poniedziałek, 31 grudnia 2018

Osinski 2018 - czyli rankingi, rankingi...




To był naprawdę fajny rok! Kolejny z rzędu kiedy to sięgałem po rozmaite książki, filmy i muzę z głową otwartą i optymistycznie nastawiony. Zwłaszcza jeżeli chodzi o książki mam poczucie, że wychodzi naprawdę dużo ciekawych i wartościowych pozycji i trzeba się mocno nagłowić przy wyborze bo jak wiadomo czas nie jest z gumy. Podobnie sprawa się ma z serialami, które wyprzedziły kino, lecz ja się z tego cieszę i nie widzę powodów do czarnowidztwa. Świat się zmienia i tyle. Ważne, że jest co oglądać i są to dobre rzeczy. Zresztą dobrych premier filmowych też jakoś nie było bardzo mało. Jedyny problem mam z muzyką, bo pomimo iż moje playlisty na Spotify zapełnione są po brzegi to jakoś nie przekłada się to na jakość i w podsumowaniu rocznym więcej jest dinozaurów w rodzaju Megadeth niż nowości muzycznych. No ale nie można mieć wszystkiego. Przejdźmy więc do rzeczy. Poniżej znajdują się najlepsze książki, seriale, filmy i muza, z którymi miałem okazję zapoznać się w ubiegłym roku:

KSIĄŻKI 

"Po trochu" - Weronika Gogola byłem oczarowany wrażliwością Weroniki Gogoli i sposobem prowadzenia przez nią narracji. Zdecydowanie muszę stwierdzić, iż jest to moja bajka, a odliczanie przez nią w "Po trochu" kolejnych godzin do śmierci zamiast smutku wzbudza uśmiech na twarzy kiedy to przypominamy sobie jak beztroskie, a zarazem trudne do zrozumienia było nasze dzieciństwo. O tak, Janicka Zbójnicka skradła w mijającym roku moje czytelnicze serce. 

"To oślepiające, nieobecne światło" - Tahar Ben Jelloun - ta historia zdarzyła się naprawdę. Podczas nieudanego przewrotu i próby obalenia króla Maroka Hassana II, która to próba skończyła się klęską, do celi o wielkości grobu trafia Salim i jak się później okaże przyjdzie mu tam spędzić 18 lat. "To oślepiające, nieobecne światło" jest opowieścią o tym, jak czasem musimy stracić, aby zyskać. Jest świadectwem tego czym tak naprawdę powinna być wiara, która w swej prawdziwej postaci jest afirmacją miłości, a nie zaproszeniem to nienawiści. Jeśli kiedykolwiek blisko mi było do poszukiwania wiary to jedynie w takiej formie jak proponuje to właśnie Tahar Ben Jelloun.

"Oby cię matka urodziła" - Vedrana Rudan Vedrana Rudan zabiera nas w swojej książce w autobiograficzną podróż dla której punktem wyjścia staje się umieranie matki. Towarzysząc jej w trakcie choroby i zmian wynikających ze starczej demencji, autorka dokonuje rozliczenia z własnym życiem mierząc się przy okazji z rozmaitymi mitami na temat rodzicielstwa, przebaczenia czy też bycia kobietą.

Oczywiście opinie odnośnie wszystkich książek znalazły się na blogu więc jeśli ktoś jest zainteresowany szczegółami to niechaj się rozgości i poczyta więcej. 

FILMY

"Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" - cholera jasna, ale to było dobre. Inteligentne, zabawne z najpiękniejszymi nutami czarnego humoru, a zarazem smutne i dające do myślenia. Odkładając poprawność polityczną na bok i pozwalając sobie na szczerość człowiek doświadcza swoistego katharsis w trakcie tego seansu.

"W ułamku sekundy" - Fatih Akin zrobił rzecz niebywałą, a mianowicie rozłożył na łopatki większość stereotypów na temat emigrantów, muzułmanów i kobiet jakie są obecnie na topie w europejskim, a właściwie światowym społeczeństwie. Zrobił to po to, aby zmienić perspektywę i zachęcić do głębszej refleksji nad źródłami przemocy, terroryzmu i frustracji.

"Zimna wojna" - I co z tego, że znów czarno-białe kino Pawła Pawlikowskiego i co za tym idzie okazja do używania dla hejtujących i rozmaitych krytyków, którzy zarzucali mu że idzie na łatwiznę. "Zimna wojna" to piękne kino, bardzo osobiste, a historia miłości tragicznej przedstawiona została w tak pięknym wydaniu, że długo myślałem o tym filmie po seansie, a nie jeden widz nucił pewnie "Dwa serduszka, cztery oczy..."

SERIALE 

"Ślepnąc od świateł" - najlepszy polski serial od lat, jeżeli nie w ogóle i spora tu zasługa powieści Jakuba Żulczyka, która od początku miała wielki potencjał na ekranizację. Krzysztof Skonieczny i ekipa wykonali kawał dobrej roboty i ten Jan Frycz jako Dario - cholera uwielbiam!

"Narcos:Mexico" - mi się chyba nigdy nie znudzi ta seria, a kartel made in Mexico wkracza na Netflixa z jeszcze większym chyba potencjałem niż sam Pablo Escobar. Sezon tak mocno wyczekiwany, a tak szybko odszedł...

"Billions" - kiedy Bobby Axelrod wpada na posiedzenia zarządu swojego funduszu w koszulce Megadeth to aż micha się śmieje i trudno mu nie kibicować w potyczkach z odpychającym jak dla mnie ( ale do czasu ) Chuckiem Rhoadesem. Odkryłem ten serial dopiero w mijającym roku i cieszyłem się, że aż trzy sezony przede mną, a tymczasem już też jak pozostali pozostaje mi wyczekiwać na 4 sezon.

Wśród seriali, które wybrałem dwie produkcję HBO i jedna Netflixa. Do zwycięzców VOD zdecydowanie należy jednak kolejny rok z rzędu Netflix z uwagi na bibliotekę bogatą w treści, ale też przyjazny interfejs zostawiając konkurencję w tyle, a Showmax kompletnie eliminując z rynku. 


PŁYTY ROKU 

"Anthem of the peaceful army" - GRETA VAN FLEET

"Eat the elephant"- A PERFECT CIRCLE

"Bohemian Rhapsody" - OST

Jeden soundtrack, jedna dobra płyta sprawdzonego składu Jamesa Mynarda Keenana i tylko jeden świeżak czyli Greta Van Fleet to trochę słabo jak na rynek muzyczny,. Naprawdę ciężko jest mi wybrać albumy, które skradły show i dzieje się to kolejny rok z rzędu. Nawet Greta brzmi jak coś co już słyszeliśmy i chyba na bazie sentymentu za Led Zeppelin tak się ludziom wkręciła. Ścieżka z filmu biograficznego o Freddiem Mercury to samo. No ale nie można mieć wszystkiego. Ważne, że w kolejny rok wchodzi się z ukochaną osobą u boku, naładowanym czytnikiem i aktywną subskrypcją na HBO i Netflixie. A jak u was wyglądał ten rok? 

niedziela, 30 grudnia 2018

Oficer i szpieg - Robert Harris




Robert Harris znany jest z książek, które potrafią trzymać w napięciu. Tworzy historie, gdzie tajemnica goni tajemnicę, a atmosferę napięcia odczuwa się jeszcze długo po lekturze jego książek. Tym razem sięgnął po historię która zdarzyła się naprawdę, podrasował ją i w rezultacie wyszedł z tego thriller szpiegowski z najwyższej półki.

Pod koniec XIX-ego wieku we Francji wybuchła tzw sprawa Dreyfusa, która miała niemałe skutki dla społeczeństwa francuskiego. Prawdopodobnie na skutek zmowy spreparowano dowody przeciwko oficerowi pochodzenia żydowskiego i skazano niewinnego człowieka na dożywotnią izolację na Wyspie Diabelskiej w Gujanie Francuskiej. Jednocześnie posunięto się do łajdactwa pozbawiając Alfreda Dreyfusa publicznie honoru i zniesławiając jego imię. Georges Picquart, podpułkownik wywiadu trafia na trop tej afery i nie ustaje w próbach wyjaśnienia sprawy. To właśnie z jego perspektywy poznajemy szczegóły słynnej sprawy Dreyfusa w powieści osnutej wokół tamtych wydarzeń, której autorem jest Robert Harris.

"Oficer i szpieg" jest książką naprawdę dobrą i czyta się ją niczym najlepsze pozycje, które wyszły z pod ręki mistrza gatunku Johna Le Carre. Nieustanne napięcie towarzyszy nam w miarę odkrywania kolejnych faktów świadczących o spreparowanych dowodach winy, Dreyfusa, a wraz z kolejnymi próbami tuszowania niekompetencji i zaniedbań osób prowadzących śledztwo, które doprowadziło do skazania Alfreda Dreyfusa wzrasta w czytelniku złość i bezsilność wobec bezdusznego systemu. Momentami można doszukać się podobieństw z "Procesem" Kafki. Nie że względu na konstrukcję powieści, ale z uwagi na fakt bezduszności systemu w starciu z jednostką, która to bezduszność u Harrisa wybrzmiewa aż nader wyraźnie. System nie waha się poświęcić pojedynczego człowieka w imię zachowania status quo i uniknięcia skandalu. Picquart stara się jednak zorganizować zaplecze dla obrony dobrego imienia kolegi po fachu gdyż doskonale zdaje sobie sprawę z tego jak ważne jest dobre imię i jak istotne są kwestie honoru zwłaszcza dla żołnierza. Czy uda mu się udowodnić machinacje, u których podnóża były nastroje i postawy antysemickie? Czy przy okazji nie poświęci też własnej kariery i nie oberwie rykoszetem on i jego najbliżsi? Kto tak jak ja nie znał wcześniej szczegółów afery Dreyfusa ten będzie z zapartym tchem śledził wydarzenia w powieści Harrisa aż do samego końca.

