sobota, 31 grudnia 2016

Rankingi, rankingi - Osinski 2016 - czyli książkowe podsumowanie roku :)










Moje the best of 2016



Nie jestem jakimś wielkim fanem Sylwestra i ogólnie na cały ten szał imprez, petard, balów i innego ustrojstwa łącznie z karnawałem bym się zakopał pod kołdrą z dobrą książką bądź filmem,  ale cóż żyć trzeba,  nie można się całkiem od ludzi izolować, o przyjaciół trzeba dbać, świata bojkotować nie wypada więc trzeba by znaleźć coś co poprawi humor. 


U mnie doskonałą nagrodą pocieszenia jest okazja do wszelkiego rodzaju rankingów, zestawień i podsumowań na koniec roku. Z tego względu w najbliższym czasie znajdziecie ich kilka na blogu. Nie dlatego, że koniec roku,  że wypada,  trzeba,  bo można i nie lubić i olać, ale ja podchodzę do tego że to fajna okazja do wymiany linków,  paliwa duszy, sięgnięcia po rzeczy które gdzieś tam po drodze umknęły. Często gdzieś znajduje na takich zestawieniach książki, muzę czy filmy, które przeoczyłem i dlatego zawsze staram się zaglądać na te rankingi. Pomyślałem, że może jest więcej takich osób więc i ja poraz drugi już stworzę takie the Best of :) 


Sporo tego było, jestem właśnie w trakcie 190-ej książki w tym roku i od razu korzystając z okazji bardzo mocno Wam polecam "Syna" Phillppa Meyera. Kto wie czy też nie wyskoczy na moją półkę "Ulubione" na lubimyczytac.pl. Znajduje się na niej sporo,  bo równe 20 książek przeczytanych w zeszłym roku :) z nich właśnie wybrałem te najlepsze :) w ogóle okazuje się, że jestem szczęściarzem i dobrze dobieram swe lektury,  bo wśród ocenionych przeze mnie mało jest pozycji które kompletnie nie przypadły mi do gustu. Więc do rzeczy :


Autor roku - Andrzej Stasiuk





podobno ( tak przynajmniej twierdzi Łukasz Orbitowski)  człowiek na różnych etapach swojego życia zmienia swoje fascynacje i zmianie ulega w związku z tym jego ulubiony pisarz. U mnie różnie było, kiedyś skradł moją duszę Marek Hłasko, a teraz jest to Andrzej Stasiuk - za to że dociera do moich najgłębiej skrytych lęków, niepokojów, myśli. Mam wrażenie, że odbiera świat w taki sposób jak ja i wszystko co do tej pory przeczytałem, a wyszło z pod jego ręki do mnie trafiło. Z tego co wnoszę po jego twórczości i wypowiedziach to kieruje się w życiu podobną filozofią i stąd pewnie to pokrewieństwo dusz. Tyle,  że on w odróżnieniu ode mnie potrafi to opisać i przelać na papier  :) A oto książki Andrzeja Stasiuka, których opinię są u mnie na blogu: Osiołkiem, Kucając , Dojczland , Życie to jednak strata jest, Biały kruk, Opowieści galicyjskie, Wschód, Dziennik pisany później, Jak zostałem pisarzem ( próba autobiografii intelektualnej ), Taksim, Grochów, Mury Hebronu 



Książka roku : tu będą trzy książki - 








Mógłbym długo opowiadać o tej książce ( niektórzy odczuli to na własnej skórze ) , ale myślę, że warto by każdy sam sobie doszedł do swoich wniosków i prawd z tej książki. Ma ona bowiem taką wartość bezcenną, że autorka stawia ważne pytania dotyczące ogólnego sensu naszego istnienia, a nie daje gotowych odpowiedzi. Cały czas jednocześnie zaznacza, że prawda jest złożona i składa się z sumy odpowiedzi. Wszystko to pozbawione jest jakiegoś pseudointelektualnego bełkotu dzięki temu, że cała rzecz toczy się w baśniowej scenerii pięknie wykreowanego świata z którego trudno mi było odchodzić. "Hats of to this Lady" śpiewał Titus z Acid Drinkers i te słowa wydają mi się idealne do określenia tego co czuję obecnie w stosunku do mądrości Olgi Tokarczuk i jakże jej zazdroszczę tej umiejętności widzenia świata, z której mi pozostaje czerpać tyle ile potrafię. "Prawiek i inne czasy" to jedna z ważniejszych książek, które czytałem w życiu. Serdecznie ją Wam polecam !






Już od pierwszych stron tego reportażu towarzyszyło mi uczucie gniewu. Dawno nikomu nie udało się u mnie wzbudzić tego uczucia na taką skalę poprzez książkę. Momentami nachodziła mnie refleksja, że tak właśnie powinien brzmieć tytuł tej książki - "Gniew". " Ale, że ponad siedemset stron o głodzie? " - zapytała moja przyjaciółka. Takie same miałem wątpliwości, kiedy pierwszy raz zobaczyłem to wielkie tomiszcze w zapowiedziach - Czy aby nie będzie to książka przegadana? Z drugiej jednak strony objętość tej książki tym bardziej pobudziła moją ciekawość i gdzieś pod skórą już wtedy czułem, że muszę ją przeczytać. Powiem jedno - NIE ŻAŁUJĘ! Nie zmienia to faktu, iż czasem świadomość pewnych rzeczy budzi w nas taki bunt, taką wściekłość, kosztuje tyle nerwów iż można sobie zadać pytanie po co sobie to człowiek robi i bierze na głowę taki ciężki kaliber. Moim zdaniem to nasz obowiązek - przynajmniej wiedzieć - bo nasze emocje to jest tak naprawdę mały koszt w perspektywie ludzi , którzy umierają na taką skalę przy cichym przyzwoleniu społeczeństwa międzynarodowego.







Ostatni raz książka pochłonęła mnie w taki sposób kiedy jeszcze będąc małolatem czytałem "Hrabiego Monte Christo". Nieraz sięgałem po książkę z nadzieją, że przeżyje choćby namiastkę tego stanu. Długo towarzyszył mi w związku z tym niedosyt aż w końcu w moje ręce trafił "Shantaram". W dalszym ciągu nie chcę sprawdzać chyba na ile ta książka rzeczywiście jest opowieścią autobiograficzną, bo moja wyobraźnia została rozbudzona w taki sposób że trudno będzie się pozbierać po tej książce i pewnie długo jeszcze będzie żyła we mnie. Zresztą jaki jest sens roztrząsać na ile to co tu opisane spotkało autora książki w rzeczywistości, a na ile to luźna narracja.


Rożne opinie słyszałem na temat "Shantaram" i mimo, że w większości są to opinie bardzo pozytywne, to czym bardziej poznawałem historię Lina, tym bardziej z zapartym tchem wciągałem się w tamten świat i oczom nie mogłem uwierzyć, kiedy czytałem pojedyncze opinie, że to nuda. To oczywiście kwestia gustu i określonej wrażliwości decyduje czy książka się podoba czy nie i nie zrozumcie mnie źle - przy całym szacunku dla prawa subiektywnej oceny - wszystko można powiedzieć o tej książce, ale nie to że jest ona nudna. Nic tak nie oddaje moich odczuć przy lekturze Shanataram jak słowa Marcina Mellera - "Nigdy w życiu nie kupiłem tak wielu egzemplarzy jakiejś książki na prezenty dla przyjaciół. Wszyscy są wdzięczni. To jak przypadek ciężkiego uzależnienia: jeżeli przeczytasz kilka pierwszych stron, jesteś stracony dla bliskich i pracy na nadchodzący czas”. Jak dla mnie nie ma w tej entuzjastycznej opinii cienia przesady.



