w mojej głowie. Jakoś po drodze mam ostatnio z Wydawnictwem Czwarta Strona i nie wiem czy to tylko moje odczucie , czy rzeczywiście tak jest, że poszerzyli oni swoją ofertę i urozmaicili czego dowodem swego czasu był Syn - Philipp Meyer, a teraz pojawiła się i ta książka autorstwa urodzonej w Rwandzie francuskiej pisarki Scholastique Mukasonga.

Mukasonga snuje swoją opowieść z perspektywy uczennic szkoły w Rwandzie w latach siedemdziesiątych XX-ego wieku. Katolickie liceum kształci dziewczyny,  które po uzyskaniu dyplomu mają stanowić elitę tego kraju. Z początku spokojna,  ciepła opowieść z minuty na minutę zaczyna się robić coraz bardziej niepokojąca, a im bardziej zagłębiamy się w historie z życia szkoły,  tym bardziej opowieść okazuje się nie być tym czym zdawała się być na początku. Zamiast opowiastki otrzymujemy bowiem przestrogę. Do szkoły uczęszczają zarówno dziewczyny z rządzącego w kraju plemienia Hutu, jak i również zmagające się wciąż z niechęcią,  nieufnością i wrogością dziewczęta z Tutaj, które jednak stanowią tutaj zdecydowaną mniejszość. Mimo, że dziewczyny próbują że sobą bardziej lub mniej udanie koegzystować i wchodzić w okres dojrzewania jak ich rówieśniczki w innych rejonach świata,  to jednak różnorakie międzyplemienne zaszłości skutecznie to uniemożliwiają. Wszystko to dodatkowo odbywa się w atmosferze miejscowych wierzeń,  czasem zabobonów, ludowych legend,  a i jeszcze ekspansji katolickiego misjonarizmu. Wszystko to zmierza bardzo powoli,  acz sukcesywnie do tragedii,  która zdaje się być przesądzona już od pierwszych przytyków,  niedopowiedzeń i rozsiewanych plotek. Polityka wkracza na terytorium szkoły i stanie się przyczyną ( jak to zwykle ma w zwyczaju) niewypowiedzianego zła. 

"Maria Panna Nilu " to powieść niepozorna, a jednocześnie zawiera w sobie tyle wartości, wywołuje tyle emocji i skłania do refleksji nad najważniejszymi z punktu widzenia każdego człowieka zjawiskami, tj. dobrem i złem. Powieści tego typu należą do moich ulubionych, gdyż nie są przegadane, dotykają sedna, a jednocześnie wcale nie ma się wrażenia jakoby autorka pominęła cokolwiek jeżeli chodzi o budowę tła, opisy, czy konstrukcję postaci, mimo iż zdecydowała się zawrzeć treść w niewielkiej bądź co bądź formie. Udowadnia tym samym to, co twierdzę już od dawna, a mianowicie że wystarczy te około 200 stron aby stworzyć powieści pełnowartościowe i opowiedzieć historie chwytające za serce. 

Rwanda to państwo należące niegdyś do protektoratu Belgii, któremu kolonializm - co akurat w żadnym wypadku nie jest niczym nowym - wyrządził wielką krzywdę i doprowadził do trwających latami, wyniszczających konfliktów na tle etnicznym. Sporo się swego czasu mówiło o wojnie i to nie jednej pomiędzy plemionami Tutsi i Hutu, bo trudno by nie było głośno o ludobójstwie, które pochłonęło wedle różnych danych miliony ofiar. Co więc może wnieść kolejna książka na ten temat? Otóż może wiele. Przede wszystkim to co rzuca się najbardziej w oczy przy lekturze Mukasongi, to fakt iż naprawdę czasami niewiele trzeba żeby zapalić świat. Niby prawda oczywista, powszechnie znana, a jednakże to jak opowiada ją autorka "Marii Panny Nilu" wykracza poza wszystko co mieliście okazję do tej pory czytać. Zestawia niewinność z brutalnością, zawiścią, perfidią i zepsuciem. W jednym momencie przechodzi od fragmentów odpowiadających o dojrzewaniu i związanej z tym procesem nadziei do opisu śmierci spowodowanej uprzedzeniami, zabobonem i obłudą. Dobro i zło, piękno i brzydota przenikają się tu ciągle, zapętlają, wciąż że sobą flirtują, bo jak wiemy granica dotycząca wyboru pomiędzy byciem bohaterem czy zdrajcą jest tak naprawdę wypadkową drobnostek, małych uraz, przypadkowych decyzji podejmowanych w emocjach. Przerażające? Dla mnie bardzo.

sobota, 7 stycznia 2017

Najlepsze w muzyce w 2016 - czyli Osinska Lista Osobista

Osińska lista osobista - 3...2...1...czyli 3 płyty, 2 koncerty, 1 kawałek, które zapamiętam z 2016 roku !

