poniedziałek, 28 marca 2016

Najlepsza książka na świecie - Peter Stjernström












Peter Stjernström podejmuje z czytelnikiem swoisty rodzaj gry. Z jednej strony pozwala mu zobaczyć jak wygląda od kuchni praca twórcza i cała otoczka związana z wydawaniem literatury, a z drugiej strony sprawia wrażenie jakby cały czas robił tegoż czytelnika w konia. Tak naprawdę do końca nie będziemy wiedzieć co jest prawdą, a co nie, natomiast jedno jest pewne - pod przykrywką groteski i absurdu, autor stara się nam przekazać, że powinniśmy jednak chyba czasem pokusić się o dystans i potraktować literaturę z przymrużeniem oka. Czasem ma się wrażenie, a przynajmniej mi się tak często zdaje, że twórcy i odbiorcy literatury mają tendencję do popadania w snobizm i doszukują się głębi i swoistego sacrum w dziełach, które tak naprawdę ani z jednym, ani z drugim nie mają nic wspólnego. Zostały one najzwyczajniej w świecie stworzone z myślą o zysku i sukcesie marketingowym. Peter Stjernström skutecznie wyleczy Was z takiej romantycznej wizji patrzenia na literaturę i z dużą dawką humoru i dystansu do samego siebie i środowiska literackiego pokaże, że autorem książki i jego wydawcą może kierować zwykła, przyziemna kalkulacja sukcesu i manipulacja czytelnikiem.


To o czym pisze w swojej książce Peter Stjernström , to zjawisko które swego czasu już zaprzątało moją głowę, a mianowicie charakterystyczny nie tylko dla literatury, ale także dla muzyki, czy filmu spadek poziomu oferowanego nam przekazu. Wydawcy i cała machina promocyjna są w dzisiejszych czasach wcisnąć ludziom niemal wszystko i jeszcze do tego wmówią im, że powinno im się to podobać, bo skoro cały czas jest obecne w mediach, to widocznie coś w tym jest. Niby prosta sprawa i dla w miarę sprawnie funkcjonującego umysłu ten mechanizm powinien być łatwy do rozpracowania, a jednak okazuje się że mimo wszystko dajemy się w niego złapać. Autor " Najlepszej książki na świecie" przy pomocy bohatera swojej książki prezentuje nam w jaki sposób traktowany jest czytelnik, bo po co zastanawiać się co może go zainteresować jeśli można sporządzić wielogatunkowy koktajl i napewno któryś z jego składników się spodoba, a że całość będzie smakować niczym gówno, to już inna sprawa. Przecież jeśli wszyscy się na nie skuszą ( a że będzie odpowiednio zapakowane to wielu kupi choćby ze względu na opakowanie ) to znaczy , że nie może być takie złe, bo czyżby wszyscy się mylili? Wszak trzeba podążać za tłumem - taką mamy rzeczywistość. Egzemplarz książki będzie miał dwie okładki więc automatycznie będzie można zastawić niemal całą półkę, więc książka sama się będzie cisnęła do rąk. 


"Najlepsza książka na świecie" to krzywe zwierciadło, takie fajne odreagowanie i złapanie dystansu, natomiast wymaga od czytelnika zrezygnowania ze spiny i otwarcie się na rodzaj gry proponowany przez autora. Momentami mamy wrażenie, że właśnie fundowany jest nam wspomniany wyżej lekki, łatwy i przyjemny, nieskomplikowany chłam, ale to tylko taki zabieg moim zdaniem, prześmianie tematu i jedno wielkie mrugnięcie okiem. Peter Stjernström ma specyficzny styl pisania i dość oryginalne poczucie humoru co wpływa na pewien rodzaj chaosu, który momentami możemy odczuwać w trakcie lektury tej książki. Niewiem na ile jest to zabieg zamierzony, a na ile ten autor po prostu tak ma, bo szczerze mówiąc nie zadałem sobie trudu poznania jego twórczości , ale mi osobiście odpowiada taki styl. Momentami trąci absurdem i groteską, a to z uwagi na przedstawiony temat sprawdza się znakomicie. 


Podsumowując, jeśli lubicie książki pełne autoironii  i nie boicie się satyry , która rykoszetem może uderzyć w Was samych oraz bawi Was skandynawski humor, to " Najlepsza książka na świecie" jest propozycją idealną właśnie dla Was. Czyta się szybko, przyjemnie i na koniec czeka nas małe zaskoczenie, ale ostrzegam niekoniecznie będziecie wiedzieć więcej niż na początku, bo Peter Stjernström to przebiegły drań :)

niedziela, 27 marca 2016

Grochów - Andrzej Stasiuk











 "Kiedyś nas nie będzie. Są ludzie i zdarzenia, które pomagają nam przyzwyczaić się do tej myśli. Bo to w końcu przychodzi. I to tak jakoś szybko i zwyczajnie, jakby zawsze było obok" 


 Tak się jakoś dziwnie zdarzyło, że sięgnąłem po ten zbiór opowiadań podczas świąt, kiedy bardziej niż zazwyczaj mamy czas do chwili refleksji, a że cały ten szum, kolejki po sklepach i pozorowanie, że o to w tym wszystkim chodzi to raczej nie moje klimaty i w tym roku pozwoliłem sobie pójść pod prąd, włożyłem dres, założyłem słuchawki i włączyłem sobie Mirosława Bakę, który zdaje się być stworzony do interpretacji Stasiuka. W tytułowym opowiadaniu okazało się, że autor postanowił swego czasu zrobić podobnie, z tym że on swoim zwyczajem wyjechał zostawiając cały ten świąteczny szał za sobą.