Podsumowując, "Oficer i szpieg" mimo iż należy do beletrystyki i Harris z pewnością podrasował rzeczywiste okoliczności wydarzeń z końca XIX-ego wieku we Francji, to i tak czyta się to jak najlepszy reportaż. Mocno więc polecam powieść Roberta Harrisa wszystkim tym, którzy interesują się historią jak i tym których fascynują klimaty szpiegowskie i teorie spiskowe. 

sobota, 29 grudnia 2018

Żona - Meg Wolitzer




Meg Wolitzer była zupełnie przypadkowym wyborem jeżeli chodzi o moją listę czytelniczą. Jak się okazuje czasem przypadkiem możemy natrafić na prawdziwy klejnot, bo "Żona, to jedno z moich największych zaskoczeń w tym roku i to w sensie jak najbardziej pozytywnym.

Relacja małżeńska pomiędzy Joe i Joan jest skomplikowana już od samego początku, który zresztą trąci dość mocno banałem. Studentka wdaje się w romans że swoim profesorem, a ten... Śledzimy historię ich związku w ramach retrospekcji, której dokonuje Joan w ramach podróży do Helsinek, gdzie Joe ma odebrać nagrodę za całokształt twórczości literackiej. Kobieta mierzy się z decyzją o odejściu i dlatego też dokonuje rozrachunku swojego małżeństwa. Przy okazji będzie też miała okazję poddać pod refleksję swoje funkcjonowanie nie tylko w roli żony, ale też i matki, pisarki, a przede wszystkim roli kobiety. Do jakich wniosków dojdzie? Jak wpłynie to na jej decyzję? Po odpowiedzi zapraszam do lektury,.

Książka Meg Wolitzer jest tak świetnie napisana, że pomimo iż porusza naprawdę trudne tematy dotyczące relacji to czyta się to z zapartym niemal tchem i w żadnym wypadku nie będziecie się nudzić. Dodatkowym smaczkiem jest zresztą to, iż mamy tu do czynienia ze związkiem dwóch pisarzy gdzie kobieta paradoksalnie pozostawiając w tle jest jednocześnie postacią bardziej wyrazistą i nadającą ton wydarzeniom. Jak to zwykle bywa nie potrzebuje do tego świateł jupiterów i poklasku, choć niewątpliwie przeżywa to, iż nie spotyka się choćby z rzeczywistym docenieniem swego wkładu. Rok po roku wiernie trwa u boku męża, chowa gdzieś głęboko swoje ambicje i rezygnuje z marzeń o tym by sama publikować, ale... Kompromisy, rozczarowania, akceptacja nawet najbardziej trudnych wad u partnera, koszty ponoszone w ten sposób - Meg Wolitzer pisze o tym takim językiem, iż można mieć poczucie bycia w samym środku wydarzeń. Czuć zarówno atmosferę napięcia, momenty wzajemnej fascynacji jak również bezsilność i wreszcie ciągle narastający gniew. Wspomnienia przeplatają się z obecnymi wydarzeniami i wszystko zdaje się zapętlać i zmierzać do finału, który i tak będzie dla wielu zaskoczeniem.

Meg Wolitzer zaskoczyła mnie swoją książką zupełnie. Sięgając po nią spodziewałam się po prostu przyzwoicie napisanej (sądząc po opiniach) historii wieloletniego związku. Zamiast tego otrzymałem studium kobiety, która podejmując rozmaite role mierzy się z ograniczeniami związanymi z postrzeganie jej płci w trudnym okresie drugiej połowy XX - ego wieku. Jak się okazuje pisarz ( mężczyzna) był wtedy niemal bogiem już z samego nadania przez płeć, pisarka ( kobieta) natomiast chociażby nie wiadomo jak się starała to z góry zdawała się być skazana na marginalizację. Tym samym jedynym sposobem na realizowanie siebie mogło być towarzyszenie, wspieranie, opiekowanie, matkowanie. Czy na takie role zdecydowała się Joan, a jeśli tak to jaki koszt musiała w ten sposób ponieść?  Czy jej decyzje przyniosły jej szczęście i spełnienie? Czy była w stanie się zrealizować? Czy mogła być szczęśliwą matką? Jak wpłynęło to na jej inne relacje, choćby z dziećmi? Co ukształtowało ją w jej przekonaniach? Obiecuję, iż szukanie w "Żonie" odpowiedzi na te i inne pytania to sama przyjemność. Rewelacyjna książka i z czystym sercem ją polecam. 

czwartek, 27 grudnia 2018

Noam Chomsky - Kontrola nad mediami



Noam Chomsky nazywany jest pierwszym amerykańskim dysydentem. Nie usłyszycie o nim w mainstreamie. Media milczą na jego temat, bo jest to postać niewygodna że względu na głoszone poglądy, a dowodem na to jest choćby ta publikacja w której to obnaża on metody służące manipulacji odbiorcą medialnego przekazu.

Każdy kto jest w miarę ogarnięty zdążył zauważyć, że informacje którymi jesteśmy atakowani są odpowiednio preparowane, aby służyć interesom wpływowych osób. Wielkie korporacje i wpływowe lobby mają w kieszeni koncerny medialne. Jak wiadomo informacja to potencjalne złoto więc wielu ma swój interes w tym, aby mieć nad nią kontrolę. Noam Chomsky pokazuje inną twarz amerykańskiej demokracji. Społeczeństwo, które od zawsze kojarzone było z wolnością, w jego wydaniu okazuje się być narzędziem w rękach garstki wpływowych osób, które to wprowadzają ich świadomie w błąd, aby zyskać poparcie do takich decyzji jak chociażby zbrojne interwencje na całym świecie. To o czym pisze Chomsky dla osób wnikliwie śledzących politykę Stanów Zjednoczonych żadną sensacją nie będzie, bo nieraz pojawiały się głosy, iż USA różnie rozumie potrzebę interwencji w zależności od tego jak kształtują się kwestie ich osobistych interesów w danym regionie i nie są w żadnym wypadku spójne w tych kwestiach. Jakkolwiek sam ten fakt nie jest niczym nowym, tak skala z jaką prowadzona jest propaganda i tego jak wczesne są jej początki może budzić lęk i przerażenie.

Krok po kroku, Noam Chomsky analizuje metody kontrolowania mediów i manipulowania opinią publiczną. Mamy tu zobrazowane proste metody jak odwracanie uwagi, ale możemy również poczytać o narzędziach bardziej wyrafinowanych jak na ten przykład wykorzystanie public relations czy selektywność percepcji. Żeby zaś usprawiedliwić ataki na często wyimaginowanych wrogów stosowana jest często falsyfikacja historii, a perspektywa przeciętnego odbiorcy przekazu zostaje zaburzona w taki sposób, że taka wojna w Iraku, czy też Afganistanie jest rozumiana jako prewencyjna. Takiej manipulacji służy chociażby epatowanie nadmiarowym opisem kosztem faktów odzwierciedlających rzeczywistość.

Z uwagi na fakt, iż "Kontrola nad mediami" to nie jest tekst zbyt obszerny zachęcam do zapoznania się z nim i wyrobienia sobie własnego zdania odnośnie tez głoszonych przez Chomsky'ego. Dla jednych jest to autor teorii spiskowych, dla innych szaleniec, a jeszcze dla innych umysł wybitny i bezkompromisowy, który walczy o prawdę i sprawiedliwość społeczną. Mi przyznam szczerze bliżej do tych ostatnich. 

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Szósta klepka - Małgorzata Musierowicz




Trudno mi sobie wyobrazić, że jest ktoś kto nie zna Małgorzaty Musierowicz i jej Jeżycjady. Niestety dożyliśmy takich czasów kiedy tradycja przekazywania zamiłowań czytelniczych z rodziców na dzieci odchodzi w zapomnienie. Wiele osób z obecnie dorastającego pokolenia nie tylko nie zna Jeżycjady, ale nawet nie przeczytało jakiejkolwiek książki w swoim życiu. Oj wiele tracą, wiele.

Po pierwszą część serii sięgnąłem na fali nostalgii za dzieciństwem i z chęci sprawdzenia czy to jest nadal takie dobre. Otóż jest! Jak się okazuje Małgorzata Musierowicz nic nie straciła jeżeli chodzi o budowanie rodzinnego, ciepłego klimatu, a czytanie o perypetiach sympatycznej rodziny Borejków te parę dekad później nadal wzbudza łzy wzruszenia, a czasem i łzy ze śmiechu. Czasy może się zmieniły, ale pewne wartości na zawsze pozostaną aktualne. Czytałem wiele książek o dorastaniu, o pierwszych miłościach, o konflikcie pokoleń i zwyczajnie o relacjach rodzinnych ale nikt nie potrafi chwycić mnie za serce tak jak pani Małgorzata. Najfajniejsze zaś w tym wszystkim jest to, że udaje jej się to przez zastosowanie prostych, a jakże przy tym skutecznych środków.