Wyróznienie - Depesze - Michael Herr
                         Wydawnictwo Karakter




Dobra, przyznaje się bez bicia, że wyróżnienie dla książki i wydawnictwa znalazło się w podsumowaniu roku z powodów nie tylko literackich - ogólnie rzecz biorąc pamiętajcie wszem i wobec, że WOJNIE pod każdą postacią trzeba mówić stanowcze NIE ! "Depesze", a tym bardziej , Wydawnictwo Karakter zasługuje na uznanie za to, że ta książka w końcu po tylu latach (sprawdźcie sami po ilu, a doznacie szoku ) w końcu ukazała się w Polsce. Myślę, że każdy po jej przeczytaniu zakrzyknie wraz z Zackiem De La Rocha : "Fuck the war!" bo tak jak każda wojna zasługuje na potępienie tak wojna w Wietnamie jest na samym szczycie rankingu tych najbardziej bezsensownych konfliktów zbrojnych i to zarówno jeśli weźmiemy pod uwagę jej genezę jak i to w jaki sposób była prowadzona. Książka Herra uchodzi za kultową jeśli chodzi o swój gatunek, aczkolwiek można mieć trudność tak naprawdę z określeniem co to za gatunek właściwie. Mam problem z zakwalifikowaniem tej pozycji stricte do literatury faktu, gdyż jest to dla mnie bardziej jednak utwór o charakterze autorefleksyjnym. Ma się wrażenie, że momentami sprawozdanie z miejsca walki przeistacza się w powieść i osobiście uważam, że są to zdecydowanie rzeczy, które windują "Depesze" na sam szczyt jeśli chodzi o reportaże. Kiedy już założymy, że mamy do czynienia jednak z reportażem, bo bądź co bądź Michael Herr był korespondentem na wojnie wietnamskiej to wypada zwrócić uwagę na kolejną zaletę jego dzieła. Książka Herra w takim ujęciu to rzadko - przynajmniej przeze mnie - spotykany "reportaż środka". Zwykle tak bowiem jest, że autorzy reportaży bądź to starają się zachować neutralność co do opisywanego tematu, bądź też jednoznacznie dają wyraz swojemu do niego ustosunkowaniu. Bardzo rzadko udaje im się poruszać w swych sprawozdaniach gdzieś po środku, na styku tych dwóch podejść. Z tego też względu tym bardziej właśnie Michael Herr zasługuje na uznanie za sposób przedstawienia tematu, bo osobiście trudno mi sobie wyobrazić bym potrafił zachować taką postawę będąc na jego miejscu. Reporter wojenny jego pokroju jakby na to nie patrzeć bierze czynny udział w wojnie, co zresztą w "Depeszach" jest aż nadto zauważalne. Zawiązuje on podczas wykonywania swej pracy przyjaźnie, sojusze, angażuje się emocjonalnie, wyrabia sobie zdanie na temat tego co dzieje się w toku działań wojennych.



Wydawnictwo roku : Dowody na istnienie 





Nazwaliśmy nasze wydawnictwo Dowody na Istnienie, bo uważamy, że reportaż to „dowód na istnienie”. Człowieka i świata. Nazwa wzięła się z tytułu książki Hanny Krall.

Wydajemy literaturę faktu – z Polski i ze świata. Doceniamy autorów uznanych i dajemy łamy debiutantom. Nasi autorzy piszą o tym, o czym nie mamy pojęcia, choć wydarzyło się tuż obok lub na drugim końcu świata, na który nigdy nie dotrzemy.

Fanom reportażu przywracamy książki z kanonu literatury faktu. Uważamy, że dzięki nim poznają różne sposoby opisywania świata. To książki głośne, które warto przeczytać na nowo, ale i książki zapomniane, które warto mieć w swojej bibliotece.

Kilka razy w roku prezentujemy czytelnikom autorski wybór literatury czeskiej Mariusza Szczygła w serii Stehlík. Powieści, opowiadania, reportaże czyli najlepsze książki, jakie twórca serii przeczytał u naszych południowych sąsiadów.

Nasze książki non-fiction sprawiają, że czytelnik może przez jakiś czas być kimś innym. Wejść w cudze życie. Prawdziwe, niezmyślone. Jesteśmy przekonani, że sprzyja to empatii i rozumieniu świata.

Zapraszamy do lektury!

Zespół Dowodów na Istnienie - źródło


Ja ze swojej strony polecam znakomite książki, które ukazały się właśnie nakładem Dowody na istnienie, czyli : Projekt. Prawda - Mariusz Szczygieł, Dwa razy życie - Aleksandar Hemon, Wielki przypływ - Jarosław Mikołajewski , Schodów się nie pali - Wojciech Tochman, Kuba. Syndrom wyspy - Krzysztof Jacek Hinz...

piątek, 30 grudnia 2016

A gdyby tak jednak spróbować coś zmienić w przyszłym roku, czyli o tym jak w święta dopadł mnie duch słynnego reportażu Martina Caparrósa

 

 


Czym jest teraźniejszość bez przyszłości? Z czego zbudowana jest teraźniejszość, jeśli nie ma w niej różnych postaci przyszłości? Jak można żyć w teraźniejszości, w której nie ma przyszłości? W teraźniejszości, w której dla powtarzających się nieustannie strasznych rzeczy nie ma przeciwwagi nadziei, że kiedyś się to skończy? -
Martín Caparrós (z książki Głód)



Niestandardowo 2016 rok zakończę nie od podsumowań, zrealizowanych celów, przeżytych fajnych chwil i inicjatyw, którymi pewnie będę się chciał podzielić w najbliższych dniach, bo w sumie kto powiedział, że muszę z tym wszystkim zdążyć przed końcem roku? Przyjdzie czas i na rankingi bo lubię się dzielić wartościowymi rzeczami na które trafiam i lubię jak się ze mną dzielicie dlatego też zawsze poluję na przełomie roku na wszelkiego rodzaju zestawienia i podsumowania. Możecie spodziewać się więc i na moim blogu rankingów filmów, książek, płyt a i koncertów być może ( bo było ich trochę w tym roku ), ale zacznę przewrotnie od planów, a właściwie od pewnej zmiany filozofii życiowej na którą się szykuję.  


"Pielęgnujcie przypadkową życzliwość i piękne czyny pozbawione sensu" -  Mariusz Szczygieł – Zrób sobie raj



Miałem duże wątpliwości czy publikować poniższy post, bo liczę się z tym że może on zostać opacznie odebrany, ja zaś źle zrozumiany i czego rzecz jasna bardzo nie lubię - spotkam się z krytyką.  W najlepszym wypadku ktoś może obdarzyć mnie wyrazami politowania,  odebrać to jako swego rodzaju pozę,  chęć przedstawienia w jakimś lepszym świetle,  ale gwarantuję że tak nie jest bo szczerze mówiąc nie jestem typem lansującym się. Zaznaczam tym samym, że moje intencje są czyste, nie ma w nich żadnych podtekstów, żadnej gry i liczę na zrozumienie. Co do podsumowań i refleksji to przede wszystkim czerpałem swą energię w ubiegłym już prawie roku z literatury, a przeczytałem tych książek nie chwaląc się całkiem sporo, bo więcej niż mam wzrostu, a do ułomków nie należę :) Tacy ludzie jak Mariusz Szczygieł i jego "Projekt: prawda", Wojciech Tochman i jego chwytające za serce reportaże, Andrzej Stasiuk,  Gregory David Roberts z genialnym Shantaram  i wielu innych nie pozwalali mi zapomnieć, że są rzeczy ważniejsze niż kolejny gadżet, przedmiot bez którego można się obejść. Nie lubię słowa "duchowość" ze względu na konotacje tego słowa z kwestiami religijnymi do której to jedynej i słusznej zresztą religii uzurpuje sobie prawa w naszym kraju kościół katolicki. Tak sobie jednak myślę, że duchowo właśnie w zeszłym roku dużo się we mnie działo za przyczyną książek,  które wpadły w moje ręce, a którym,  to już napiszę  w osobnym poście na dniach,  bo nie podaruje sobie przyjemności  wynikającej z publikacji rozmaitych rankingów itp. Myślę że spory wpływ miały też na mnie osoby,  które mnie wciąż otaczają i motywują do refleksji i osoby które spotykam przypadkiem na swej drodze. To duży plus w tych trudnych czasach,  gdzie sporo jest malkontentów, frustratów i ludzi zwyczajnie obłudnych. Chciałbym wierzyć, że na świecie jest wciąż sporo pokładów dobra i bezinteresowności i nie tylko przy okazji świąt jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie pokłady sympatii, entuzjazmu i empatii. Jeśli ktoś myśli podobnie to zachęcam do komentarzy i kontaktu,  bo w tych trudnych czasach musimy trzymać się razem  :)


Pewnie większość z nas tak ma przy okazji świąt i na koniec roku, że mimo iż obiecujemy sobie, że tym razem tego nie zrobimy to tak czy inaczej kończymy na podsumowaniach, bilansach itd... No ja w każdym razie tak właśnie mam w tym roku i muszę się zacząć liczyć z tym, że ten trend już raczej nie ulegnie zmianie,  bo wiek ( co tu się oszukiwać :D )nie sprzyja wielkim życiowym rewolucjom. Wigilijna kolacja wybrzmiała niedawno, na stoliku kawa, w perspektywie książka,  na Spotify genialna playlista Jazzy Christmas, a ja rozkminiam sobie o kondycji świata i kiedy wzrok mój pada na Duży Format i "syryjskie Mikołaje" na okładce  to rodzi się kolejna myśl na zasadzie : fajnie by było zamanifestować swoją solidarność z tymi którzy nie mieli okazji spędzić tego czasu w spokoju i dostatku. Wiem, że wiele osób ma podobne dylematy. Nie pozostają obojętni na cierpienie,  nierówność i niesprawiedliwość na świecie. Starają się pomóc na miarę swych możliwości. Czy mi się to udaje tak jak bym tego chciał?  Otóż nie wystarczająco!