"Grochów" mimo, że to książka bardzo krótka, taka zdawałoby się wręcz niepozorna, jest według mnie jedną z najlepszych pozycji z repertuaru Andrzeja Stasiuka, a przynajmniej z tych które dotąd udało mi się poznać. Właśnie z uwagi na niewielką formę, moja opinia na temat "Grochowa" też nie będzie zbyt obszerna, bo wyglądałoby to wręcz nieproporcjonalne i niepotrzebne, żeby tak bardzo się rozpisywać nad książką, której lektura zajmie czytelnikowi który da jej szansę, jakieś 1.5 godziny.


Tym razem Andrzej Stasiuk w czterech krótkich opowiadaniach, zachęca nas do refleksji nad śmiercią, czasem i przemijaniem. W sposób liryczny, hipnotyzujący dzieli się z nami swoimi refleksjami na temat towarzyszenia śmierci z perspektywy relacji z umierającą babką, psem ( ściślej rzecz biorąc suką ) i dwójką przyjaciół. Wszyscy oni odchodzą z tego świata powoli, dzień po dniu znikając, wytracając swoje człowieczeństwo i przechodząc przez kolejne fazy, których tylko oni doświadczają, a towarzyszącym im ludziom nie będzie dane poznać jak to tak naprawdę jest i kim oni w tym momencie są.



Moje zauroczenie twórczością Stasiuka wynika z faktu, że pozwala on sobie na refleksję na temat rzeczy, które zaprzątają często równie moją głowę i czasem bałem się, że jestem w tym odosobniony. Tymczasem on potrafi zadawać pytania w rodzaju : " Co się dzieje z czasem, który minął ? " - Ja też czasem zastanawiam się co stało się z tymi chwilami kiedy przesiadywaliśmy pod blokiem, planowaliśmy podbój świata,snuliśmy plany i marzenia. My poszliśmy do przodu ze swoim życiem, wszystko tymczasem się zmieniło, przeminęło. Niby proste, ale gdzie przeminęło? Gdzie się podziało ? Dlaczego musiały się zmienić plany i marzenia, ideały ? czemu nie mogło trwać tak jak było ? Dlaczego zmiana jest nieodzowna?




Śmierć w opowiadaniach Stasiuka pokazywana jest przez pryzmat naszego lęku przed nią. Naszego dążenia do nieśmiertelności. Śmierci się boimy, zależy nam by pojawiała się szybko, najlepiej bezboleśnie. Nie chcemy jej w swoim życiu, w swojej rzeczywistości, gdzie nie mamy na nią czasu pośród tych wszystkich obowiązków, zajęć. Tak samo jak nie mamy czasu na pamięć o tych, którzy odeszli, którzy umarli. Nie jest nam na rękę wspominanie ich, uciekamy przed wspomnieniami w alkohol, leki. Unikamy autorefleksji, chyba że czemuś ona służy, jest użyteczna choćby ze względu na przyszłe decyzje i związane z nimi korekty. Ale dlaczego nie pozastanawiać się dla samego zastanawiania? Co w tym złego ? No chyba dlatego, że musielibyśmy sobie przypomnieć, że też umrzemy kiedyś i nie zmartwychwstaniemy po trzech dniach. A my chcemy myśleć o sobie, że nas śmierć nie dotyczy i będziemy nieśmiertelni, dlatego odżegnujemy się od tych umierających i chcemy jak najszybciej o nich nie myśleć.




Kiedy Stasiuk pisze ..." Jest nas coraz więcej i coraz więcej będzie nas umierać. Coraz bardziej samotnie. Przynajmniej do czasu wynalezienia nieśmiertelności. Ale zdaje się, że nawet ta wynaleziona w przyszłości nieśmiertelność będzie po prostu przedłużającą się w nieskończoność samotnością. Bo o czym w końcu będzie rozmawiać taki nieśmiertelny ze śmiertelnymi, których na nieśmiertelność nie stać? " to mam skojarzenia z " Futu.re" Glukhowsky'ego, który właśnie w swojej powieści pokusił się o to , by ten temat poddać pod rozwagę i lektura ta wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Jeżeli komuś rozważania Andrzeja Stasiuka przypadły do gustu to warto spróbować, jeśli nie to i tak warto, bo moim zdaniem to książka dużo bardziej wartościowa i ważna w jego repertuarze niż "Metro".