Rodzina Borejków nie jest idealna. Jest zwyczajna. Trawią ją problemy i bolączki różnego rodzaju, aczkolwiek kiedy o nich czytamy to czytelnik przeżywa swego rodzaju katharsis zaśmiewając się do rozpuku z problemów wychowawczych jakie sprawiają te młodsze i starsze pociechy. Tak samo bawią błędy wychowawcze popełniane przez rodziców i dziadków. W pierwszej części sagi będziemy towarzyszyć Cielęcinie i Julii w stawaniu się kobietami, kiedy to przyjdzie im rywalizować o należną pozycję w domu i poza nim. Przy tej okazji poznamy też Hajduka, który mierzy się z całym światem broniąc się przed pierwszą młodzieńczą miłością. Pojawi się też i Danka, która będzie próbowała obronić swą duszę poetki w walce ze szkolną machiną. W tym wszystkim towarzyszyć nam będą popisy łobuza Bobka jak również rozbrajający momentami w swej bezradności rodzice, a że u Borejków aktualnie święta tyle że Wielkanocy to lektura w sam raz na czas jakim żyjemy obecnie.

Podczas ostatnich świątecznych zakupów miałem okazję przeżyć niemalże wzruszający moment. Otóż wrażenie na mnie zrobiła kolejka ( naprawdę długa) w Empiku. Jednak nie do końca umarła kultura w narodzie i to również ta czytelnicza. Fajnie było słuchać przede wszystkim tych starszych osób, które doradzały się u sprzedawców jaką książkę mogą sprawić swym dzieciom czy też wnukom. Pomimo, że obecnie na topie są tacy autorzy jak choćby Maleszka czy Kosik, to myślę że warto się również pokusić o sprezentowanie tym młodszym i starszym pociechom Jeżycjady. 

wtorek, 18 grudnia 2018

Lewica. Stare błędy, nowe wyzwania - Michael Walzer



"Laickie oświecenie, prawa człowieka i demokratyczny rząd. Lewicowa polityka zaczyna się od obrony tych trzech idei". Podążając za tymi słowami Walzera, pozostaje mieć nadzieję że naprawdę będzie komu bronić lewicowej polityki gdyż na chwilę obecną znamiennym pozostaje fakt, iż miesiąc po premierze po tę książkę nie sięgnęło zbyt wiele osób. Pierwszą opinią o niej jest ta przeze mnie właśnie publikowana. Chciałbym wierzyć, że brak opinii na lubimyczytac.pl nie odzwierciedla rzeczywistego zainteresowania tą publikacją jednakże trudno oprzeć się wrażeniu, że lewicowcy są od dłuższego czasu w odwrocie i nie są realnie obecni w publicznej dyskusji.

"Lewica. Stare błędy, nowe wyzwania" powstała zapewne po to by pokusić się o diagnozę tego jak kształtuje się potencjalne miejsce ludzi z tej opcji politycznej, a że nie wygląda to najlepiej, to autor pokusił się o pewne propozycje jak wyjść z podziemia i realnie wpływać na politykę jeśli twoje serce wciąż pozostaje po lewej stronie. Zacznę od tego, iż niejednokrotnie nie zgadzałem się z refleksjami Michaela Walzera, aczkolwiek trzeba mu przyznać że potrafił nie tylko zainteresować mnie swymi wywodami, a również zachęcić do rewizji własnych poglądów. Diagnozując przyczyny marginalizacji lewicy i wzrost popularności ultraprawicowych, populistycznych partii Walzer zwraca przede wszystkim uwagę na to, że wielu polityków lewicy jakby odseparowało się od problemów poprzez krytykę poczynań własnych rządów bez jednoczesnego realnego pomysłu na to jak mogą doprowadzić do zmiany tejże polityki. Odnosi się również do takich kwestii jak demonizacja Stanów Zjednoczonych Ameryki jako imperium zła, któremu przypisuje się odpowiedzialność za światową niesprawiedliwość, a każda międzynarodowa reakcja tego mocarstwa jest z założenia zła. Potępia też wprost Walzer tych lewicowców, którzy romansują z ruchami wspierającymi terroryzm jako metodę walki z uciskiem i imperializmem ( przykład choćby Algierii, Palestyny i Iraku). Wreszcie odnosi się do przestarzałych myśli po stronie lewicy czego przykładem ma być marksizm.

Wydźwięk wszystkich zawartych w tej książce esejów jest taki, iż lewica jest bardzo potrzebna w kontekście walki o sprawiedliwość i ład nie tylko na przestrzeni poszczególnych krajów, ale również jeśli chodzi o porządek i redystrybucję potrzeb i dóbr na świecie. Właśnie z uwagi na potrzebę kształtowania instrumentów służących eliminowaniu tyranii, wyzysku i łamaniu podstawowych praw człowieka, lewica zwraca uwagę na potrzebę wyjścia ludzi lewicy ze swego kokonu i dostosowania się do głosu ludu. Chociaż zgadzam się z Walzerem jeżeli chodzi o kształtowanie ruchów służących zapobiegających chociażby skutkom globalnego ocieplenia czy działań na rzecz pokoju na świecie to nie uważam iż lewica powinna iść na ustępstwa jakie on w swej książce proponuje. W tym względzie chodzi mi chociażby o kwestie upaństwowienia. Myślę, że idea świata bez granic jest akurat ideą do której powinniśmy zmierzać i powinna istnieć realna przeciwwaga dla ultraprawicy i nacjonalistycznych ugrupowań bazujących na populizmie. Jest wiele kwestii w których lewica ma przestrzeń do ewaluowania, ale myślę sobie że bliżej mi jednak do krytykowanych przez Walzera myślicieli jak choćby Noam Chomsky. Uważam też, że trochę się autor pogubił w rozważaniach na temat islamu, ale może to też może zbyt jestem przywiązany do mojego punktu widzenia w tej kwestii. 

Podsumowując, "Lewica. Stare błędy, nowe wyzwania" to książka nie łatwa w odbiorze, ale pozycja ważna dla każdego kto bardziej niż trochę interesuje się polityką i kto wieży że nie jest ona do krzty zepsuta. To również pozycja dla każdego kto w lewicowym sposobie myślenia na temat świata dopatruje się obrony słabszych, uciśnionych i widzi potrzebę laickiego oświecenia. Jeżeli cokolwiek ma zmieniać świat to myśl oparta na potrzebie współpracy na rzecz tego by było nam wszystkim lepiej i sprawiedliwiej, a nie byśmy okopywali się w szowinistycznych enklawach jak dzieje się to coraz częściej obecnie. Z tego też powodu książki takie jak ta Michaela Walzera są ważne. 

środa, 12 grudnia 2018

Być mężem i ojcem (książka dla niego) - Jesper Juul





Przyznaje się bez bicia, że gdyby nie moja żonka to nie miał bym zielonego pojęcia kto to taki Jesper Juul. Jako że zakupiła mi takową książkę w prezencie więc wygoglowałem sobie gościa przed rozpoczęciem lektury i już wiem że to mądry i szanowany w temacie rodziny facet

Jesper Juul to duński terapeuta rodzinny i pedagog, autor wielu książek na temat rodziny i funkcjonowania w niej w ramach głównych ról. W książce którą przyszło mi właśnie czytać, jak sama nazwa wskazuje, podejmuje on temat ojcostwa. Banalnie brzmi w dzisiejszych czasach stwierdzenie, iż trudno być ojcem w XXI wieku, bo trudno być w ogóle facetem w świecie gdzie gdzie role związane z płcią proszą się o zdefiniowanie na nowo czy to się wszystkim podoba czy też nie. Coraz częściej żeby się w tym wszystkim odnaleźć o określić swój pomysł na ojcostwo, również i faceci zaczynają sięgać po różnego rodzaju poradniki. Jest tego wszystkiego od groma, a jak to bywa rzeczy wartościowych w tym szrocie trudno szukać. Jesper Juul wyróżnia się tutaj zdecydowanie wyrobioną marką, a jego poglądy na niezbędne kompetencje w ramach roli męża i ojca są przynajmniej z mojego punktu widzenia sensowne i spójne.

Wbrew pozorom największym wyzwaniem dla ojca i męża nie są jakieś wyszukane rzeczy, a zwykła autentyczność. Juul pokazuje w swojej książce, że w relacjach z dzieckiem i żoną musimy jako faceci przestać udawać. Nie powinniśmy zgrywać nieomylnych, nie musimy wszystkiego wiedzieć, ogarniać, nie musimy być aż tak bardzo nastawieni zadaniowo. Dla naszego dziecka, ale również dla żony ponad wszelkie dowody poświęcenia z naszej strony jest zwykła obecność i akceptacja. Bardzo podobał mi się fragment w którym Jesper Juul opisuje ojca, który w odpowiedzi na kolejne ekscesy syna w szkole zwyczajnie go przytula zamiast prawić mu kazania na temat rzeczy, które i tak są mu wiadome. Ojciec ten wychodzi z założenia, że akceptacja sprawi, iż w którymś momencie syn sam powie mu o tym co go dręczy i wtedy będzie w stanie mu pomóc. Kolejną sprawą jest zaakceptowanie tego, że jako mężczyźni mamy inne atrybuty i nie powinniśmy się wystrzegać tego, że jako mężczyźni mamy tendencję do agresji i nie powinniśmy jej hamować u siebie i u dzieci tylko szukać konstruktywnych sposobów na jej ujście. Tak jak z ogórka kiszonego nie zrobi się świeżego tak i facet w swej naturze nie będzie potulnym barankiem. Powinniśmy więc przestać za wszelką cenę chronić syna przed widokiem naszych wybuchów złości. Jednocześnie możemy kształtować u niego podobne postawy pomagając mu znaleźć ujście dla jego złości - sporty walki, czy nawet wspólne siłowanie się. To że przeobrażenia w kształcie związków między kobietami i mężczyznami spowodowały, że przemieszały się kwestie kompetencji kobiet i mężczyzn nie oznacza, że powinniśmy się również wyzbyć atrybutów przypisanych naszej naturze.