W związku z powyższym,  choć naprawdę z reguły tego nie robię, to tym razem postanowiłem zrobić wyjątek od reguły i powziąć pewne noworoczne postanowienie.Cel na przyszły rok! Cel realny, konkretny, myślę że ważny!Narazie jeden. Jeśli będzie mi szła jego realizacja, pomyślę o następnych. Co postanawiam? Otóż to,  iż w przyszłym roku przekuję to co się we mnie podziało wewnątrz na praktykę! To oznacza, że zrobię więcej jeśli chodzi o zmniejszanie dystansu pomiędzy mną, a innymi ludźmi jeśli chodzi o stopień zaspokajania potrzeb. Jednym słowem chcę więcej realnie pomagać i nie ograniczać się do datków na organizacje dobroczynne itp. Koniec pisania i gadania, a czas na konkretne działanie. No dobra, wciąż mam zamiar czasem nabazgrać coś na ten temat, ale równocześnie chciałbym dokonać czegoś bardziej treściwego. Żeby to zrobić będę jednak potrzebował pomocy innych ludzi,  więc rodzina, przyjaciele i znajomi niechaj się przygotują na dziwne moje zachowanie i decyzje, ale wiem że nawet jak będą wydawać się dziwne to je uszanujecie :) Postaram się więc w miarę regularnie podejmować od Nowego Roku inicjatywy służące szeroko rozumianej pomocy ludziom w potrzebie,  bo myślę że każdy z nas nawet drobnymi decyzjami jest w stanie pomóc innym w sposób realny,  a całe to gadanie, że to nic nie da,  że potrzebne są globalne zmiany to usprawiedliwienie, którego mam zamiar osobiście się wyzbyć. Liczę jednak na "efekt motyla"  i można mnie nazwać naiwniakiem czy optymistą, ale ja wiem ze dobrze się będę z tym czuł i już :) 

W związku z powyższym pierwszą moją inicjatywę podejmę już teraz! Doszedłem do wniosku, że do potrzeb, które mam zaspokojone w nadmiarze z pewnością powinienem zaliczyć potrzeby materialne. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że posiadam na chwilę obecną wszystko co jest mi niezbędne do życia,  co wiąże się z tym, że zgodnie z duchem filozofii minimalistycznej pora powiedzieć: mniej a treściwiej. Mam zamiar uważniej zastanawiać się przed powiększeniem swojego stanu posiadania. Dotyczy to nowych rzeczy,  które zapragnę mieć jeśli chodzi o wszelkie aspekty życia, począwszy od gadżetów, wyposażenia, ciuchów, a na jedzeniu skończywszy. Coraz częściej łapię się bowiem na tym, że kupuję i gromadzę rzeczy zbyteczne, niepotrzebne podczas gdy inni cierpią niedostatek i to nie jest fair. Przy okazji wpadłem ma to, że rozmaite nasze święta, okazje związane ze świętowaniem urodzin,  imienin,  gwiazdek itp. wiążą się z prezentami. Nie żebym ich nie lubił,  mam bowiem to szczęście że otaczam się naprawdę fajnymi ludźmi. W związku z tym od bliskich mi osób przeważnie otrzymuję prezenty trafione i dające mi wiele radości,  za co mocno dziękuję :) Rzecz w tym,  że tak jak powiedziałem mam już wystarczająco dóbr wszelkiego rodzaju i dlatego chciałbym żeby inni mieli również okazję poczuć się tak wyjątkowo,  a niektórzy takich osób nie mają wokół siebie. Dlatego postanawiam niniejszym Was im odstąpić,  jeśli oczywiście będziecie mieli na to ochotę i spodoba się Wam mój pomysł. Stąd mój apel:

Drogi przyjacielu, jeśli mnie znasz i miałeś, masz,  bądź będziesz miał taki zamiar - nie kupuj mi  prezentu :)


Zamiast tego możesz natomiast i będzie mi bardzo mi miło gdy obdarujesz nim kogoś kto na dany moment znajduje się w potrzebie. Możesz zrobić to w ramach własnego uznania, możesz też wspomóc się poniższą listą ( najważniejsze byś pamiętał - "no pressure" ) :


- Przekażesz datek na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy bądź UNICEF,

- Nakarmisz kogoś, wrzucisz coś do puszki potrzebującemu itp... 
 
- Kupisz sobie bądź komukolwiek potrzebującemu ubogacającą książkę,  bilet do kina,  teatru ( cokolwiek co poprawi jakość życia i skłoni do rozwoju ) 

- Wykonasz jakiś gest ( uśmiech, rozmowa, poświęcenie kilku minut swojego czasu ) sprawiając tym radość komuś kto aktualnie przeżywa kryzys,  jest mu źle,  po prostu tego potrzebuje. 

Za pozytywną energię jaką wygenerujesz  będę Ci ogromnie wdzięczny i sprawisz mi ogromną przyjemność  Będzie to naprawdę najlepszy prezent jaki możesz mi dać w tym roku :) 

- Jeśli zaś masz potrzebę obdarować mnie, to niech to będzie cokolwiek na co nie wydasz niepotrzebnie pieniędzy, nie przeznaczysz jakichkolwiek środków materialnych. Możesz obdarzyć mnie dobrym słowem, poświęcić swój czas, ugotować dla mnie coś dobrego, albo po prostu pozostawić świadomość że jesteś przy mnie. 

Jednocześnie z góry Cię przepraszam, bo zamiast organizować imprezę,  poczęstunek itp i świętować  również wykonam jeden z punktów z powyższej listy :)


Umowa stoi?  Mam nadzieję że tak :) często można usłyszeć, że nie wiadomo co komuś kupić,  podarować itd więc niniejszym załatwiam problem jeśli chodzi o moją osobę :)

Jako że dopiero raczkuję w trudnej sztuce postanowień noworocznych to może kolejne jeszcze przemyślę i napiszę kiedy ułożę następne - kiedy to nastąpi? Sam jeszcze tego nie wiem ale z pewnością podzielę się w swoim czasie :) 

Jak pokochać centra handlowe - Natalia Fiedorczuk






"Jak pokochać centra handlowe"  to przede wszystkim surowy obraz codzienności umęczonej i wypartej, opisanej z wielkim literackim kunsztem. Ten tekst jest surowy, matowy, chirurgiczny jak Haneke.... – MAŁGORZATA HALBER


Po lekturze "Najgorszego człowieka na świecie" wiem, że rodzaj wrażliwości i odbierania świata przez Małgorzatę Halber jak najbardziej jest mi bliski. Kiedy więc, po bardzo entuzjastycznych opiniach dotyczących książki Natalii Fiedorczuk i nominacjach do prestiżowych nagród, czytam jeszcze taką opinię to wiem że nie ma na co czekać i czas najwyższy na lekturę "Jak pokochać centra handlowe" . Tym bardziej sprzyjającym jest tu fakt, iż mój nastrój po świętach z tego co zdążyłem się zorientować wpisuje się w estetykę tej książki.