Miało być krótko ? :) hahahaha no miało być, ale to właśnie świadczy o tym , że twórczość Andrzeja Stasiuka to nagromadzenie tak wielu wartościowych rzeczy w każdym zdaniu, że nawet te 96 stron może stać się tematem do wielopłaszczyznowych rozważań na wiele nocy, byleby tylko znaleźć otwarty i odważny umysł do takiej dyskusji, no ale myślę, że z tym raczej nie będę miał trudności, a że uwielbiam wieczorne rozmowy to....:) Kończę już, kończę, ale jeszcze na koniec utwór, którego nie mogłem sobie darować jeśli miałoby go tu nie być. Kto nie wie co ma wspólnego "Dom wschodzącego słońca" z "Grochowem" Andrzeja Stasiuka to może się skusi i przeczyta te niespełna 100 stron, albo posłucha audiobooka w interpretacji Mirosława Baki.









sobota, 26 marca 2016

Nielegalni - Vincent V. Severski













" Nielegał to ofi­cer wy­wia­du dzia­ła­ją­cy za gra­ni­cą pod przy­bra­ną toż­sa­mo­ścią. W od­róż­nie­niu od ofi­ce­rów le­gal­nych re­zy­den­tur nie obej­mu­je go im­mu­ni­tet dy­plo­ma­tycz­ny. Toż­sa­mość nie­le­ga­ła budo­wa­na jest naj­czę­ściej na pod­sta­wie tak zwa­nych da­nych wtórniko­wych, to zna­czy „skra­dzionego” ży­cio­ry­su au­ten­tycz­nej oso­by, lub zgod­nie z fik­cyj­nym, lecz wia­ry­god­nym wzo­rem. Na­ro­do­wość i – co za tym idzie – oby­wa­tel­stwo do­bie­ra się tak, by nie wzbu­dzał po­dej­rzeń i mógł się swo­bod­nie prze­miesz­czać. Naj­więk­sze wy­wia­dy świa­ta wy­ko­rzy­stu­ją nie­le­ga­łów do naj­trud­niej­szych za­dań,dla­te­go są oni na­ra­że­ni na szcze­gól­ne nie­bez­pie­czeń­stwo.Tę for­mę dzia­łal­no­ści wy­wia­dow­czej opa­no­wał i roz­wi­nął w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym Zwią­zek Ra­dziec­ki, a do mi­strzo­stwa do­pro­wa­dził ją po II woj­nie świa­towej. Nie­le­ga­ło­wie są naj­pil­niej strze­żo­ną ta­jem­ni­cą tych nie­licz­nych służb na świe­cie, któ­re są w sta­nie po­słu­gi­wać się tą jed­ną z naj­trud­niej­szych, naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych i naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych tech­nik wy­wia­dow­czych. "     - Vincent V. Severski







Przyznam szczerze, że tak obszerne tomiska jak właśnie " Nielegalni " nie działają na mnie zbyt zachęcająco, gdyż często zdarza mi się że już w trakcie lektury jednej książki wpadną mi w oko przynajmniej dwie inne, które chciałbym czym prędzej zacząć czytać, a tymczasem jestem w środku i końca nie widać. Wtedy zwykle kończy się nad tym, że jednocześnie czytam kilka naraz, a kto tak robi, to wie że to wcale nie jest łatwa sztuka, aby nie pomylić wątków i potrafić się przestawić z jednej na drugą. Tak było oczywiście i tym razem. W przypadku trylogii szpiegowskiej którą zapoczątkowują właśnie " Nielegalni " sztuka ta jest o tyle trudniejsza, że Severski tworzy intrygę, która wymaga niemałego skupienia jeśli chodzi o odpowiednie odnalezienie się w niej z uwagi na kilka rożnych wątków, które z pozoru nie łączą się ze sobą, a w rezultacie tworzą pajęczynę wzajemnych zależności i determinują zdarzenia z którymi mamy do czynienia w ramach rozwoju akcji. Ponadto mamy tu do czynienia z wieloma bohaterami, którzy w tej intrydze biorą udział i ostatni raz czułem się tak przy lekturze " Gry o tron", gdzie z początku można naprawdę nieźle się namęczyć, żeby wśród wszystkich tych postaci się połapać, ale jak już człowiek się odnajdzie, to naprawdę apetyt zaczyna rosnąć w miarę jedzenia i trudno się oderwać.