Kolejna kwestia dotyczy kobiet i tego że czasem nawet bez świadomej intencji mogą nas wybijać z roli. W tym momencie czeka nas równie ważne zadanie polegające na tym, by nie dać się zdominować naszym matkom, teściowym i żoną. Na nasz autorytet u dziecka zdecydowanie nie wpłynie dobrze jeśli się nie będziemy w stanie obronić z własnym zdaniem, że swoim pomysłem choćby na wychowanie dzieci itd. Dla nas samych jako dla mężczyzn jest ważne żeby nauczyć się rzeczy których często nie byli w stanie nauczyć nas nasi (często nieobecni) ojcowie, to znaczy tego żebyśmy wprost wyrażali nie tylko własne zdanie, ale też emocje, oczekiwania i potrzeby. Powinniśmy również zaakceptować konflikt jako naturalny element związku. Juul udowadnia słusznie, że kobieta często dąży do konfliktu, który pozwala na przedefiniowanie związku na poszczególnych jego etapach i jest to coś normalnego. My niestety jako mężczyźni często uciekamy przed problemami tego typu. Łatwiej jest nam udawać, że ich nie ma i być może też dlatego częściej się jednak na ten przykład uzależniamy.

Myślę, że wystarczy już moich spostrzeżeń na temat książki "Być mężem i ojcem". Chciałem mocno zachęcić wszystkich zainteresowanych do sięgnięcia właśnie po Jespera Juula, bo jak wspomniałem obecnie aż roi się od różnego rodzaju "znawców", a tego pana akurat z czystym sumieniem można polecić. Książka nie jest przegadana, pełna konkretów, krótka i treścią. Ja z pewnością jeszcze sięgnę po jego publikacje. 

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Po trochu - Weronika Gogola



Już sama okładka debiutanckiej książki Weroniki Gogoli wprowadza w sentymentalny stan, a wraz z kolejnymi stronami powieści, którą pochłania się wręcz ekspresowo, wzrasta ilość takich smaczków. W rezultacie liczba ich jest tak duża, iż obowiązkowo zostajemy wprowadzeni w stan nostalgii za bezpowrotnie utraconym dzieciństwem. 

Jestem oczarowany wrażliwością Weroniki Gogoli i sposobem prowadzenia przez nią narracji. Zdecydowanie muszę stwierdzić, iż jest to moja bajka, a odliczanie przez nią kolejnych godzin do śmierci zamiast smutku wzbudza uśmiech na twarzy kiedy to przypominamy sobie jak beztroskie, a zarazem trudne do zrozumienia było nasze dzieciństwo. To właśnie śmierć jest tutaj okazją do afirmacji życia. Ten rytm wyznaczany przez kolejne osoby, które odchodzą z życia bohaterki "Po trochu" posuwa do przodu zegar nieustannie przeobrażającego się życia. Bez świadomości śmierci nie ma bowiem świadomości życia, a odkąd dziecko zaczyna ową śmierć rozumieć, odtąd zaczyna też być bardziej świadome po co tu jest i dokąd zmierza. Odmierza nam więc Weronika Gogola czas dorastania i przypomina jak to było kiedy sami doznawaliśmy tegoż procesu. 

"Po trochu" opowiada o sile wyobraźni, o tym jak dosłownie odbieramy świat kiedy dopiero się go uczymy i że z cząstek tego co uda nam się usłyszeć z rozmów dorosłych jesteśmy w stanie tworzyć wnioski niebywałe. Kiedy poznajemy świat i nie jesteśmy jeszcze skażeni dorosłością potrafimy czasem zobaczyć coś co dla innych jest niedostrzegalne. Chłoniemy wszystko co się da, bawimy się nie potrzebując do tego niemal żadnych zabawek, a później przeżywamy pierwsze rozterki, niepowodzenia i kryzysy. Tak dzieje się do momentu kiedy wchłonie nas system i instytucje narzucą kajdany wyobraźni i przyjdzie się zasymilować, dostosować, a czasem nawet udawać. Dla mnie książka Weroniki Gogoli to książka o czasach z przed udawania i dlatego chyba tak bardzo dobrze mi się to czytało, bo to były fajne czasy. 

Mocno polecam "Po trochu" każdemu, bo każdy z nas przecież kiedyś był dzieckiem, potem dorastał i pewnie większość z nas za tymi czasami tęskni. No i niech nie przerazi was to, że na próżno szukać tu dialogów ani też akapitów, bo mimo że przed oczami staje nam zwarta bryła to czyta się to bardzo szybko, a na koniec pozostaje niedosyt. 


środa, 5 grudnia 2018

Manaraga - Władimir Sorokin




Stężenie absurdu i groteski u Władimira Sorokina osiąga poziom stężenia smogu nad większością polskich miast kiedy tylko zaczyna się sezon grzewczy. Nie miałem wcześniej okazji czytać niczego co wyszło z pod ręki tego rosyjskiego pisarza, aczkolwiek muszę przyznać że gdy zaproponowano mi napisanie opinii o tej książce to sama nota dostępna w internecie była na tyle ciekaw, że w ogóle się nie wahałem nad odpowiedzią.

Niedaleka przyszłość, ludzie przestali drukować książki, a pojęcie czytania tych które pozostały jako rodzaj dziedzictwa kulturowego jest jakże dalekie od tego jak rozumiemy je obecnie. Ludzie w 2037 "czytają" bowiem książki używając ich zamiast węgla do grilla, a bogacze stawiają sobie za punkt honoru by "poczytać" takiego na ten przykład Tołstoja w towarzystwie łososia. Pomysł jakże absurdalny, a jednocześnie stanowiący kwintesencję dla galopującej konsumpcji i uwsteczniających się mas, które książki już teraz traktują jak cień poprzednich epok. Sorokin funduje nam śmiech przez łzy, jednocześnie prowokując ile tylko się da. Pewnie nie każdy odnajdzie się w takiej właśnie konwencji, ale ja przyznaję czułem się jak ryba w wodzie i raz po raz zastanawiałem się jakim to cudem do tej pory omijałem literaturę z pod pióra tego wybitnego autora z za wschodniej granicy. Popisy głównego bohatera w trakcie book'n'grilla trącą najbardziej tandetnym z "masterchefów", a dyskusje pretendujące do najbardziej górnolotnych są tak naprawdę o niczym.

Czasem naprawdę trzeba terapii wstrząsowej aby zobaczyć coś co dzieje się przed naszymi oczami, a jest na tyle ciężkostrawne, że zastosujemy wszelkie możliwe mechanizmy obronne aby udawać, że nic się nie dzieje. Może właśnie w takim literackim szaleństwie jakie funduje nam Sorokin w swojej najnowszej książce jest ukryta najlepsza metoda na skłonienie ludzkości do opamiętania. Jeżeli bowiem do tej pory nie potrafimy zauważyć, że ta ogólna degrengolada, wtórny analfabetyzm i kult głupoty to równia pochyła, to znaczy iż konwencjonalne metody dialogu nie zdają rezultatu. Żyjemy w czasach gdzie do refleksji trzeba nas zmuszać "mocnym kopem", rzekłbym nawet strzałem prosto w mordę i taka właśnie jest "Manaraga" Władimira Sorokina, a przynajmniej ja tak tę książkę odbieram.

Jest jeszcze jedna warstwa tej książki, która niestety jest poza moim poznaniem. "Manaraga" jest pełna odniesień do takich dzieł literackich jak choćby "451 stopni Fahrenheita". Takich perełek zdaje się tu być mnóstwo, ale to już pole do popisu dla kumatych. Ja niestety do takowych się nie zaliczam i pewnie straciłem przez to mnóstwo dodatkowej frajdy. Nie zmienia to faktu, iż bardzo dobrze bawiłem się przy najnowszym Sorokinie i polecam tę książkę wszystkim gotowym na eksperymenty i gustującym w czarnym humorze. Poczytajcie ku pokrzepieniu i być może chwyćcie się po wszystkim za głowę z myślą: "Dokąd my zmierzamy?" 

czwartek, 22 listopada 2018

Jeszcze dzień życia - Ryszard Kapuściński




Ta okładka po prostu wymiata. Po przeczytaniu książki wprost nie mogłem się doczekać kiedy zobaczę film, a tymczasem pochłonąłem jednym tchem książkę Ryszarda Kapuścińskiego. Zarzucano mu, że za dużo beletrystyki w jego reportażach, a tymczasem to właśnie dzięki temu niezwykłemu stylowi nie można się oderwać i człowiek czuje jak by tam był razem z reporterem.

W dniu wczorajszym widziałem film i polecam go z całego serca bez względu na to czy trafia do was Kapuściński, bo to uniwersalna opowieść o tym co w życiu najważniejsze i jak w obliczu wielkiej polityki nie zapomnieć o wartości jaką jest człowieczeństwo. Wracając natomiast do książki to jest to znakomita pozycja od której można zacząć przygodę z reportażem autorstwa Ryszarda Kapuścińskiego, zwłaszcza iż ponoć sam autor zaliczał ją do tych najukochańszych, najbardziej osobistych. Ja przed nią miałem już do czynienia z tym największym polskim reporterem, ale jakoś potem nasze drogi się rozeszły. No cóż, tak dużo książek i autorów, czasu wiecznie mało. Teraz na świeżo po seansie i krótko po lekturze znów zachorowałem na Kapuścińskiego i myślę, że ten syndrom dotknie niejednego widza i czytelnika.