Natalia Fiedorczuk wypowiada się o swojej książce, że jest ona połączeniem narracji z reportażem. Jej konstrukcja może momentami przypominać styl blogerski, aczkolwiek mimo tego, że może sugerować coś na kształt dziennika, zapisków z własnego życia, to nie jest to osobista historia autorki, ale zebrane w całość historie wielu matek,  kobiet,  których doświadczenia nie bez powodu zostały przedstawione w takiej właśnie formie. Jeśli miało to sprawić, że czytelnik łatwiej odnajdzie się w tych doświadczeniach i wyrobi sobie do nich osobisty stosunek to jeśli chodzi o moją osobę cel ten został osiągnięty. Zamiast skrajnie emocjonalnie reagować, oceniać i wyrabiać sobie swoje zdanie na temat jak się okazuje bardzo mało mi znany, czyli na macierzyństwo w Polsce, udało mi się w przypadku książki Fiedorczuk po prostu starać się zrozumieć. "Jak pokochać centra handlowe" wzbudza w czytelniku empatię, pozwala się wczuć w perspektywę kobiet, których świat obraca się nagle do góry nogami,  a po porodzie nie dość że muszą zmagać się z dolegliwościami natury fizycznej to jednocześnie rzeczywistość wymusza na nich konieczność przewartościowania całego swojego życia. Presja wzmacniana jest przez otoczenie,  które z różnych pobudek,  czasem świadomie,  a czasem nie, dodatkowo eskaluje szok jaki przechodzi młoda matka. 

Problemem Polski, a bardziej osób decyzyjnych i opinii publicznej w naszym dziwnym kraju jest to,  że o kobietach mówi się często,  a co gorsze o nich decyduje bez zbytniego zainteresowania tym co same zainteresowane mają do powiedzenia. Natalia Fiedorczuk obdarza je głosem i pozwala powiedzieć o swoich lękach, niepokojach, pragnieniach, trudnościach wprost. Stara się używać języka bezpośredniego. Jest tu bardzo mało upiększaczy, zabiegów estetycznych, a w zamian za to bohaterki jej książki mówią tak, że tylko zła wola czy też zwykła ignorancja mogą sprawić,  iż nie zostaną zrozumiane. Dlaczego nikt więc ( no prawie nikt) nie chce ich słuchać?  Bo są niewygodne że swoją prawdą i nie wpisują się się w oczekiwania żadnej ze stron dyskusji. Ich prawda nie jest spójna ani z archetypem  matki-polki, dla której ciąża i potomstwo to podstawowy cel w życiu i prawdziwe błogosławieństwo, ani też niekoniecznie wpisują się w feministyczne uproszczenia i oderwane od rzeczywistości postulaty matki uciemiężonej, zniewolonej, na siłę trzymanej w domu i rwącej się do pracy. Na sam koniec ta prawda psuje rynek,  który nie chce słyszeć czegoś co może zburzyć proces programowania tychże kobiet na potrzeby rynkowe, który chce im wcisnąć wszystko - począwszy od eko-produktów po specjalistyczne blogi i internetowe giełdy towarów. 

Co więc robią same zainteresowane? Jak sobie radzą z tą całą presją?  Gdzie znajdują ujście dla swoich lęków, depresji, frustracji? Jak się okazuje jedynym miejscem,  które może dać moment oddechu i normalności jest centrum handlowe ze swoją anonimowością i zwyczajnością,  czy też gabinet psychiatry z kuracją farmakologiczną. Wszystko to w oparach,  wstydu i niekończącego się zmęczenia, którego jednym z głównych źródeł jest ta ciągła konieczność spełniania oczekiwań. Oczekiwań często odrealnionych, a co najważniejsze sprzecznych. 

Nie chcę się zbytnio rozpisywać i wymądrzać na temat treści zawartych w książce Natalii Fiedorczuk, aby nie upodobnić się do tych wszystkich "ekspertów" z sal sejmowych, czy internetowych forów, ale jej książka została przeze mnie odebrana jako bardzo autentyczna. Nie miałem wrażenia, że jestem zmuszany do przyjęcia jakiejś konkretnej perspektywy,  a w zamian za to dostałem możliwość zagłębienia się w rzeczywistość, której pewnie nigdy do końca nie poznam ani nie zrozumiem. Podstawowym wnioskiem jaki nasuwa się po lekturze "Jak pokochać centra handlowe" jest przesłanie "Wysłuchaj, a nie oceniaj". Dlatego też myślę,  że to książka ważna i potrzebna w naszym kraju,  bo niestety zbyt wielu jest "ekspertów"  i "autorytetów" lubujących się w ocenie,  a zbyt mało jest tych którzy słuchają. 

czwartek, 29 grudnia 2016

Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz









To moje pierwsze spotkanie z twórczością Wojciecha Chmielarza i już teraz mogę stwierdzić z całkowitą pewnością, że nie jest to spotkanie ostatnie. Jako że zacząłem od końca, bo "Osiedle marzeń" jest najnowszą odsłoną cyklu z komisarzem Jakubem Mortką, to nie pozostaje mi nic innego jak nadrobienie zaległości i uczynię to z niekłamaną przyjemnością.

Mam wrażenie, że często używam ostatnio określenia "rasowy", ale co tam - użyję go znów bo pasuje mi do tego kryminału jak ulał. Już jakiś czas temu odkryłem, że polski kryminał wielkimi talentami stoi i jest tu wiele nazwisk już przeze mnie odkrytych i na odkrycie czekających. Wojciech Chmielarz i jego "Osiedle marzeń"  to rzecz inna niż to co do tej pory przyszło mi czytać i nie mam tu na myśli tylko naszej rodzimej literatury sensacyjnej. Miałem wrażenie jakbym czytał jednocześnie dobry kryminał jak również reportaż. "Osiedle marzeń"  i mam ogromną nadzieję że cała seria z Jakubem Mortką to świetna charakterystyka naszej polskiej rzeczywistości z jej mankamentami, przywarami i wreszcie patologiami. Już od samego początku tej historii,  w której autor zaczyna od mocnego uderzenia czyli brutalnego morderstwa studentki, mamy okazję zobaczyć że tak naprawdę podejrzanym może być każdy,  bo niemal każdy ma coś na sumieniu. Większość bohaterów tej książki jest bądź to umoczona w szemrane interesy,  bądź też najzwyczajniej w świecie ma nieczyste intencje. Z tego też względu kiedy policjanci podejmują swe czynności to atmosfera napięcia,  nieufności, niepokoju o wyjście na światło dzienne rzeczy które powinny pozostać w ukryciu jest wyczuwalna na każdym kroku. Jakub Mortka nie jest jednak policjantem,  który łatwo się poddaje,  ale prawdziwym gliną z poczuciem misji który jak już raz złapie trop to nie spocznie aż nie doprowadzi sprawy do końca. Jego zaangażowanie w pracę zaowocowało rozpadem małżeństwa i jak się okazuje nic go to  nie nauczyło. 

Zbrodnia do której zbadania został przydzielony Mortka miała miejsce na luksusowym osiedlu, które pretenduje do oazy spokoju. Jak to jednak zwykle bywa, najciemniej jest pod latarnią i wraz z postępami śledztwa pojawiają się nowe fakty świadczące o tym,  że na osiedlu polityka miesza się pospolitą gangsterką,  pod okiem zarządców kwitnie rynek narkotyków i nierządu. O czym mogła wiedzieć zamordowana,  a wcześniej zgwałcona Zuza? Jaką rolę w całej sprawie pełni jej chłopak, jaką pracodawca - zapomniana gwiazda polityki, a co robi w całej tej układance ukraińska sprzątaczka. Równocześnie ze śledztwem Mortki, na komendzie toczy się równoległe śledztwo, a właściwie cała seria spraw nierozwiązanych przed laty z których to jedna sprawa może się okazać powiązana że sprawą śmierci studentki. Dużo faktów jak sami widzicie,  sporo wątków,  a do tego bardzo szybka akcja, a mimo wszystko całość poprowadzona przez Wojciecha Chmielarza w taki sposób,  że ani ma chwilę nie zgubimy się w tym wszystkim. Mało tego,  będziemy śledzić dochodzenia z zapartym tchem w oczekiwaniu na rozwiązanie. I tu kolejna niespodzianka,  bo finał okaże się bardzo zaskakujący i jak przystało na prawdziwy kryminał z górnej półki - kiedy będzie się mam wydawać już że wszystko wiemy,  to wtedy autor oszuka nas poraz ostatni ale i w sposób decydujący i do tego z wielkim przytupem. 