Vincent V. Severski przypomina mi w sposobie budowania historii i stopniowym , powolnym, czasem wręcz nużącym budowaniu napięcia film " Szpieg" z 2011 roku, który jest ekranizacją książki Johna le Carré - "Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg". Tamtej książki nie udało mi się dotąd przeczytać, ale to kwestia czasu. Film, który ponoć dość wiernie oddaje literacki pierwowzór, budził skrajne odczucia. Wielu ludzi ziewało, kilku zaczęło dyskutować, lub bawić się telefonami ( grrrr... ), a jeszcze kilku innych opuściło salę kinową w trakcie seansu. Ja byłem filmem zafascynowany, tak samo jak fascynuje mnie Severski w swojej narracji i umiejętności wciągania czytelnika w świat rozgrywek szpiegowskich pomiędzy wywiadami kilku europejskich państw. Rozgrywki te nie iskrzą od fajerwerków, nie wiążą sie z pościgami, do strzelanin nie dochodzi co kilka minut, a akcja snuje się niczym obserwacja szachistów podczas pojedynku. Tak jak oni zastanawiają się nad każdym ruchem, tak samo przedstawiciele poszczególnych wywiadów nie podejmują tutaj nieprzewidzianych spontanicznych decyzji, a bardziej przykładają uwagę do przewidzenia ruchu przeciwnika, a przy tym starają się wyprzedzić go i wprowadzić w zasadzkę. Świetnie zbudowane są postacie w tej książce i w zasadzie do każdego z bohaterów " Nielegalnych" musimy wysilić się o chwilę refleksji nad motywami jego postępowania, gdyż nie są to postacie płytkie bezbarwne, ale ciekawe przede wszystkim z uwagi na fakt, iż autor wysilił się tworząc ich tożsamość i rys psychologicznych. Intencje i pobudki, które determinują zachowanie poszczególnych członków ekip wywiadowczych wszystkich stron rozgrywki są niejednoznaczne i trudne do jednoznacznej oceny moralnej. To mi się właśnie szczególnie chyba podoba u Severkiego, gdyż świat nie jest tu czarno-biały i trudno rozróżnić tu dobrych i złych. Wszystko zależy od konkretnej perspektywy, ten kto dla jednego będzie zdrajcą, dla innego pozostanie bohaterem.


Dodatkowym smaczkiem " Nielegalnych" , który mnie przekonał do sięgnięcia po tą powieść jest fakt iż rozgrywka szpiegowska została tu osadzona w naszych realiach, a polski wywiad pełni tu jedną z kluczowych ról i jest jednym z rozdających karty. Wprawdzie nie bardzo rozumiem reklamowanie tej książki jako odsłaniającej tajniki pracy naszego wywiadu, gdyż zbyt dużo się tu na ten akurat temat nie dowiedziałem, ale z drugiej strony znajdziemy tu kilka refleksji na temat ogólnej kondycji naszych służb i pewnych patologii wynikającej z niedojrzałości polskiej sceny politycznej, które pracę agenta służ specjalnych w naszym kraju czynią szczególnie trudną. Wszystko to podane jest przy pomocy przystępnego języka, gdyż autor celowo zdaje się unikać zbytniej fachowości, o którą pewnie mógłby się pokusić zważywszy na jego życiorys i służbę w wywiadzie, no ale wtedy odbiór tej książki dla zwykłego śmiertelnika byłby pewnie dużo trudniejszy. Polecam wszystkim fanom takich autorów jak John Le Carre, czy Robert Ludlum. Vincent V. Severski moim zdaniem prezentuje bardzo wysoki poziom i z pewnością sięgnę po kolejne tomy trylogii szpiegowskiej.

piątek, 25 marca 2016

Harun i morze opowieści - Salman Rushdie














Sięgając po "Harun i morze opowieści" dobrze wiedziałem, że kto jak kto ale Salman Rushdie to autor, który potrafi opowiadać baśnie. Biorąc pod uwagę nawet jego "poważne" powieści jak choćby "Szatańskie wersety" recenzja ,czy też "Dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy" recenzja , możemy zaobserwować wyraźne upodobania tego autora do licznych odniesień rodem choćby ze świata "tysiąca i jednej nocy". Ilekroć zabieram się za opisywanie wrażeń dotyczących spotkania z jego literaturą, trudno jest mi się oprzeć zachwytom nad jego mistrzowskimi umiejętnościami we władaniu słowem. "Harun i morze opowieści" jest doskonałym potwierdzeniem tych właśnie jego niesamowitych talentów.






" Zembla, Xanadu, Baergamoty, Zanda

Abrakadabra! Każdy ziścić się sen da.

Fajnie jest bać się przy baśniach, legendach.

Ale gdy czytasz, ojciec twój zgłębia

Rzeki, morza, noce bez dna"





Baśń ta, którą Rushdie napisał z myślą o swoim starszym synu Zafarowi, opowiada o chłopcu, który wyrusza w niesamowitą podroż po krainach osobliwości, dziwactw, pełnych dziwnych stworów i zwyczajów. Tytułowy Harun wybiera się w ten nieznany świat , aby pomóc swemu ojcu Raszidowi, który na skutek niefortunnego zbiegu okoliczności utracił niepowtarzalny dar krasomówstwa. Wędrówka okaże się dla autora pretekstem do rozważań na temat znaczenia słowa i dialogu, jego niesamowitej mocy sprawczej, która może przyczyniać się zarówno do budowania ciepła, atmosfery rodem z bajki, pełnej ciepła i bezpieczeństwa, charakterystycznych dla świata małego dziecka, ale może też w niewłaściwych ustach doprowadzić do konfliktów, nieporozumień, a nawet wojen. Raszid Khalifa to Mistrz Wodolejstwa, który potrafi opowiadaną historią porwać tłumy i wzbudzać w nich emocje jakie tylko zapragnie, a ten jego talent do pobudzania wyobraźni i niemałej przez to władzy nad tym, czego tłum pragnie i w jakim kierunku potoczy się jego sympatia jest jednocześnie wielkim darem , ale jak się okazuje i przekleństwem. No ale o tym to już poczytajcie sami, bo naprawdę warto, jeśli nawet nie dla samej treści, to dla wrażeń estetycznych z obcowania ze słowem wypieszczonym, bo Rushdie Mistrzem Wodolejstwa jest i basta !