I miałem sobie darować muzyczne podsumowanie z 2016 roku, no ale co zrobić kiedy wszędzie czytasz, przesłuchujesz to co ci umknęło w zeszłym roku i nagle olśnienie: To nie tak, że muzyka umiera i nic się w niej ciekawego nie dzieje. To nie tak, że wszędzie pop, disco i inne...no dobra Radek tolerancja, tolerancja - Pamiętaj! Więc to nie problem z twórczością, bo ciągle mamy zdolnych twórców, ale efekt uboczny błogosławieństwa jakim wydawał mi się dotychczas streaming w postaci chociażby mojego ulubionego Spotify.



Wracaliśmy sobie z kumplem z koncertu Behemotha i dyskutowaliśmy o tym jak to kiedyś fajnie się słuchało muzy i że teraz to już nie to ...haha ponoć jak się człowiek starzeje to tak ma że się mu włącza sentymentalizm i większość spotkań z kumplami polega na nieustannym "stary, a pamiętasz...". Więc mówimy, że kiedyś słuchanie nowej płyty to była prawdziwa celebracja. Już począwszy od zakupu, gdzie często trzeba było płytę zamawiać i tak jak moja siostra swego czasu czekać miesiąc na nadejście przesyłki. Kiedy już dostawałeś płytę w swoje ręce to następował tzw. teraz unboxing ( swoją drogą pojebane słowo ) czyli rozpakowywanie. Ściąganie folii, wąchanie wkładki, przeglądanie zdjęć, motywów, czytanie tekstów, po czym dopiero płyta ( piszę "płyta", a z początku była to przecież głownie kaseta magnetofonowa ). Kiedy już zaczynał człowiek słuchać, to odpływał. Często płyta była tak wyczekana, że słuchało się od początku do końca, a potem "katowało" kawałek, który szczególnie wpadł w ucho. No a teraz mamy spotify, słuchanie muzy w biegu, często w postaci spersonalizowanych playlist. Plus z tego taki, że ma człowiek dostęp do wielu kapel, utworów, może testować rzeczy, których pewnie by nie zakupił, tym bardziej że jakoś mam opory przed okradaniem artystów i "ściąganiem" muzy z neta. A tak to dla mnie żaden wydatek te 20 zł, a przy okazji coś tam zawsze takiemu Mustainowi skapnie :D Problem w tym , że dostępność i ilość niekoniecznie idą w parze z kulturą słuchania i gdzieś mi się ten sens muzy zatraca....Dlatego też miałem problem ze stworzeniem tego rankingu, ale kiedy w którymś kolejnym rankingu trafiłem na O.S.T.R - Życie po śmierci, to postanowiłem jednak wtrącić swoje trzy grosze, bo cholera trzeba jednak nagłaśniać te wydawnictwa żeby nie umykały w tym całym gąszczu.


Rozpisałem się, ale bez obaw bo teraz będzie już krótko i konkretnie. Zobowiązuje mnie do tego cały ten wstęp. Po prostu chciałbym zachęcić Was do tego żebyście spróbowali choć jedną płytę w tym roku ( może będzie to jedna z płyt, które znajdziecie tutaj ) zakupić i celebrować jej słuchanie tak jak robiło się to kiedyś? Wiem, że niektórzy wciąż tak robią ( pozdro siostra :D ). Więc do rzeczy:



PŁYTA ROKU wg. Osiński


3. David Bowie - Blackstar 



 
Może i nie jestem oryginalny jeśli chodzi o ten akurat wybór, ale przyznam się do jednego. Nigdy nie należałem do wielkich fanów, ale zawsze Bowiego darzyłem sympatią, aż tu nagle kiedy usłyszałem singiel "I Can't Give Everything Away" i zacząłem go katować wtem bum i dowiedziałem się o jego śmierci. Może temu tak bardzo zapadł mi w pamięci ten album. Szczerze mówiąc nie wiem, ale często wracam do Blackstar i polecam!