"Jeszcze dzień życia" to reportaż z wojny domowej w Angoli. Wszystko dzieje się w roku 1975 kiedy to Portugalia wycofuje się ze swojej kolonii, a ten kraj bogaty w złoża ropy i diamentów planuje ogłosić swoją niepodległość. Ma to nastąpić w dniu 11 listopada, czyli data dla nas Polaków równie ważna. Ryszard Kapuściński, który miał legendarne wyczucie do przewidywania ważnych wydarzeń i znany był jako ekspert od rewolucji przyjeżdża do Angoli zanim dotrą tam inne ważne agencje prasowe, aby od środka prowadzić relację z tego co ma się wydarzyć. To młode afrykańskie państwo zanim jeszcze na dobre powstanie z kolan i uwolni się od kolonializmu stanie się przedmiotem zainteresowania wielkich imperiów, których każde widzi tam swoje interesy. Trwa zimna wojna i kolejny front na którym rozegra się bitwa pomiędzy USA a ZSRR będzie miał miejsce właśnie w Angoli. Czy uda się temu państwu zachować niezależność w obliczu interesów wielkich mocarstw, czy też zatraci się w starciu z wielką polityką? Jaką rolę odegra tu legendarny polski reporter? Mogę tylko zdradzić, że rola ta będzie nie mała, a to że wielu zagranicznych reporterów zarzucało Kapuścińskiemu koloryzowanie może wyłącznie wynikać z zazdrości, że kiedy oni przybywali na miejsce wydarzeń, to on już dawno tam działał i miał kontakty, których oni nie byli w stanie nadrobić.

Kiedy pomyślę o misji reportera to oprócz tego, że ma on za zadanie opisać świat dla tych którzy nie są w stanie tego zobaczyć, bądź zwyczajnie nie dostrzegają czegoś co widzi on, to jednak oprócz tego powinien według mnie przemawiać w imieniu tych słabszych, którym odmawia się głosu i to właśnie starał się robić Kapuściński. W jednym z wywiadów stwierdził on "Społeczności najbiedniejszych państw nie mają głosu. Ludzkość w swojej większości jest milcząca. Ci nędzarze rano wstają, idą na pole, pracują, wypędzają bydło, głodują. I milczą! Nikt w ich imieniu nie przemawia, a oni sami też nie mówią, stąd myślę, że rola reportera, misjonarza czy działacza charytatywnych lub innych organizacji międzynarodowych, nie kończy się na bezpośredniej pomocy. W imieniu tych ludzi trzeba również przemawiać, w ich imieniu należy mówić. Dlatego ktoś powinien mówić w ich imieniu. Właśnie tak widzę swoją rolę jako pisarza. Jest to rola tego, który mówi w imieniu niemających głosu". Z tego między innymi powodu warto sięgnąć po "Jeszcze dzień życia". 

niedziela, 18 listopada 2018

Człowiek w poszukiwaniu sensu - Viktor E. Frankl



Głos nadziei z otchłani Holokaustu... 

Wielka szkoda, że Ci którzy pamiętają tą ogromną zbrodnię jaką był Holokaust jeden po drugim odchodzą z tego świata. Pamięć tej ludzkiej tragedii jest potrzebna, aby w zarodku zdławić ksenofobiczne, nienawistne nastroje, które znów doradzają się na całym świecie. Tym bardziej znaczenie mają relacje takie jak ta spisana przez Viktora E. Frankla, który zasłynął również jako twórca logoterapii.

Czasem mi głupio, kiedy konfrontuję swoje narzekanie na to co dookoła z prawdziwą tragedią jaka dotyka innych ludzi. Pewnie, że to kwestia perspektywy i z drugiej strony czemu miałbym się wstydzić swego przeżywania, ale poznając historie takie jak ta, która spotkała Frankla i wielu innych, człowiek zaczyna dostrzegać to co ma. Jednocześnie jestem pełen podziwu co do hartu ducha jakim wykazał się autor tej książki starając się zachować człowieczeństwo w warunkach nieludzkich. Podczas gdy oprawcy robili wszystko by osadzeni w obozach zagłady zachowali tylko niezbędne instynkty pozwalające na ich łatwiejszą kontrolę i eksploatację, Frankl i jemu podobni są dowodem na to, iż jeśli ma się mocny szkielet moralny to nikt nie jest w stanie zmusić nas do zaprzeczenia swoim wartościom i przekonaniom.

Ktokolwiek obawia się drastycznych sytuacji opisywanych w tej książce i z tego też powodu ma opór żeby po nią sięgnąć ten nie ma się czego obawiać w tym względzie. Pomimo faktu, że książka nie jest łatwa w odbiorze bo jakże by miała być skoro dotyka tematu zagłady, to skupia się bardziej na opisie wewnętrznych przeżyć niż całego barbarzyństwa i drastycznych wydarzeń. Już sam fakt przezywanego lęku, niepewności, bezsilności i ciągłego oczekiwania na wyrok jest wystarczający by pokazać w jakich okrutnych warunkach przyszło walczyć więźniom obozów zagłady o zachowanie człowieczeństwa i pozostanie wiernym swoim ideałom więc autor oszczędził nam makabrycznych opisów tego co z pewnością widział. Już bez tego można się wczuć w to co przeżywa ktoś kto z normalnego życia zostaje gwałtem zabrany i komu z dnia na dzień próbuje się wmówić że jest czymś na kształt robaka, którego trzeba zutylizować i który powinien przepraszać za to że żyje. Jak w takim wypadku zachować poczucie własnej wartości, jak pozostać wiernym swoim ideałom i w jaki sposób myśleć o czymś więcej niż o przeżyciu kolejnego dnia. Do jakich potrzeb wyższych można się odwołać kiedy tak naprawdę jedyne o czym się myśli to potrzeby fizjologiczne, podstawowe. Jak w tym wszystkim zachować tożsamość i nie wyprzeć się empatii, miłości, wiary dla zwykłego, instynktownego przetrwania? Na te pytania udzieli nam odpowiedzi Viktor E. Frankl i spróbuję zrobić to w sposób uniwersalny, tak że każdy z nas będzie w stanie wynieść coś dla siebie. 

Czytając tę książkę miałem masę przemyśleń, a pomimo że na chwilę obecną daleko mi do kryzysu, to myślę sobie ze poznane treści będą dla mnie okazją na zachowanie nadziei i odnalezienie sensu kiedy takowy przyjdzie mi przechodzić. Każdy z nas przecież przeżywa kryzysy w życiu jednak różnie z nich wychodzimy. Jedni się poddają i niczym domino rezygnują z wyznawanych wartości, a inni z kolei się w nich umacniają bądź dokonują rekonstrukcji swojego świata wartości. Chciałbym wierzyć, że należę do tej drugiej grupy i kiedy przyjdzie czas próby to będę w stanie uchwycić się nadziei i czerpać siłę z tego co dla mnie w życiu najważniejsze. Oby tak było, bo już trochę minęło od lektury a ja wciąż wracam myślami do tej książki o jej autora a i z logoterapią się mocniej zaprzyjaźniłem.

Wojna to zło, każdy kto neguje to co stało się w trakcie II wojny światowej bądź stara się marginalizować Holokaust ten winien czym prędzej sięgnąć po tę książkę i ochronić swoje człowieczeństwo nim będzie za późno. 

niedziela, 11 listopada 2018

Patriotyzm?

W dniu dzisiejszym obchodzimy 100-tną rocznicę odzyskania niepodległości przez Polskę. Przy tej okazji powinna pojawić się refleksja, co oznacza dla nas ta niepodległość w roku 2018 i czymże jest dla nas patriotyzm? Kiedy wyczytamy się w definicję na Wikipedii to można mieć poczucie, że dominująca cześć naszego społeczeństwa ( a przynajmniej ta najgłośniejsza dziś) utożsamia umiłowanie ojczyzny z gotowością bronienia jej i ponoszenia za nią ofiar ( nawet umierania). Wtórują im w tym politycy rządzącej opcji i mało tego, wzmacniają ten rodzaj patriotyzmu przy okazji załatwiając na tym swój interes  Pytanie tylko, czy trzeba w dniu dzisiejszym walczyć i umierać za kraj i czy rzeczywiście deklaracje przełożyły by się na faktyczną postawę w obliczu takiej próby, czy też wszystko kończy się na wszyciu symboli w ubiór i niesienie ich na sztandarach w świetle płonących rac.

Podczas gdy opisany wyżej wymiar patriotyzmu i to w realnej postawie, a nie wykrzykiwanych deklaracjach sprawdzał się bardziej w obliczu wojennej próby tak dziś według mnie potrzebne jest wczytać się głębiej w definicję i przypomnieć sobie, że patriotyzm to jednak coś więcej. Jest to przecież potrzeba i chęć działania dla wspólnoty i dbanie o wspólne dobro, język i tradycję. Wyraża się również w dbaniu o dobre imię ojczyzny na świecie. Opiera się wreszcie na zapomnianej przez niektórych solidarności i szacunku. Szacunek to dla mnie zresztą słowo klucz w dniu dzisiejszym. Coraz bardziej o nim zapominamy i odbieramy mu należne znaczenie i robimy to poraz kolejny w wymiarze ojczyzny, a przecież dzisiaj jesteśmy w takim momencie jako Polska, że nie musimy za kraj umierać. Zrobili to dla nas nasi przodkowie. Wywalczyli dla nas państwo wolne o które powinniśmy dbać, a nie niszczyć. Należny jest z naszej strony szacunek i wdzięczność wobec nich jak i wobec dziedzictwa, które nam zostawili. Nie wyraża się on z pewnością w narażaniu naszego kraju na wstyd i światową izolację. Tym bardziej nie ma nic wspólnego pamięć o bohaterach w "hajlowaniu", nazistowskich hasłach i symbolach, a już napewno nie czyli by się dobrze wszyscy Polacy, którzy walczyli na frontach I-ej i II-ej Wojny Światowej gdyby przyszło im widzieć celebrowanie rocznicy odzyskania niepodległości ramię w ramię z głoszącymi faszystowskie poglądy potomkami tych, z którymi o tą niepodległość walczyli.