Bardzo przypadł mi do gustu sposób w jaki pisze Wojciech Chmielarz i tak jak wspominałem na początku tej opinii z pewnością wrócę jeszcze do jego twórczości. Język jakiego używa jest autentyczny,  akcja prowadzona szybko,  sprawnie,  a do tego narracja autora jest tak obrazowa,  że już od wstępu nie mamy problemów w odnalezieniu się w ramach śledztwa. Bohaterzy są tu że skóry i kości, wielowymiarowi,  skomplikowani ( oczywiście jest i parę zamierzonych wyjątków z Ziemowitem Mieszko na czele - setnie się uśmiałem ),  posługują się językiem dosadnym,  mocnym a jednocześnie nie ma przegięć jeśli chodzi o wulgaryzmy. Podobało mi się też poczucie humoru u Wojciecha Chmielarza,  bo świadczy ono o dystansie autora do opowiadanych przez siebie historii, a "puszczanie przez niego oka" do czytelnika pozytywnie wpływa na odbiór książki. Jednym słowem mocno polecam "Osiedle marzeń", a kto jeszcze nie miał okazji zapoznać się z Wojciechem Chmielarzem to niech koniecznie nadrobi to niedociągnięcie. Tyle w temacie i przyjemnej lektury życzę :)

środa, 28 grudnia 2016

Pod ciężarem nieba. Biografia Kurta Cobaina - Charles R. Cross





Książka, która wyszła z pod pióra Charlesa R. Crossa to doskonały przykład na to jak powinna wyglądać profesjonalna biografia. Kawał materiału zebranego z różnych źródeł, ale co najważniejsze przedstawione w sposób przystępny i interesujący.

Czytałem tą książkę w okresie świątecznym, co jak wiadomo sprzyja pewnej tendencji do nostalgii, a kiedy nad ranem w drugi dzień świąt dotarła do mnie informacja o śmierci Georga Michaela to "Pod ciężarem nieba" nabrało dodatkowego wymiaru. Kiedy uświadamiam sobie jak wiele znanych muzyków odeszło na przestrzeni roku, jednocześnie nachodzi mnie myśl że odchodzą coraz częściej osoby które są mi znane ze względu na wielki rozwój kultury masowej,  a przede wszystkim rolę telewizji w kreowaniu idoli w czasie kiedy dorastałem. Takie nazwiska jak Cohen, Bowie,  czy choćby osoba Kurta Cobaina wyryły ogromny ślad na rozwoju osób z mojego pokolenia właśnie ze względu na to iż nie chodziło tylko o muzykę samą  w sobie,  ale element kultury nacechowany silną symboliką. Kiedy te symbole,  te swego rodzaju ikony odchodzą to wraz z nimi odchodzi część tamtego pokolenia. 

Kurt Cobain w oczach Crossa to postać bardzo złożona i skomplikowana,  a autor opisuje w swej książce człowieka,  a nie jedynie jednego z najsłynniejszych muzyków wrzechczasów. Zamieszczone tu informacje są do tego stopnia szczegółowe, że momentami mogą być wręcz męczące,  jednocześnie jednak taki sposób ujęcia osoby Cobaina pozwala na zrozumienie tego kim był i fenomenu jakim stał się na skalę światową. Legendy mają to do siebie, że uniemożliwiają obiektywną ocenę danego zjawiska, a tym bardziej sprawa się komplikuje kiedy mówimy o żywej osobie z krwi i kości ze swoimi słabościami, ułomnościami, demonami. Kurt Cobain w ujęciu Crossa to taki właśnie zwykły, przeciętny człowiek, który zapłacił ogromną cenę za marzenie o tym żeby być kimś więcej niż jeden z milionów. Brzmi banalnie ? No cóż, w takim właśnie świecie żyjemy, że marzenia wydają się czymś wręcz infantylnym. Ilu z nas marzyło w młodości żeby zostać zauważonym, dokonać czegoś wielkiego,wyjątkowego, wyróżnić się, zapisać w pamięci innych, zostawić po sobie ślad. Cobain nie porzucił swych marzeń, miał plan i realizował go z wielką determinacją. Problem w tym, że ta determinacja przerodziła się w obsesję, a kiedy już osiągnął swój cel to cena okazała się tak wysoka, że nie zdołał sobie poradzić ze sławą.

Lider słynnej Nirvany był przez lata kreowany jako postać romantyczna, skrzywdzona przez innych, wykorzystana przez wszystkich wokół, począwszy od systemu, przez przemysł muzyczny, a na Courtney skończywszy. Kiedy byłem jeszcze dzieciakiem, to taki obraz był dla mnie jak najbardziej idealny, bo w końcu tak człowiek chce postrzegać swych idoli, ale z perspektywy czasu człowiek dostrzega, że nic nie jest czarno-białe i w tym tkwi prawdziwa wartość biografii Crossa, bo "Pod ciężarem nieba" sprawia wrażenie bardzo obiektywnej i odpowiedzialność zarówno za sukces jak i tragedię frontmana legendy grunge rozkłada na wielu, łącznie ze specyficznym środowiskiem w którym to wszystko się wydarzyło. Pewnie dlatego książka ta jest uznawana za najlepszą biografię Kurta. Charles R. Cross tak dogłębnie wchodzi w psychikę głównego bohatera tej historii, że momentami ma się wręcz wrażenie, że nie czytamy biografii, lecz powieść psychologiczną. Z tego też względu czyta się to z zapartym tchem, aczkolwiek momentami musiałem robić sobie przerwę bo bywało to wszystko przytłaczające. Uczucie, które najmocniej mi chyba towarzyszyło przy lekturze to współczucie. Żal mi było tak po ludzku Cobaina, który od dziecka był niezauważany, pomijany, a jeśli już rodzice sobie o nim przypominali to sprawy miały się jeszcze gorzej, gdyż dla odmiany mocno dominowali nad nim i przytłaczali go do tego stopnia, że brakowało mu pewności siebie i oparcia we własnych zasobach. W takich momentach znajdował pocieszenie i ujście w sztuce, zarówno muzyce jak i poezji czy też w końcu w grafice. Był jednostką mocno kreatywną, choć czasami jego przekaz był bardzo trudny i ciężki do udźwignięcia nawet dla najbardziej otwartych umysłów.

Zachęcam do zapoznania się z postacią Kurta Cobaina i książką "Pod ciężarem nieba" nie tylko fanom grunge, Nirvany i samego Kurta, bo myślę że tych pierwszych nie trzeba zbytnio namawiać do tej lektury. Wszyscy inni, którzy niekoniecznie odnajdują się w tej estetyce, niech koniecznie sięgną po tą pozycję z uwagi na jej wartość pod kątem prawdy o motywach które rządzą zachowaniami, decyzjami człowieka, o roli marzeń w naszym życiu, o cenie jaką za nie płacimy, a także o trudnym procesie dojrzewania. Jest to okazja do zmierzenia się z własnymi demonami, do refleksji nad relacjami z innymi ludźmi, a wreszcie niezapomniana i nieoceniona okazja do poszukania i określenia miejsca dla naszego wewnętrznego dziecka. Dla mnie osobiście była to kolejna w ostatnim czasie możliwość odbycia sentymentalnej podróży w przeszłość. 

wtorek, 27 grudnia 2016

Nawałnica mieczy. Stal i śnieg - George R.R. Martin











Nie wyobrażam sobie, że mógłbym śledzić losy tej sagi w inny sposób niż w interpretacji Krzysztofa Banaszyka. Pewnie pojawią się zaraz głosy tradycjonalistów, którzy twierdzą że e-booki, a audiobooki to już w ogóle nigdy nie mogą równać się z papierową książką , ale ja pozwolę sobie się z tym nie zgodzić. Każdy ma swoje preferencje, bo każdy z nas jest inny, a o plusach poznawania literatury w taki właśnie sposób, korzystając z uroków serwowanych przez audiotekę już za chwilę. W każdym razie dopóki Krzysztof Banaszyk czyta kolejne tomy Pieśni Lodu i Ognia to będę cierpliwie czekał na kolejne nagrania.

Ciężko pisać opinię o kolejnym tomie sagi Martina, bo właściwie za każdym razem trzeba by opisywać całość,  a to się trochę mija z celem. W "Nawałnicy mieczy" tajemne, pierwotne zło z za muru daje o sobie znać coraz wyraźniej i choć ciągle do końca nie wiadomo z czym tak naprawdę mamy do czynienia, to groza rośnie z każdą kolejną stronnicą. Paradoksalnie zdolność do obrony mieszkańców Siedmiu Królestw wydaje się być coraz to mniejsza,  a to przede wszystkim z uwagi na drążące władców i pretendentów do tronu ciągłe konflikty, wojny i próby udowodnienia swojej dominacji. Do tego wszystkiego nie należy też zapominać o Denerys zrodzonej z burzy, która kontynuuje swój pochód na czele najemnego wojska i nawet chyba ona do końca nie zna swoich przyszłych kroków kiedy już zgłosi się po należną jej koronę. 