"Harun i morze opowieści" jak na prawdziwą baśń przystało, najlepiej sprawdza się kiedy czytacie go komuś, bo baśnie powinny być opowiadane. Kiedy słowa Rushdiego wypowiadane są na głos i do tego odpowiednio interpretowane to mogą przysporzyć wiele niezapomnianych wrażeń słuchaczowi. Swego czasu bardzo mocno promowana była akcja czytania dzieciom, ostatnio jakoś rzadziej się o niej słyszy, ale tak sobie myślę, że czytanie na głos nie powinno ograniczać się tylko do dzieci. Nie ma większej przyjemności z czytania jak czytanie dla kogoś ważnego, a przyszło mi tego doświadczyć nie tylko ze strony czytającego, ale również miałem okazję być słuchaczem ;) Polecam właśnie Haruna do czytania, szczególnie wieczorem w łóżku, bo doskonale sprawdza się jako środek nasenny i wcale nie dlatego, że jest nudny :) Zwyczajnie nie ma innej rady jak odlecieć słuchając o rybach, które mówią do rymu, o korku który ma służyć zamknięciu źródła opowieści, o mechanicznych stworach, które w dziwaczny sposób się przemieszczają czy komunikują z otoczeniem. To wszystko przyprawione jest, jak zwykle u Rushdiego, wybornym poczuciem humoru i żonglerką słowną i często łapałem się osobiście na tym, iż treść przestaje mieć znaczenie na rzecz wrażeń estetycznych.



Rushdie uczy nas poraz kolejny tolerancji, poszanowania inności i udowadnia, że w całym tym tyglu osobliwości jakim jest nasz świat jest miejsce na dialog i porozumienie, a najgorszą rzeczą jest przestać ze sobą rozmawiać. Pokazuje też, że literatura nie musi zamykać się w jednym gatunku i docelowym targecie czytelniczym, bo "Harun i morze opowieści" to książka zarówno do czytania dziecku, jak i bliskiej Wam osobie, która też przecież czasem ma ochotę odpocząć od nużącej rzeczywistości. Salman Rushdie zbliża ludzi, bawi i przy tym uczy wspaniałych wartości, ale jest jedna wymagana cecha, którą musi posiadać czytelnik w przypadku jego twórczości - wyobraźnia. Ja na szczęście ją mam, a jeśli znajdziecie kogoś kto też ją posiada i jest dla Was ważny, to poczytajcie mu i wprowadźcie go w świat Salmana Rushdiego, bo to naprawdę cudny świat.

środa, 23 marca 2016

Zakonnice odchodzą po cichu - Marta Abramowicz








"Można ścinać kwiaty, ale wiosny to i tak nie zatrzyma" –  Ernesto Che Guevara



Zacznę od tego, iż trzeba mieć nie lada odwagę, aby w Polsce, zwłaszcza dzisiejszej Polsce, poruszać tematy, które choć po części zmierzają do krytyki instytucji kościoła katolickiego. Wydawnictwo Krytyki Politycznej cenię sobie właśnie za to, iż wspiera ono i grupuje wokół siebie autorów, którzy nie boją się tematów trudnych, a jednocześnie wymagających poddania pod dyskusję. Książka Marty Abramowicz dotyka obszar jak do tej pory niezbadanego i pozostającego w dużej części tabu jeśli chodzi o naszą dziwną rzeczywistość tj. specyfikę żeńskich zgromadzeń zakonnych w naszym kraju i nie tylko.




Cytat Che Guevary znalazł się na początku tego tekstu nieprzypadkowo. Myślę, że kropla drąży skałę i dzięki takim ludziom jak Marta Abramowicz, których cechuje determinacja przy jednoczesnym wyczuciu i delikatności przy badaniu tak delikatnego tematu, pojawi się w końcu szansa na niezbędne zmiany. Reporterka w swojej książce stara się być obiektywna i nie stawia jednoznacznych ocen, nie wskazuje winnych wszelkich patologii, które dzieją się za murami polskich klasztorów, natomiast z drugiej strony nie udaje że problemu nie ma i niewątpliwie wskazuje na konieczność szybkich zmian. "Zakonnice odchodzą po ciuchu" to w żadnym wypadku nie jest pogon za tanią sensacją, czy gorącym tematem ( bo takie glosy się niestety też będą pojawiać) , ale próba socjologicznego studium obszaru do tej pory bardzo słabo zbadanego. Bohaterki tej książki, to kobiety które zdecydowały się postawić na to co podpowiada im własna intuicja i sumienie i nie zgodziły się na uwłaczający ich godności system, który został w dużej części wypaczony i zamiast służyć kontemplacji i służbie Bogu, przyczynia się do produkcji tabunów odczłowieczonych służących. Ich historie pokazują z jaką krzywdą przyszło się spotkać tym biednym dziewczynom, które w poszukiwaniu akceptacji, bliskości i miłości zdecydowały się na rezygnację z siebie i oddaniu się autorytetom w osobach matek przełożonych.