W czymże więc powinien się ten patriotyzm wyrażać obecnie? Otóż moim zdaniem bardziej patriotyczne od tego co robią dziś środowiska "narodowe" ramię w ramię z opcją rządząca jest wspólne działanie na rzecz dobra wolnego przecież już kraju o który nie trzeba walczyć i bez końca deklarować oddawania życia. Wojna dawno się skończyła, choć wielu chciałoby ją wywołać w swej bezmyślności od nowa. Może zamiast tego powinni sobie zadać po prostu kilka pytań jakimi rzeczywiście są patriotami. Pytania takie jak choćby to, czy dla współczesnej Polski większego pożytku od ciągłych deklaracji oddawania za nią życia nie  przyniesie dbanie o to czym palimy w piecu i czy nie dokonujemy właśnie bratobójstwa trując ludzi wokół? Co dajemy z siebie dla wspólnego dobra, jakie świadectwo naszej ojczyźnie wystawiamy choćby i na zwykłych wczasach? Jak traktujemy ludzi innych wyznań, światopoglądu, orientacji seksualnej i czy zamiast w awangardzie europejskiej nie stawiamy naszego kraju gdzieś na szarym końcu skazując go na śmiech i izolację? Czy pracujemy uczciwie na rzecz PKB czy bardziej pasożytujemy marnując nasz potencjał na chuligaństwo czy też degenerację? Czy dzielimy się nadwyżką z biedniejszymi i potrzebującymi czy raczej gdzieś mamy solidaryzm społeczny? Czy czytamy książki, kształcimy się, rozwijamy inteligencję aby działać na rzecz wspólnoty czy raczej stawiamy na minimalizm? Czy nie marnujemy żywności, którą można by wykarmić innych w imię tradycyjnej polskiej gościnności? Czy wreszcie rzeczywiście dbamy o naszą tradycję skoro polska gościnność była kiedyś słynna na cały świat, a obecnie nie chcieliśmy przyjąć do nas ani pół uchodźcy? Czy naprawdę "Pamiętamy" skoro nam pomagała wspólnota europejska w kryzysie i rozwoju, a my się na nią teraz wypinamy?

Ja zastanawiając się nad swoim patriotyzmem odpowiadam właśnie na powyższe pytania i wcale nie czuje się źle kiedy udzielę sobie tym sposobem odpowiedzi jaki jest mój stosunek do kraju. Czy więcej bym robił dla Polski gdybym dzisiaj maszerował w "marszu niepodległości" paląc race i idąc ramię w ramię z faszystami kalając tym samym pamięć tych którzy pozwolili mi żyć w wolnym kraju oddając za tą ideę swoje życie? Zdecydowanie nie! 

sobota, 10 listopada 2018

Szóste wymieranie. Historia nienaturalna - Elizabeth Kolbert




Zmierzamy ku zagładzie i to w zastraszającym tempie. Pomimo propagandy rozmaitych środowisk, które usilnie próbują nam wmówić, że nie ma czegoś takiego jak globalne ocieplenie, a ekolodzy to nawiedzone jednostki i zwyczajnie panikują, nasza planeta ma się doskonale, to pamiętajmy że z nauką jednak nie da się dyskutować i fakty wskazują jednoznacznie znajdujemy się obecnie w miejscu z którego może już nie być odwrotu.

Elizabeth Kolbert w książce za którą otrzymała Nagrodę Pulitzera zabiera nas w fascynującą, a jednocześnie przerażającą podróż w miejsca badań dotyczących efektów niszczycielskiej działalności człowieka na ziemi. Według tego co tu przeczytamy znajdujemy się obecnie w epoce antropocenu, czyli epoki zdominowanej działalnością człowieka, która na nasze nieszczęście jest w dużej mierze działalnością zawierającą się w bezmyślnej grabieży i destrukcji. Po pierwsze korzystamy na masową skalę z zasobów naszej planety nie bacząc na to że te zasoby nie są w stanie odmawiać się w tak szybkim tempie jak rośnie bezrefleksyjna konsumpcja. Po drugie rościmy sobie na zasadzie nadania prawo do dominacji nad innymi gatunkami i z tego też względu doprowadzamy do wymierania gatunków. To co kiedyś działo się w sposób niezauważalny dla pojedynczych pokoleń, jest teraz widoczne na przestrzeni kilkunastu czy kilkudziesięciu lat. Zbierało mi się na płacz kiedy autorka w poszczególnych rozdziałach wymieniała gatunki, które już wyginęły bezpowrotnie bądź takie, które są na progu wymarcia. W imię czego? No bo przecież kto człowiekowi zabroni?!

W drugiej odsłonie tej książki możemy zobaczyć jak wygląda druga strona ludzkości, która z kolei wyraża się w walce o ocalenie naszego domu. Wraz z Elizabeth Kolbert poznajemy naukowców i działaczy, którzy nie ustają w pracy na rzecz ochrony środowiska, ocalenia tego co zagrożone wyginięciem. Człowiek bowiem jako istota niezwykle inteligentna z nadania może wykorzystać swój potencjał do wielkich rzeczy i takie przykłady w "Szóstym wymieraniu" mnożą się i chwytają za serce. Gdyby tylko każdy z nas wzbudził w sobie refleksyjną stronę można by wspólnie ocalić planetę i dokonać rzeczy niewyobrażalnych. Tyle tylko, że niewielki odsetek ludzkości chce podążać tą właśnie drogą, a ogromna większość niestety jest opętana genem destrukcji bądź zwyczajnie odmawia sobie inteligencji i jest ślepa na odkrycia naukowe. Elizabeth Kolbert z ostatnich stron swojej książki uderza w ton nadziei, że nie wszystko jeszcze przegraliśmy. Chciałbym również w to wierzyć ale wystarczy obejrzeć się wokół, a tam : bezmyślna konsumpcja i marnowanie żywności, niechęć do zmiany diety i przyzwyczajeń w kwestii żywienia, produkcja śmieci na masową skalę, marnowanie wody, zużycie paliw, generowanie zanieczyszczeń i dewastacja powietrza. Nie napawa to optymizmem zwłaszcza kiedy rządzący i autorytety wręcz zachęcają do ignorancji wobec apelów że strony osób działających na rzecz ochrony środowiska.

Chciałbym żeby po książkę Elizabeth Kolbert sięgnęło jak najwięcej osób. Podobnie czułem w przypadku "Głodu" Caparrósa. Myślę, że na tych którzy kształtują świadomość społeczną leży obowiązek w podjęciu próby co do jakościowej zmiany myśli społecznej w zakresie ochrony środowiska, bo inaczej się nie opamiętamy. Może kiedyś przyjdzie taki dzień, że takie pozycje będzie się omawiać jako lektury szkolne, a może z tym nie zdążymy. Ja w każdym razie mocno polecam "Szóste wymieranie". 

niedziela, 28 października 2018

Bieguni - Olga Tokarczuk



Sposób w jaki Olga Tokarczuk interpretuje i opisuje dla nas potem świat jest więcej niż fascynujący. "Bieguni" to książka, której motywem przewodnim jest ruch, droga i w taką też podróż zabrała mnie autorka i ciągle gdzieś w niej jestem, choć od lektury minęło trochę czasu. 

Po głośną powieść Olgi Tokarczuk, która w związku z jej angielskojęzycznym wydaniem święci poraz kolejny tryumfy z tym, że teraz poza granicami naszego kraju, sięgnąłem (przypadek? ) będąc w podróży. Zastanawiam się wciąż czy w taki sposób ta książka zyskuje jeszcze bardziej, ale z drugiej strony jeśli na to popatrzeć uczciwie to kto z nas nie jest w ciągłej podróży. Tylko martwi nie podróżują. "Bieguni" właśnie z tego powodu zyskują wymiar uniwersalny i tak naprawdę powinny trafić do każdego odbiorcy. Jest jeden warunek, trzeba mieć otwarty umysł bo treść podana jest w takiej formie, że wymaga skupienia, uwagi i wyciszenia na cały ten współczesny hałas.