"Nawałnica mieczy" pokazuje, że Martin nie da nam się znudzić swoją historią i kiedy mogło by się wydawać że zdążyliśmy sobie wyrobić zdanie o bohaterach tej opowieści,  to on postanowił nam namieszać w głowach i w szczególności jeśli chodzi o negatywnych bohaterów będziemy mieli okazję zobaczyć ich w innej niż dotychczas odsłonie. Mam tu na myśli przede wszystkim przedstawicieli najbardziej bodajże znienawidzony ród Lannisterów,  którego dwóch przedstawicieli, czyli bracia Jaime i Tyrion pokażą nam się w trochę innej niż dotychczas odsłonie. Jakkolwiek jeśli chodzi o Tyriona,  to ten sympatyczny karzeł zdawał się już wcześniej prezentować oznaki swoistego poczucia honoru,  tak w przypadku Jaimego jego ludzkie odruchy wydają się być niemałym zaskoczeniem,  przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Jak widać czasami warto uzbroić się w cierpliwość i dać sobie szansę na poznanie całej historii danego człowieka,  łącznie z jego korzeniami,  bo może się okazać że to co zdaje się być bezwzględną i zimną kalkulacją jest czasem efektem poczucia krzywdy i bezsilności. Jamie z ludzką twarzą zyskuje jako postać złożona,  a wraz  z nim zyskuje też cała powieść,  tym samym potwierdzając niesamowity i w żadnym wypadku nie przeciętny talent George R.R. Martina. 

Tak jak w poprzednich częściach możemy również podziwiać to w jaki sposób porusza się Martin w wykreowanym przez siebie świecie,  a to jak skacze on z jednego miejsca akcji w drugie,  z  jednej przestrzeni czasową w kolejną i jak przeskakuje pomiędzy poszczególnymi aktorami dramatu to nieoceniony pokaz  bystrości umysłu. Podczas gdy czytelnik czasem może się pogubić w tym wszystkim,  to autor  zdaje się nie tylko nie mieć z tym problemu, ale jednocześnie sprawia wrażenie jakby świetnie się bawił kreśląc kolejne intrygi,  spiski i inne rozgrywki na szczytach władzy. Ta wielka polityka i zabiegi stosowane przez uczestników tego dramatu zdają się jednocześnie fascynować jak i przerażać. Najgorsze jest to,  iż to uniwersum jest idealnym wręcz odzwierciedleniem obecnej sytuacji w realnym świecie,  gdzie politycy również nie biorą jeńców i posuwają się do najgorszych manipulacji i plugastw byle by tylko zwyciężyć w swoich partiach szachów. Tyle że pionkami są tu rzeczywiści ludzie z krwi i kości z prawem do suwerennego i godnego życia.  

Wiele osób zarzuca Martinowi zbytnią rozwlekłość i mnogość wątków i postaci,  ale kiedy brnie się coraz głębiej w tą salę,  to wtedy można zauważyć do czego potrzebne były autorowi tego typu zabiegi. Ukazuje się czytelnikowi jego wizja i coraz bardziej zaczyna mu ufać oraz doceniać kreatywność i płodność autora. "Nawałnica mieczy"  to według mnie najlepsza cześć sagi jak dotąd. Jeśli jest w tym rzeczywiście jakąś prawidłowość to już wyostrzam sobie apetyt na kolejną. Polecam i podpisuje się pod tą książką rękami i nogami. Naprawdę warto sięgnąć po sagę lodu i ognia - myślę że większość czytelników, którzy to zrobią  będzie usatysfakcjonowana, a conajmniej zaintrygowana opowieścią. Jednym słowem kawał fantastyki z górnej półki !


poniedziałek, 26 grudnia 2016

Laseczka i tajemnica - Zbigniew Nienacki




Myślę, że dla większości osób z mojego pokolenia Zbigniew Nienacki to człowiek niemalże instytucja, a już napewno postać bardzo znana i budząca ogromną sympatię. Większości kojarzy się ze słynną serią " Pan Samochodzik"i mimo, że trudno było by mi sobie przypomnieć konkretne przygody to jak przez mglę pamiętam ten klimat zarówno z książek jak i filmowych adaptacji. Z tego też właśnie względu, kierując się sentymentem sięgnąłem po niniejszą pozycję. Już od dłuższego czasu gdzieś mi tam migała, myślałem żeby spróbować w końcu dać jej szansę i w końcu nadeszła ku temu okazja.

Jestem zawiedziony. Żadnej magii, tajemnicy, jakichkolwiek fluidów z przeszłości. Jednym słowem nie mam zielonego pojęcia co stało się z Nienackim, którego mam w swoich sentymentalny co wspomnieniach. Mogło się wydarzyć,  co następuje : bądź to po prostu wydoroślałem i dlatego nie działa już na mnie ten autor tak jak za czasów dziecięcych, bądź wyidealizowałem go sobie jak często mi się zdarza w życiu,  albo też po prostu powieść zbójecka ( z takim określeniem się spotkałem jeśli chodzi o "Laseczkę i tajemnicę" ) nie jest mocną stroną autora. Ostatnia opcja jest według mnie najbardziej prawdopodobna,  jako że nie sądzę abym aż tak bardzo mógł się pomylić odnośnie jego talentów co do literatury młodzieżowej, którą przecież tak wielu z nas się zaczytywało w dzieciństwie :)  Tak czy inaczej nie polecę "Laseczki i tajemnicy",  bo najzwyczajniej w świecie się przy tej książce wynudziłem i to chyba za wszystkie czasy. 

Rzeczą, która chyba najbardziej mnie irytowała  - tak wiem będzie wyglądać na to że się czepiam - podczas lektury tej książki była częstotliwość pojawiania się tu słowa "laseczka". Laseczka tu,  laseczka tamto i tak w kółko. Intryga nierówna, jakaś taka poszatkowana i bez ładu i składu,  a kiedy już udało się przebrnąć przez to do końca to jej rozwiązanie pojawia się jakoś tak psim swędem i albo coś ze mną jest nie tak,  albo autorowi kompletnie nie udało się zbudować potrzebnego napięcia. Trochę tak czułem się przy książce Nienackiego jak przy książkach dla dorosłych popełnianych przez J. K. Rowling, a właściwie przy książce, bo tylko przez jedną przebrnąłem. Przybranie pseudonimu Robert Galbraith nie wystarczyło moim zdaniem i ten rys, charakterystyczny i uroczy, sprawdzający się u Harry'ego Pottera, w powieści dla dorosłych jakoś mi przeszkadzał. Wiem natomiast, że seria z Cormoranem Strike miała i ma swoich fanów, może więc i "Laseczka i tajemnica"  znajdzie swoich amatorów. Mnie w każdym razie się nie podobało i nic na to nie poradzę :) 

sobota, 24 grudnia 2016

Krąg - Dave Eggers






Jakże aktualna jest książka "Krąg" w dobie wszechobecnych serwisów społecznościowych, jak bardzo daje do myślenia i co by było gdyby...Dave Eggers w naprawdę sugestywny sposób ukazuje nam w swojej powieści zagrożenia płynące z wszechobecnej informacji i braku prywatności. Poraz kolejny mamy okazję obserwować jak utopia staje się totalitaryzmem. Aż dziw bierze, że tylko i wyłącznie przypadkiem trafiłem na tą pozycję. Jest naprawdę dobra i szczerze ją polecam !