Praktyki ukazane w tej książce w żaden sposób nie różnią się od praktyk sekciarskich. Nie mają też w żaden sposób nic wspólnego z ideą chrześcijańskiego poszanowania i miłości. Najgorsze jest jednak to, że wszystkie te praktyki odbywają się przy cichym przyzwoleniu hierarchów kościelnych. Pewnie że nie jest to jedyna twarz jaką ma ruch zakonny, gdyż wypowiedzi Dominikanów ( zakon męski), czy też historie zakonnic z zakonów zagranicznych ( Włochy, USA) pokazują że zakonnica może być wykształcona, otwarta i dostępna dla ludzi z zewnątrz. Tym bardziej budzi się gniew i bunt wobec "ultrakatolickiej-pobożno-maryjnej-mentalności" ( sformułowanie użyte w książce ). Nie jestem zwolennikiem uogólniania i nagonki, ale nie dziwi mnie rosnący sprzeciw i gniew do instytucji kościoła katolickiego, który według mnie wynika z tendencji do ucieczki hierarchów kościelnych, widocznej zwłaszcza w naszym kraju, przed jakąkolwiek krytyką i odporności na zmiany rodem z rzeczywistości czasów św. Inkwizycji. Ktoś powie, że to ich prawo, ale nie zgodzę się z tym jeśli cierpi człowiek, a w tym przypadku kobieta - która trzeba sobie powiedzieć wprost - w polskim zakonie widzianym okiem Marty Abramowicz i jej bohaterek - bardzo często pada ofiarą wtórnej przemocy, mobbingu i zostaje uprzedmiotowiona oraz pozbawiona godności.



Myślę, że książka " Zakonnice odchodzą po ciuchu" jest dla mnie pozycją ważną z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, iż obnaża smutną prawdę , iż polscy hierarchowie ze swoim podejściem do wiary stoją często w widocznej kontrze z ludzkim i opartym na miłości stanowiskiem choćby nowego papieża i mądrych ruchów reformatorskich w Kościele. Każdy kto interesuje się tematem wie o co chodzi. Udawani, iż kościół nie jest targany problemami i nie boryka się z kryzysami jest zakłamaniem, który zdecydowanie tej instytucji nie służy. Po drugie, bardzo bliskie jest mi wszystko co służy obronie godności kobiet, które w naszej polskiej rzeczywistości wciąż jednak często są ustawiane w pozycji służebnej i wręcz poddańczej do mężczyzn. Po trzecie zaś, bo każda okazja do dyskusji jest, w odróżnieniu od fanatyzmu i dogmatyzmu, nadzieją na realne zmiany i odnowę instytucji kościelnej, co jest potrzebne w naszym kraju nie tylko osobom wierzącym , bo czy chcemy czy nie Kościół ma i będzie miał duży wpływ na nasze społeczeństwo.






niedziela, 20 marca 2016

Mury Hebronu - Andrzej Stasiuk













Cholera jasna, nie jestem jakiś specjalnie delikatny, a muszę przyznać że "Mury Hebronu" momentami mnie wręcz raziły w opisie zezwierzęcenia pewnych ludzi. Czasem zbyt łatwo szafuje się pojęciem patologii, ale myślę, że gwałt na kocie czy świni to już bez żadnych wątpliwości można podpiąć pod patologię. No ale zacznijmy może od początku. Książka ta to debiut Andrzeja Stasiuka i już w swej debiutanckiej powieści pokazuje on, iż należy na niego zwrócić uwagę, bo co jak co ale potrafi on wzbudzać niemałe emocje u swych czytelników. Stasiuk rozpoczyna od prozy więziennej, która mniej lub więcej opiera sie na faktach gdyż spędził on swego czasu 1.5 roku w więzieniu za dezercję z wojska. Na ile historie przedstawione w tej książce są wytworem literackim, a na ile zdarzyły się naprawdę wie tylko sam autor i osoby, które spotkał podczas odsiadywania wyroku.



"Mury Hebronu" rozpoczynają się od poetyckiego opisu życia za kratami i jest to pewnego rodzaju zmyłka, gdyż po kilkunastu zaledwie stronach wkracza na arenę wyrokowiec, który z pewnością nie poetycko, często wulgarnie, bez ogródek zaczyna snuć swoją historię. Historia złodzieja-recydywisty, opowiadana "małolatowi", którego postanowił on wsiąść pod swoje skrzydła to historia tragiczna, przygnębiająca i pozbawiona nadziei. Już od nastolatka wpadł on w betoniarę systemu tzw 'resocjalizacji", tak zwanej bo tak naprawdę wszystkim można nazwać polski system penitencjarny, tylko nie resocjalizacją. Z nią akurat, choć to powinien być podstawowy cel umieszczania ludzi w Zakładach Karnych, nie ma on za grosz nic wspólnego. Smutne to, ale tak naprawdę historia "starego" złodzieja pokazuje, że kiedy raz człowiek zostanie naznaczony i trafi do zakładu, to potem już ma nikle szanse wyjść na prostą.  Życie wspomnianego recydywisty można tak naprawdę podzielić na to z wyrokiem i w oczekiwaniu na wyrok. Brak w nim sensu i tak naprawdę jest to jazda po równi pochylej bez szans na ratunek. Obraz przedstawiony przez Stasiuka potwierdza niestety to co już od lat można usłyszeć o resocjalizacji w naszym kraju, która tak naprawdę jest pożywką do tworzenia się patologicznych tworów w postaci "drugiego życia" w ZK, a grypsujący, jak pokazuje narrator w "murach Hebronu", to tak naprawdę pomysł ( oczywiście chory) na znalezienia zasad i porządku w tym wielkim chaosie.