Nie będę tutaj skupiał się nad genezą tytułu, bo to już każdy jest w stanie sobie sam doczytać w internetach, a myślę że warto gdyż tytułowy motyw przewija się właściwie cały czas przez opowiadania zawarte w tym zbiorze. Olga Tokarczuk raz pisze o sobie, innym razem o rozmaitych alter ego, a czasem tworzy bohaterów, niejednokrotnie przy tym opierając się na postaciach rzeczywistych. Wraz z jej bohaterami wędrujemy po lotniskach, hotelach, kontynentach i czasem trzeba chwili żeby się przestawić, zaaklimatyzować, by kiedy już zaczynamy się odnajdywać na nowo wyruszyć w nowe miejsce. Czasem jej bohaterowie znają cel swojej podróży, a innym razem wyruszają bez celu, przed siebie, w poszukiwaniu... no właśnie czego? Jedni znikają nagle, po to by niespodziewanie się odnaleźć, a innych łączą tajemne więzi, które nawet po latach rozłąki przyciągają ich po to by jeden drugiemu przyniósł ukojenie. Pomimo, że niektóre postacie i ich historie na krótko zagoszczą w książce, to autorka pisze o nich w taki sposób iż na długo zapadają w pamięć i pozostawiają mnóstwo materiału do refleksji. Czytałem gdzieś opinię, że w Biegunach brakuje spójności, a opowiadania są momentami dobrane jakby przypadkowo. Pozwolę sobie się z tym nie zgodzić, gdyż dla mnie temat przewodni wędrówki cały czas spaja te historie w całość.

Olga Tokarczuk to autorka ciągle zwalczana, traktowana niczym wróg publiczny w naszym kraju. Pewnie wiele jest przyczyn takiego stanu rzeczy, począwszy od tego iż jest ona bardzo inteligentną, spójną, otwartą na świat kobietą która pisze o tolerancji, a przy tym często dokonuje psychoanalizy naszego społeczeństwa. To nie wszystkim się podoba, bo wiele środowisk w tym opcja rządząca i kościół wolą jednak widzieć kobietę jako tą słabą, podległą mężczyźnie, siedzącą po cichu. Ponadto promuje ona duchowość do której mi szalenie blisko, wyrażającą się w jedności z otaczającym światem w której człowiek zwiększa nieustannie swoją świadomość, rozwija się. Niewielu jest jednak tych z nas, którzy pragną właśnie takiej duchowości. Kościół i władza wpajają nam lęk przed innością, wciskając na siłę w konserwatywne wartości bez względu na to czy nam i innym służą czy też nie. Do którego modelu człowieka wam jest bliżej ? Jeżeli nadal jesteście w drodze, jeśli ciągle szukacie siebie, jeśli macie otwartość na poznawanie świata wciąż na nowo to dajcie szansę "Biegunom". A nuż się zachwycicie tak jak ja? 

czwartek, 25 października 2018

Parabellum t.1 Prędkość ucieczki - Remigiusz Mróz


Moja przygoda z Remigiuszem Mrozem rozpoczęła się od świetnej serii z Chyłką i Zordonem. Pomimo faktu, iż w pewnym momencie człowiek może mieć wrażenie przytłoczenia z uwagi na mnogość książek, które wychodzą z pod jego ręki ( prawie każda z pozycji rozpoczyna kolejną serię) to trzeba przyznać, że dobrze się go czyta. 

Z serią Parabellum miałem zamiar zaznajomić się już dużo wcześniej, ale jakoś tak mi nie schodziło i ciągle było coś ważniejszego. Musiała więc poczekać na lepszy moment i takowy nadszedł na wakacjach, bo one przecież służą rozrywce, a "Prędkość ucieczki" tak jak się spodziewałem okazała się rozrywką osadzoną w czasach drugiej wojny światowej. Remigiusz Mróz daje radę i funduje nam sensację na naprawdę przyzwoitym poziomie. Jego bohaterowie przytrzymują uwagę czytelnika i to zarówno biorąc pod uwagę czarne charaktery jak i te bohaterskie postacie. Może i nie otrzymujemy tutaj jakiejś głębi psychologicznej w konstrukcji bohaterów "Prędkości ucieczki", ale trzeba przyznać że Remigiusz Mróz nie poszedł po najmniejszej linii oporu i nie powiela stereotypów wojennych w rodzaju "dobry Polak i zły Niemiec". Po obu stronach konfliktu będziemy mieli okazję zaobserwować jednych i drugich i dzięki temu będziemy z zainteresowaniem śledzić losy wszystkich postaci choć moja uwaga od początku skupiła się przede wszystkich na braciach Zaniewskich. To właśnie oni osobiście najbardziej zyskali moją sympatię. 

Tytuł zobowiązuje i rzeczywiście prędkość dopisuje jeżeli chodzi o przebieg akcji w tej książce. Jesteśmy błyskawicznie przemieszczani po mapie i wraz z bohaterami tak samo jak znienacka trafiamy w sam środek awantury, tak w kulminacyjnym momencie akcja potrafi się zerwać po to byśmy zaraz potem znaleźli się w innym miejscu gdzie dzieje się jeszcze więcej. Nie przeszkadza to w żaden sposób w lekturze, a wręcz przeciwnie czyni ją jeszcze bardziej interesującą. Zaznaczam, że daleko pierwszej serii Parabellum do klasyki powieści wojennej, ale też do takiego miana w żadnym wypadku nie stara się pretendować. Jeżeli natomiast szukacie książki na której nie trzeba się bez ustanku skupiać, a nie jest przy tym jakoś banalnie prosta i trzyma przyzwoity poziom to ta seria Mroza zdecydowane powinna się wam spodobać. Ja bawiłem się dobrze i z pewnością sięgnę po kolejne części. Jako przerywnik od rzeczy cięższych gatunkowo sprawdza się bowiem znakomicie. Polecam z czystym sumieniem. 

środa, 17 października 2018

Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy - Paweł Reszka




Świetny i przerażający zarazem reportaż Pawła Reszki. Czytając go tak naprawdę człowiek upewnia się w tym co już wie na temat polskiego systemu służby zdrowia, ale nie zmienia to faktu, iż strona za stroną dostajemy jakby obuchem po łbie. Najbardziej moim zdaniem przerażające w tym wszystkim jest to, iż tak naprawdę żaden, a już napewno nie obecny rząd nie odważy się zmienić istniejącego stanu rzeczy.

"Mali bogowie" to książka o patologii. Dotyka ona jeśli się dobrze przyjrzeć większości systemów i instytucji w naszym kraju, które nie zostały zreformowane i stanowią dziedzictwo jeszcze z czasów PRL. Dlaczego się tak dzieje, że nie ma woli naprawy czegoś co tylko w swoim założeniu działa tak jak powinno ? Odpowiedzi jest wiele, a Paweł Reszka podaje nam w swojej książce kilka z nich jak również stawia, posługując się głosem środowiska, drugie tyle hipotez. Myślę jednak że odpowiedź stanowi przede wszystkim błędne założenie u źródła, że można zagwarantować kompleksową opiekę medyczną wszystkim członkom społeczeństwa ponosząc przy tym niski koszt społeczny. Aby zaspokoić popyt na to co w założeniu proponuje nasza służba zdrowia trzeba zagwarantować podaż, a tu kolejne rządy dają ciała, bo nie jest to zwyczajnie możliwe. Ten paradoks przebija się praktycznie z każdej wypowiedzi w tej książce. Kolejki na zabiegi specjalistyczne, braki kadrowe, niedofinansowanie specjalizacji, braki sprzętowe i niskie place. To wszystko jest tak naprawdę logiczną konsekwencją założenia, że każdy dostanie według potrzeb, a system jest niewydolny, co z kolei tworzy patologie w rodzaju łapówek, "kupowaniu miejsc na oddziałach ", omijaniu miejsc w kolejkach, a bez znajomości pacjent przepada gdzieś w systemie. Ci bardziej zaradni i sytuowani są w stanie znaleźć sposób na obejście przeszkód w dostępie do leczenia, a tymi słabszymi niestety nikt, na czele z rządem nie zawraca sobie głowy.

Reportaż Pawła Reszki tak naprawdę powinien mieć podtytuł "O znieczulicy polskiego systemu opieki zdrowotnej", bo w moim odczuciu to system zabija w wielu lekarzach ideały i zapał do pomagania. Oni często podejmują ten zawód z powołania, ale bardzo szybko dochodzi do wypalenia, a często wypaczania ideałów. W tym przypadku powiedzenie "ryba psuje się od głowy" ma jak najbardziej sens. Opieka zdrowotna to jeden z obszarów który przy każdych wyborach stanowi kartę przetargową i politycy zamiast zdecydować się na realną reformę i być może choć częściowe sprywatyzowanie tego resortu, wolą poprzestać na obiecywaniu gruszek na wierzbie. W rezultacie dają jakoby przyzwolenie i przestrzeń dla rozmaitych kombinacji dyrektorom placówek i samym lekarzom, a za tymi znów idą pacjenci którzy tak naprawdę nie mają wyjścia i żeby dostać możliwość leczenia muszą zacząć grać w tę brudną grę. To co oferuje polski system opieki zdrowotnej to starcie założeń rodem z socjalizmu z brutalnymi prawami kapitalizmu i dlatego dochodzi do takich wypaczeń i aberracji. Frustracja i bezsilność to bodaj najczęściej pojawiające się tu pojęcia i to one leżą u podstaw odczłowieczenia, które możemy zaobserwować na linii lekarz-pacjent. W rezultacie mamy do czynienia z bezdusznością, utratą godności pacjenta, wszechobecnym lękiem i cierpieniem, a nawet zanikiem podstawowych ludzkich odruchów. Taki właśnie obraz przedstawia nam Paweł Reszka w swojej książce i jest to obraz prawdziwy. Zapominając o pacjencie, uczestnicy systemu stworzyli sobie twór w którym na swój chory sposób się odnaleźli i raz po raz doświadczamy tego jak mała jest chęć by cokolwiek zmienić. Tak naprawdę nie ma woli, a jeśli już ktoś postanawia się przeciwstawić to system skutecznie pozbawia go głosu.