Praca w Kręgu wydaje się być dla Mae Holland spełnieniem marzeń, zwłaszcza że dotychczas jej kariera zawodowa przebiegała delikatnie mówiąc poniżej jej oczekiwań. Kiedy więc jej przyjaciółka ściąga ją do pracy w największej korporacji świata dziewczyna ma poczucie jakby wygrała los na loterii. Jak to zwykle bywa z takimi wielkimi, niespodziewanymi szansami w naszym życiu, często rzeczywistość okazuje się nie taka piękna jak ją maluje nasza wyobraźnia, ale zanim Mae zejdzie na ziemie to będzie się zachwycać, a my razem z nią. Krąg wydaje się bowiem odpowiedzią na wszystko to do czego dąży człowiek w ramach ciągłego doskonalenia się. Korzysta z najnowocześniejszych rozwiązań i odkryć cywilizacyjnych, a stojący na jego czele "trzej mędrcy" wydają się robić wszystko, aby nie tylko usprawnić komunikację pomiędzy ludźmi w najodleglejszych zakątkach ziemi, ale równocześnie wykorzystać udoskonaloną formę wymiany informacji do poszerzania wiedzy i rozwoju w ramach większości sfer życia człowieka. Wszyscy w Kręgu są bardzo uprzejmi, pomocni i tolerancyjni, a rozmaite formy integracji i aktywności poza pracą powodują, że każdy pracownik czuję się częścią wielkiej wspólnoty i ma ochotę dawać z siebie wszystko na jej rzecz. Mae jest zachwycona, zauroczona tym wszystkim, ale wszystko zaczyna się psuć kiedy...

No właśnie, za każdym razem kiedy główna bohaterka "Kręgu" podejmuje działania niekonwencjonalne, a już przede wszystkim kiedy decyduje się zaznaczyć swoją odrębność i indywidualizm, to coś zaczyna zgrzytać w tym idealnym środowisku. Rozpoczynają się upomnienia, rozmaite pogadanki, rozmowy o charakterze wychowawczym. Jednym słowem pojawia się rysa na tym pięknym obrazie, ale Mae ze swym niskim poczuciem własnej wartości, poczuciem misji oraz błędnie rozumianą wdzięcznością nie chce zauważać tych wszystkich sygnałów ostrzegawczych i w rezultacie wkręca się w tą machinę tak mocno, że będzie gotowa poświęcić wszystko dla tytułowego Kręgu. Czy zdoła się opamiętać i zareagować na ostrzeżenia ze strony przyjaciół i tych którzy wieszczą przekształcenie się tej obiecującej utopii w totalitarny system służący uciskowi ? Czy jednak będzie w stanie poświęcić wszystko, wraz z własną prywatnością, rodziną i przyjaciółmi w imię tej ideologii kontroli? Co wybralibyśmy sami będąc na jej miejscu? Jak byśmy się zachowali. Nie ukrywam, że sam miałem wiele dylematów przy tej książce, zważywszy że część poruszanych tu kwestii przestała już według mnie dawno być czystą fantastyką i z niektórymi pytaniami mierzymy się już od jakiegoś czasu.

Rozmaite korporacje, jak również rozwiązania prawne w obecnej rzeczywistości pokazują jak aktualna jest książka, którą napisał Dave Eggers i przytaczane przez niego wizje przyszłości są bardzo realne. "Krąg" jest książką bardzo dobrze według mnie napisaną i szczerze mówiąc nie bardzo rozumiem te opinie, które zarzucają autorowi banalność i słaby styl. Nie zgadzam się z tymi zarzutami i dla mnie pomimo tego że ta książka była łatwa w odbiorze, to jednocześnie uważam że jeśli chodzi o styl Eggersowi nie można nic zarzucić. Polecam wszystkim, którzy szukają literatury rozrywkowej jak również osobom, które lubią sobie czasem posnuć rozważania dokąd zmierzamy jako ludzkość. 

czwartek, 22 grudnia 2016

Człowiek o 24 twarzach - Daniel Keyes






Genialny aktor czy ofiara własnej psychiki?
Najcięższy przypadek rozszczepienia osobowości w dziejach

David ma 8 lat i wchłania cały ból. 14-letni Danny został kiedyś żywcem zakopany pod ziemią. Ragen kontroluje nienawiść, a Adalana szuka homoseksualnej kobiecej czułości. Billy natomiast śpi, bo kiedy tylko się zbudzi, znów spróbuje popełnić samobójstwo. To tylko pięć z dwudziestu czterech twarzy Williama Milligana, jednego z najdziwniejszych przypadków, o jakich słyszały współczesna medycyna i wymiar sprawiedliwości - źródło wielkalitera.pl



Czytając powyższy opis można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z thrillerem, wytworem wyobraźni kolejnego Jo Nesbo, czy też innej gwiazdy tego gatunku. Jak się natomiast okazuje to życie pisze najciekawsze, choć czasem przerażające i równie nieprawdopodobne scenariusze, bo książka "Człowiek o 24 twarzach" to reportaż w którym Daniel Keyes próbuje się zmierzyć z jedną  z największych zagadek amerykańskiego systemu sprawiedliwości. Pytanie czy mamy do czynienia z jednym wielkim, aczkolwiek sprawnie przeprowadzonym oszustwem czy też William Milligan rzeczywiście jest ofiarą choroby zwanej osobowością wieloraką czytelnik stawia sobie do końca. Mało tego zdradzę, że na finiszu nadal pozostajemy bez jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. 

Kiedy na terenie kampusu dochodzi do gwałtów na młodych kobietach a policja trafia dość szybko na ślad sprawcy nikt nie spodziewa się,  że to tak naprawdę dopiero początek problemów. Jak się bowiem okazuje, domniemany sprawca w trakcie zatrzymania wydaje się być autentycznie zdezorientowany i zaskoczony przedstawianymi mu zarzutami. Twierdzi że jest niewinny, a jego dziwne zachowanie sprawia, że pada decyzja o konieczności badań psychiatrycznych. Zatrzymany mężczyzna William Milligan cierpi na zaburzenia,  które wskazują na osobowość wieloraką. Choroba ta jest tak rzadka i istnieje tak niewiele potwierdzonych informacji na jej temat,  że wśród większości osób które mają do czynienia z tym przypadkiem istnieje podejrzenie o symulacji że strony podejrzanego,  które ma służyć uniknięciu odpowiedzialności za popełnione przestępstwa. Rozpoczyna się śledztwo i szereg badań przy udziale zespołów specjalistów,  które tak naprawdę nie przynoszą jednoznacznej odpowiedzi na wątpliwości z tyn związane. Koniec końców Milligan pada pod opiekę psychiatry,  który podejmuje się trudnego zadania polegającego na próbie zintegrowania jego osobowości w jedną. 

Przyznam,  że z niedowierzaniem śledziłem fakty dotyczące przypadku Milligana, bo fakt że funkcjonuje on jako 24 osoby,  które różnią się pomiędzy sobą wyglądem zewnętrznym, wiekiem,  językiem,  rasą i płcią,  a nawet orientacją seksualną naprawdę jest trudny do ogarnięcia. W jego ciele żyje między innymi 3-letnia dziewczynka, ortodoksyjny Żyd, gangster, a nawet anglik z wyższych sfer. Każda z osobowości posiada własną unikalną charakterystykę i odnajduje się w innych okolicznościach, przejawia specyficzne talenty, odróżnia się nawet akcentem i wymową. Jedne z jego osobowości odnajdują się w sytuacjach stagnacji,  spokoju,  codziennych schematów,  a jeszcze inne najlepiej czują się jako ratownicy ogarniający rozmaite kryzysy życiowe i sytuacje zagrożenia. Pomimo tego, że nad wszystkimi czuwa i próbuje zaprowadzić ład i porządek naczelna osobowość zwana "Nauczycielem", to nawet on czasem nie ogarnia chaosu jaki tu panuje, czego dowodem są między innymi wspomniane przestępstwa popełnione przez jedną z osobowości. Tylko którą? Trudno będzie do tego dotrzeć,  a czy się uda? Tego dowiecie się z lektury książki. 

Jak powstała książka? Daniel Keyes spędził wiele godzin na rozmowach z Milliganem, najpierw żeby zdobyć jego zaufanie, a potem żeby zebrać jego relację w całość. Za cel postawił sobie żeby nie bazować tylko na dotychczas znanych faktach i dokumentacji sądowej i medycznej, ale zależało mu na poznaniu perspektywy samego zainteresowanego. Kiedy ten zaproponował napisanie tej książki, to Keyes postawił sprawę jasno - jeśli dowiem się czegoś czego jeszcze nie wiem na ten temat,  jeśli będę miał dostęp do źródeł tego procesu chorobowego to się tego podejmę. Różnie ta współpraca wyglądała,  a trudność wynikała z faktu że Billy co jakiś czas się dezintegrował. Ich kontakt był też utrudniony przez ciągle zmieniające się koncepcje i środki zaradcze stosowane przez sąd. Atmosfera wokół osoby Milligana i nagonka że strony osób,  które próbowały przy tej sprawie wypłynąć również nie przyczyniały się do ciągłości tegoż procesu,  ale koniec końców książka została ukończona. 