Poznawane przez nas historie rozmaitych postaci , które pojawiają się w opowieści złodzieja są okazją do refleksji i zastanowienia nad tym do czego zdolny jest człowiek, kiedy znajdzie się w ekstremalnych warunkach, wystawiających na próbę jego szkielet moralny. Dowiadujemy sie jak silna jest presja grupy i do czego jesteśmy w stanie się posunąć żeby przetrwać i z czego jesteśmy w stanie stworzyć fatamorganę celu i sensu, aby zmusić sie do życia. Stasiuk w swoim debiucie rozpoczął moim zdaniem swoje studium nad złem tkwiącym w człowieku i od tego czasu podejmuje próby znalezienia odpowiedzi na temat tego co nas determinuje pod kątem dokonywanych wyborów moralnych. Będzie się starał poruszać ten temat jeszcze nie raz jak choćby w "Dzienniku pisanym później", gdzie z kolei mówi o fenomenie zła w kontekście wojny domowej. Jest to zresztą temat wyjściowy do rozważań nad innymi kwestiami dotyczącymi człowieczeństwa i jego braku w ludziach. 

Osobiście jestem poraz kolejny pod wrażeniem książki, która wyszła z pod ręki Andrzeja Stasiuka i jak dotąd nie zawiodłem sie na jego twórczości. Przemawia on do mnie, daje mi do myślenia i skłania do poddawania w wątpliwość rzeczy wydawałoby się oczywiste. poza tym jest coś tak charyzmatycznego w tym człowieku, że wydaje mi się, że nawet pisząc książkę telefoniczną w swoim własnym ujęciu skłonił by mnie do pochylenia się na jej lekturą.  Polecam i jeszcze raz polecam, ale ostrzegam osoby o dużej wrażliwości i słabym żołądku, że są tu momenty drastyczne.

piątek, 18 marca 2016

Traktat o łuskaniu fasoli - Wieslaw Myśliwski















"To prawda, że całe życie musimy udawać, aby żyć. Nie ma chwili, żebyśmy nie udawali. I nawet sami przed sobą udajemy. W końcu jednak przychodzi taka chwila, że nie chce nam się dłużej udawać. Stajemy się sami sobą zmęczeni. Nie światem, nie ludźmi, sami sobą "





Tak to już jest z traktatami filozoficznymi, że mimo że poruszają przeważnie tematy uniwersalne, to nie są to pozycje na każdy moment życia, a już na pewno trzeba się w nie wstrzelić z uwagą, nastrojem i odpowiednim nastawieniem. Przyznam szczerze, że od czasu Kierkegaarda, którego miałem okazję poznawać jeszcze na studiach, niewiele takich tekstów przeczytałem w swoim życiu. Pewnie głównie wynikało to z faktu, iż brakuje mi chyba cierpliwości do tego typu literatury, choć nie ukrywam , ze jednocześnie towarzyszy mi z tego powodu pewien niedosyt. Z tego też chyba względu w końcu zdecydowałem się zmierzyć z tekstem, który uznawany jest za jedną z najważniejszych książek, która powinniśmy przeczytać.




"Traktat o łuskaniu fasoli" to utwór, który stwarza poczucie osobistej pomiędzy czytelnikiem a autorem, gdyż napisany jest w formie jednego gigantycznego monologu. Czytelnik ma wręcz wrażenie ( no przynajmniej ja tak miałem ), że przysłuchuje się rozmowie dwóch osób, z których jedna jest niewidoczna i pozostaje w cieniu, a druga snuje opowieść życia. Myśliwski posługuje się historiami prozaicznymi dla przedstawienia pomiędzy wierszami, przy użyciu rozmaitych symboli treści o charakterze ponadczasowym. Uniwersalne prawidłowości rządzące ludzkim losem są tu ujęte w sposób przystępny i chwała autorowi za to, iż nie raczy nas wykładem filozoficznym gdyż mnogość tematów, które tutaj porusza jest ogromna. Możemy wraz z autorem zastanowić się nad sensem życia, nad człowieczeństwem i co nas w tym temacie określa, nad miłością, wolnością, mądrością, odpowiedzialnością, rodziną, pracą, wiarą....Całego tego intelektualnego wysiłku będziemy mieli okazję dokonać przysłuchując się narracji w wykonaniu przesympatycznego mężczyzny, który swoją opowieść snuje w trakcie posiadówki związanej właśnie z tytułowym łuskaniem fasoli.