2. O.S.T.R - Życie po śmierci 


Wiem, że różny jest stosunek ludzi do polskiego hip-hopu. Sam czasem jak słyszę niektóre badziewie, to aż mnie łaskocze w żołądku ( w sensie z chęcią zwrócił bym płyny ustrojowe ), ale przez to wszystko przebijają się naprawdę BARDZO DOBRE produkcje. Nie wiem jakim cudem przegapiłem tą płytę O.S.T.R. i nie tłumaczy mnie nawet to, iż Hip-hop to nie jest moje numero uno, ale ten album jest wart przesłuchania i to nie tylko ze względu na warstwę muzyczną, która jest na światowym poziomie, ale przede wszystkim z uwagi na bardzo osobisty przekaz. 




1. White Lung - Paradise

Trafiłem na tę płytę z polecenia Grabaża. Wrzucił teledysk do ich kawałka właśnie z tego albumu -"Sister" na swoim profilu FB. Kanadyjskie punkowe trio w konfiguracji 2+1, czyli dwie dziewczyny i chłopak stworzyło bardzo energetyczną mieszankę. Lubisz rocka, punka ? Koniecznie zakup tą płytę :) Bardzo świeża muzyka, choć paradoksalnie sięga do korzeni punkrocka.


NAJLEPSZE KONCERTY 2016





2. Behemoth - Mega Club Katowice  - 30.09.2016






Zawsze chciałem zobaczyć na żywo Nergala i resztę chłopaków z Behemotha więc już w trakcie ogłoszenia trasy Rzeczpospolita Niewierna wiedziałem, że muszę się koniecznie pojawić w Katowicach. Spiknęliśmy się z kolegą i to był jeden z lepszych koncertów na jakich byłem. Pełen profesjonalizm i konkretna dawka łojenia z najwyższym znakiem firmowym. Ponadto jeden z supportów czyli Batushka dał takie show, że niedługo oni będą gwiazdami takich wieczorów. Mocno polecam wam wybranie się na koncert Behemotha, ale i (jeśli oczywiście lubicie mocne brzmienia ) warto zaznajomić się z twórczością Batushki. Najbardziej pozytywne zaskoczenie dla mnie od czasów Mgły jeśli chodzi o te klimaty !

1. Architects - Glasgow - O2 ABC Glasgow 13 listopad 2016







Warto czasem połączyć przyjemne z pożytecznym, a już najlepiej jak uda się połączyć przyjemne z przyjemnym. Miałem taką okazję w listopadzie zeszłego roku, kiedy to odwiedziłem rodzinkę w Glasgow, a przy okazji zaliczyłem w pełni wyprzedany i niezapomniany koncert składu Architects. Mało tego siostrze udało się nawet wyciągnąć na koncert seniora rodu i podobało mu się, więc jest to dowód na to, że nie ważne natężenie brzmienia, ale samo wykonanie. Zarówno gwiazda wieczoru ( mimo osłabienia w wyniku śmierci przez jednego z założycieli zespołu ) jak i supporty dały pokaz szacunku dla fanów. Za bardzo małe pieniądze udało  mi się zobaczyć naprawdę najlepsze show muzyczne w życiu i to w doborowym towarzystwie :)



NAJLEPSZY UTWÓR 2016 roku



Więc tak, ten tego. Ja wiem, że Brodka wydała bardzo dobrą płytę i trochę żałuję że nie znalazło się dla niej miejsca w mojej trójce, ale nie znalazło się również dla Green Day, ani Megadetha, a oni też wydali fajne albumy. Co do utworu roku 2016 myślałem właśnie nad "Horses" Brodki. Świetny kawałek, ale dla mnie, może to będzie zaskoczeniem, utworem roku 2016 jest:




Acid Drinkers - Become a bitch






To chyba najlepsza płyta w historii Acidów od czasu Strip Tease

to tyle...a w przyszłym roku ? plany są spore, zobaczymy...z pewnością kupie sobie od czasu do czasu płytę i przesłucham tak jak pisałem na początku. Chciałbym też zahaczyć o MetalmanięOpen'er, się zobaczy :)