Polecam tą książkę wszystkim tym,  którzy są gotowi odstawić na bok stereotypowe myślenie i otworzyć się na naprawdę skomplikowane i kontrowersyjne fakty z życia osoby która niekoniecznie jest sympatyczna i budząca przyjemne uczucia. Jakkolwiek by nie patrzeć na przypadek Milligana to jedno jest pewne,  a mianowicie to że nie będziemy chyba nigdy mieć pewności czy mieliśmy do czynienia z jednym wielkim szwindlem czy też z osobą chorą skazaną na ogromne cierpienie. Nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić jak to jest kiedy człowiek budzi się jakby że snu i nie wie co tak naprawdę robił przez ostatnie kilka czy kilkanaście godzin. Tragedia polega na tym,  że to nie był sen ale rzeczywistość, która potem okazuje się najgorszym koszmarem. 

środa, 21 grudnia 2016

Światło między oceanami - M. L. Stedman





Czasem naprawdę nie warto sugerować się opiniami, co może zabrzmieć dziwnie na początku takowej właśnie, no ale gdybym rzeczywiście zasugerował się niezbyt pochlebnymi recenzjami tej książki, które wyraźnie wskazywały wyższość adaptacji filmowej nad powieścią M.L.Stedman to sporo bym stracił. Ogrom emocji, nieprzyjemnych, ciężkich, ale jakże wartościowych jednocześnie. Na szczęście tak mam, że większości rzeczy muszę spróbować na własnej skórze :) Okazja ku temu pojawiła się niespodziewanie gdyż autorka bloga agatoczyta.pl organizowała booktour. W związku z tym, że to dla mnie kompletna nowość to postanowiłem spróbować. Dwie pieczenie udało się upiec przy jednym ogniu.


Najpierw miałem okazję oglądać filmową adaptację książki M.L.Stedman i dzieło Dereka Cianfrance z jednym z moich ulubionych aktorów Michaelem Fassbenderem i Alicią Vikander zrobiło na mnie naprawdę niesamowite wrażenie. Myląca może być zapowiedź filmu, podobnie zresztą jak filmowa okładka książki, gdyż odnosi się wrażenie, że będziemy mieć do czynienia z romansem, albo powieścią typowo kobiecą. Nic bardziej mylnego, jako że "Światło między oceanami" to historia wielopłaszczyznowa i złożona, poruszająca przy tym wątki o charakterze bardzo uniwersalnym. Wracając na chwilę do filmu, niesamowitym jego atutem poza genialnym aktorstwem całej trójki ( bo poza wspomnianym duetem nie należy zapominać o Rachel Weisz ) są zdjęcia. Te krajobrazy na tle tytułowego oceanu, te kompozycje wschodów i zachodów słońca to jeden z największych filmowych hołdów dla przyrody jaki dane mi było oglądać na ekranie i można się rozmarzyć na całego na temat odwiedzenia Australii czy Nowej Zelandii, aby zobaczyć na żywo na ile to kwestia komputerowego retuszu, a na ile naturalne piękno przyrody. Poza tym nie można zapominać o muzyce, która robi atmosferę gdzieś tam w tle pozwalając oddać się bez reszty temu co dzieje się na ekranie, a mimo że wcale nie mamy do czynienia z wielkim tempem, to dzieje się naprawdę wiele. Rewelacyjny film, ale ktoś może zapytać dlaczego sięgać po książkę bardzo świeżo po oglądnięciu filmu, otóż warto to zrobić z uwagi na fakt, iż książka i film jak się okazuje kładą nacisk na zupełnie inne aspekty tej historii.

M.L.Stedman w swojej powieści wchodzi głęboko w głowę Toma Sherbourne, który walczy wciąż z demonami Wielkiej Wojny w której przyszło mu brać udział i jak się okazało odcisnęła ona piętno na jego osobie którego trudno będzie się mu pozbyć. Jest rok 1920 kiedy próbuje uciec przed poczuciem winy i odnaleźć siebie i odpowiedzi na dręczące go pytania natury egzystencjalnej i tym kierowany trafia na wyspę Janus Rock, aby podjąć sie zastępstwa na posadzie tamtejszego latarnika. Spotyka Isabel, młodszą od siebie dziewczynę, która w odróżnieniu od tego pozostającego na granicy życia i śmierci samotnika, jest z kolei pełna życia i spragniona przygody. Jako, że przeciwieństwa mają to do siebie że się zwykle przyciągają, tych dwoje podejmuje decyzje o założeniu rodziny. W tym momencie wydawać by się mogło, iż dziewczyna uratuje Toma od zatracenia i wyzwoli od demonów przyszłości, ale jak to w życiu bywa nie zawsze można postawić znak równości pomiędzy tym co chcemy a co nam los przynosi. 

Cudnie się czyta, pomimo tego że z bólem serca i rozpierającym żalem o dylematach wewnętrznych Toma, ale również jego żony. Miałem wrażenie, że w filmie więcej jest Isabel, a w książce właśnie Toma. Możemy więc towarzyszyć mu w trakcie lektury w jego rozważaniach na temat śmierci, jej wyborów, często niezrozumiałych i nielogicznych bo zwykle nie zabiera starców i tych którzy nie bardzo mają ochotę żyć, ale tych którzy znajdują się dopiero na początku swej życiowej wędrówki, tych którzy tego życia czepiają się z całych sił i starają się czerpać z niego garściami. Rodzą się u Toma pytania o kwestie związane z posiadaniem wpływu na własne życie, a z góry narzuconym determinizmem. Toczy się w nim nieustanna walka pomiędzy chęcią wydobycia poraz kolejny uczuć na zewnątrz a lękiem przed kolejnym rozczarowaniem i bólem. Zastanawia się nad kwestiami winy, kary i odkupienia oraz mierzy się z kolejnymi stratami. Nie da się tutaj uniknąć porównań i rozmaitych odniesień do biblijnej historii o Hiobie, choć mnie osobiście irytuje iż ilekroć pojawia się kwestia straty i cierpienia wracamy wciąż do tej właśnie historii nie zadając sobie trudu poszukania innych odniesień. Tom dokonuje wciąż wyborów pomiędzy życiem i śmiercią, nadzieją a bezsilnością i paradoksalnie okaże się, iż kiedy wybiera światło to przyćmi go bezmiar oceanu smutku. 

W filmie dla odmiany to Isabel była dla mnie główną bohaterką dramatu. Historia kobiety, żony i matki i dylematy związane z opowiadaniem się i wiernością poszczególnym z tych ról to tak naprawdę główny wątek przewijający się w filmie. Jej siła i wpływ na Toma, znaczenie jej uczucia na podejmowane przez niego decyzje i dokonywane wybory zmuszają widza do myślenia jak rzadko kiedy. Tak samo jak chętnie i z uśmiechem na twarzy śledzi się jej zauroczenie Tomem i uwielbienie dla życia, tak samo rozpada się człowiek wraz z nią w momencie pogrążania się przez nią w depresji i bezradności wobec okrucieństwa losu, przeznaczenia, Boga. No właśnie co bądź kogo możemy oskarżyć o to okrucieństwo?

Na sam koniec pragnę wspomnieć o ostatnim z wątków, który tak naprawdę łączy zarówno film jak i książkę właśnie. Jest nim mianowicie kwestia odpowiedzialności za dokonywane wybory, konsekwencje związane z tymi wyborami. Pojawiają się tu pytania o źródło dobra i prawdy, o prawo człowieka do walki o siebie i swoje szczęście bez względu na cenę. Wreszcie pojawia się kwestia ceny jaką ponosimy za to, że chcemy wzlecieć. Jak pokazuje Stedman, czy wyborów tych dokonują dobrzy czy źli ludzie, czy kierujemy się przy nich dobrymi czy złymi pobudkami to tak naprawdę na końcu przeważnie okazuje się, że " dobro i zło są jak cholerne węże, splatają się ze sobą tak ciasno, że człowiek nie potrafi ich rozróżnić, dopóki obu nie zastrzeli. Tyle, że wtedy jest już za późno".



książka przeczytana w ramach book-tour organizowanej przez blog agatoczyta.pl