Podsumowując, warto sięgnąć po książkę Pawła Reszki i pomimo tego że nie jest to lektura trudna to im więcej ludzi ją przeczyta tym większa szansa iż wzrośnie świadomość społeczna i stworzy się przestrzeń do zmiany. Bo tak naprawdę wszyscy w tym systemie, zarówno ci pomagający jak i ci którzy pomocy potrzebują musimy się zastanowić nad tym czy dalej żyć w iluzji czy dostosować nasze potrzeby do możliwości. Myślę, że już czas aby pogodzić się z tym, że tak naprawdę bez przynajmniej częściowej prywatyzacji służby zdrowia będziemy dalej brnęli donikąd, a prawa rynkowe i tak już rządzą w opiece zdrowotnej tylko że teraz jest to wolna amerykanka. Pewnie, że to nie wszystko i prywatyzacja wszystkiego nie zmieni ale to według mnie pierwsza logiczna zmiana, która może dać przestrzeń do kolejnych reform. Nadanie temu wszystkiemu struktury i wprowadzenie standardów to konieczność jeśli chcemy być pacjentami u profesjonalistów czerpiących satysfakcję że swojej pracy, a nie korzystać z oblatywaczy którzy zaoferują nam pozorną pomoc i iluzję że jest nam lepiej. Obecnie niestety tak to wygląda, że z profesjonalnym leczeniem spotykamy się głównie w prywatnych gabinetach u wyszkolonych specjalistów, którzy nie pracują po 80 godzin w tygodniu i mają czas się szkolić i odpoczywać. Im nadal się chce bo mają ku temu przestrzeń. "Mali bogowie" to dobry wstęp do diagnozy problemów nurtujących ten system i zmian. Mam ciągle taką nadzieję. A wy? 

niedziela, 14 października 2018

Jose Mourinho: Prosto w oczy - Robert Beasley




Jose Mourinho to człowiek, który wzbudza skrajne emocje, a co za tym idzie wpisuje się w gatunek ludzi, którzy wzbudzają moje zainteresowanie. Mourinho można kochać bądź nienawidzić, trudno wobec niego przechodzić obojętnie. Ja osobiście należę do tej pierwszej grupy, zwłaszcza kiedy ten podjął funkcję menadżera Manchesteru United. 

Myli się ten kto po książce Roberta Beasleya oczekuje biografii tego genialnego menadżera. Już na samym początku książka rozczarowuje tym, iż okazuje się to być jedynie zbitek osobistych wspomnień dziennikarza i obejmuje zaledwie skrawek kariery Jose Mourinho. Znajdziemy tu głównie opis jego pracy z okresu trenowania Chelsea Londyn. W rezultacie nie czyta się tego źle, ale osobiście byłem zmuszony mocno ograniczyć swoje oczekiwania. Już od dłuższego czasu bowiem poszukuje biografii Jose Mourinho z prawdziwego zdarzenia i jak dotąd mi się to nie udało. Dziwne to z uwagi jak niewiele trzeba by się dorobić biografii w świecie sportu, a kolejne wspomnienia wyrastają jak grzyby po deszczu, a tu tak barwna postać i poraz kolejny jedynie przedsmak tego co moglibyśmy się dowiedzieć. No i pozostaje nam obyć się smakiem. To co bowiem oferuje nam Robert Beasley w żadnym wypadku nie można nazwać biografią, a tytuł "Prosto w oczy" to już moim zdaniem spore nadużycie. 

Beasley jako dziennikarz miał tę przyjemność relacjonować przebieg kariery zawodowej Jose Mourinho, kiedy ten toczył boje o kolejne tytuły z Chelsea Londyn. Jak podaje udało mu się wybić z tłumu i nawiązać coś na kształt osobistej relacji z tym wielkim trenerem. Jeśli tak można nazwać kilka materiałów na wyłączność i kontakt smsowy to ok, ale jak dla mnie to trochę mało by mówić o relacji. Fakt faktem, że Beasleyowi chyba rzeczywiście udało się trochę z bliższa przyjrzeć fenomenie "The Special One". Na koniec jednak otrzymujemy zbiór anegdot, a wszystko poza tym to ogólnie dostępne informacje, które zna każdy kto interesuje się trochę bardziej piłką nożną, bo zespoły prowadzone przez Mourinho są zespołami znanymi, z najwyższej półki. To co poza ogólnie znane fakty i opinie wnosi od siebie Beasley często osiąga charakter peanów na temat Jose i jeżeli miało by to miejsce ze strony fana takiego jak choćby ja to pewnie nie było by w tym nic złego, ale kiedy to samo tyczy się dziennikarza to pojawia się pytanie o jego obiektywność. Ponadto autor książki wprost określa się jako fan Chelsea Londyn więc sami rozumiecie.

"Jose Mourinho. Prosto w oczy" to książka z rodzaju tych, które fajnie i szybko się czyta, ale przelatują one przez czytelnika i wątpię by została ona na dłużej jako przedmiot refleksji nawet dla fana piłki nożnej. Jest to propozycja nakierowana głównie jednak na fanów Premier League, a przede wszystkim Chelsea Londyn, w której kontekście głównie przewija się tu znany trener. Czytało się to o tyle przyjemnie, że większość opisywanych wydarzeń pamiętam i była to trochę podróż sentymentalna, a bardziej chyba okazja do przypomnienia sobie na przykład słynnego "autobusu" z meczu Chelsea z Liverpoolem, potknięcia Stevena Gerrarda i utraty największej od lat szansy tej drugiej drużyny na mistrzostwo Premier League. Jeśli ktoś śledzi od lat Premier League i poczynania Jose Mourinho to będzie miał okazję do takich "przeżyj to jeszcze raz" wiele. Problem jednak z tą książką jest taki, że wnosi mało nowego do obrazu tego wielkiego trenera i pozostawia naprawdę duży niedosyt. Szybka, łatwa i przyjemna pozycja, do zapomnienia, a ja wciąż czekam na biografie mojego ulubionego, zaraz po Fergusonie trenera, ale taką z prawdziwego zdarzenia. 

czwartek, 11 października 2018

Młyny boże - Jacek Leociak



Książka Jacka Leociaka "Młyny boże" to zapiski dotyczące roli kościoła w powstawaniu i rozwijaniu się postaw antysemickich  Autor w sposób przystępny przedstawia grzechy tej instytucji, która niejednokrotnie w sposób świadomy doprowadzała do nastrojów antyżydowskich, a co za tym idzie jest współodpowiedzialna za cierpienia, które dotknęły członków tego narodu.

Na fali coraz częściej poruszanego w ostatnim czasie tematu kondycji kościoła jako instytucji publikacja Jacka Leociaka stanowi istotny głos w tej dyskusji. Pomimo tego, że autor nie ukrywa swych emocji i wcale nie stara się o wyważony ton swej wypowiedzi, trudno odmówić mu tego że posługuje się twardymi faktami i dzięki temu dostajemy okazję do skonfrontowania się ze smutną prawdą, iż kościół (nie tylko katolicki) od lat prowadzi krucjatę przeciw Żydom. Po części wiąże się to z krzywdzącym uogólnieniem odnośnie tego, iż to właśnie Żydzi zabili Jezusa. Ponadto naród żydowski charakteryzuje się dużą zaradnością jak również umiejętnością pomnażania swego stanu posiadania co według mnie stanowi obiekt zazdrości dla kościoła, który również znany jest z tego, iż od lat zwiększał swój stan.posiadania opływając w przepych i bogactwo. Jak pokazuje Leociak, historia pełna jest rozmaitych dokumentów, którymi kościół starał się pomniejszyć wpływy żydowskie, a nawet zmarginalizować jego znaczenie. Przerażająca jest tutaj analogia co do działań Hitlera kiedy ten zamierzał do ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Jak pokazuje nam autor "Młynów bożych", naziści wręcz skopiowali pomysły kościoła katolickilego kiedy wprowadzali kolejne ustawy segregacyjne, a brzmienie poszczególnych przepisów jeśli chodzi o nazistowskie ustawodawstwo brzmi niemal jak plagiat dokumentów uchwalanych na kolejnych synodach.

"Młyny boże"  wzbudzały we mnie mnóstwo nieprzyjemnych emocji, począwszy od przerażenia, a na gniewie kończąc. Podobnie miałem kiedy oglądałem "Kler". Doskonale rozumiem to co się działo w moich emocjach, gdyż kiedy idealizm konfrontuje się ze smutną rzeczywistością to trudno by czuć się inaczej. Tak samo jak "Kler", tak i "Młyny boże" nie są w żadnym wypadku antyreligijne ale i nie nadają się do każdego odbiorcy. Jeżeli ktoś jest mocno religijny i swą religijność wiąże z instytucją kościoła i nie ma gotowości do poddania pod wątpliwość swego świata wartości ten pewnie będzie reagował oporem i wyparciem na tę lekturę i pewnie nie ma większego sensu by po nią sięgać w takim wypadku. Jeśli jednak religia nie jest dla nas tożsama z instytucją kościoła i to lektura tej książki może być kolejną okazją do reorganizacji własnych relacji z kościołem. Jeśli natomiast w ogóle nie mamy relacji z kościołem to "Młyny boże" są pozycją, która może sprawdzać się jako okazja do pogłębienia wiedzy na temat historycznej roli kościoła. W każdym razie przy założeniu co do otwartości i gotowości na niekoniecznie wygodną prawdę odnośnie związków pomiędzy kościołem, a wyznawcami wyznania mojżeszowego książka "Młyny boże" jest lekturą godną polecenia.