Wspomniana atmosfera posiadówki sprzyja w miarę luźnej formie opowieści, która okraszona jest niezliczonymi anegdotami, z których niektóre nas wzruszą, inne zaskoczą, a jeszcze inne rozśmiesza do łez. Myślę sobie, że o wielkim kunszcie autora świadczy fakt, iż za pomocą historii o wybieraniu nakrycia głowy, której nota bene poświęca cały ( dość długi ) rozdział jest w stanie opowiedzieć nam o tematach tak ważnych jak relacje między ludzkie, dojrzewanie, strata. Potrafi on też spowodować, że anegdota o udomowionej świni Zuzie, której zdawało się że jest psem, czy też innym udomowionym zwierzakiem będzie jednocześnie wzbudzać salwy śmiechu, a jednocześnie spowoduje łzy wzruszenia związane z jedynym momentem zjednoczenia całej rodziny na fotografii. Na sympatię dla narratora wpływa też jego roztargnienie i momenty totalnego rozkojarzenia i chaosu, kiedy zdarza się mu ucieka w liczne dygresje, tracić wątki, zbaczać z tematu, by w momencie kiedy wydaje się już nic niewiadomo z opowiadanej właśnie historii, udaje się mu ostatecznie doprowadzić opowieść do sedna.




"Traktat o łuskaniu fasoli" jak udało mi się mam nadzieję po krótce przedstawić jest książką bardzo dobrą i zasługującą na uwagę. Myślę, że niejeden z nas skorzysta na jej lekturze i uda mu się na chwilę przystanąć i wspólnie z narratorem dokonać bilansu życia. Moja osobista trudność z tą książką polega jedynie na tym , iż to jednak jeszcze chyba nie mój czas na jej lekturę i tego rodzaju wrażliwość. mi osobiście jednak chyba bliżej do buntu i narracji rodem ze Stasiuka czy Orbitowskiego, co nie zmienia faktu że nie żałuję lektury "Traktatu o łuskaniu fasoli". Jednym słowem chyba jestem jeszcze na tą książkę za młody duchem. Myślę, że raczej wrócę do tej książki za jakiś czas, a tymczasem moją korzyścią będzie kilka pięknych cytatów, które skłaniają do refleksji i pozwolę sobie dwa z nich na koniec przytoczyć:




" Książki, powiedział mi kiedyś, gdy wszedłem do niego na rusztowanie, to jedyny ratunek, żeby człowiek nie zapomniał, że jest człowiekiem. On w każdym razie nie mógłby bez książek żyć. Książki to także świat, i to świat, który człowiek sobie wybiera, a nie na który przychodzi "



" (...) ja właśnie płakałem. Nie po wierzchu. Czułem coś takiego, jakby z drugiej strony moich oczu łzy do wewnątrz mnie spływały. Doświadczył pan może takiego płaczu? "

poniedziałek, 14 marca 2016

Życie to jednak strata jest - Andrzej Stasiuk, Dorota Wodecka















"Duchowo jesteśmy w całkowitej dupie.
Życie wewnętrzne zastąpiły nam internet oraz zakupy"







Kolejny raz ze Stasiukiem, tym razem za mną wywiad-rzeka przeprowadzony przez Dorotę Wodecką. Dlaczego akurat ta książka? Pewnie dla zaspokojenia ciekawości na temat tego kim jest, co mówi o sobie, czym się w życiu kieruje autor, który sam właśnie w niniejszej książce stwierdza, że " istnieje szkoła interpretacji, która odseparowuje dzieło od autora, ale ja uważam, że kiedy literatura wiąże się nierozerwalnie z życiem pisarza, to jest głębsza i bardziej wstrząsająca". Zgadzam sie z tym i potwierdziły sie moje przypuszczenia, iż miedzy innymi dlatego tak mocno trafia do mnie proza Stasiuka gdyż jest to twórca nad wyraz autentyczny.



Czytając rozmowę Doroty Wodeckiej z Andrzejem Stasiukiem ma się wrażenie obcowania ze zwykłym człowiekiem, a nie jednym z najbardziej znanych współczesnych pisarzy polskich, a może i europejskich. Z każdego kolejnego zdania rodzi się wizerunek osoby, która ma sprecyzowaną wizję własnych oczekiwań odnośnie otaczającej rzeczywistości, a co dla mnie osobiście najważniejsze, że ten sposób widzenia otaczającego świata współgra z tym jak ja postrzegam rzeczywistość w której przychodzi mi żyć. Andrzej Stasiuk unika skrajności i zamiast nich próbuje szukać środka, nie w głowie mu jakikolwiek fanatyzm, czy też fanatyczne określanie sie po którejś ze stron, czy to jeżeli chodzi o politykę czy też ogólnie światopogląd. Jego spostrzeżenia są bardzo konkretne i dosadne, ale jednocześnie wyważone. Nazywa rzeczy po imieniu i nie zastanawia się jak zostanie odebrany przez opinię publiczną, nie boi się krytyki, a ważne jest dla niego funkcjonowanie w zgodzie z samym sobą, co pokazuje każde pojedyncze słowo w tej rozmowie.



" Znam więcej książek niż ludzi i jest mi z tym dobrze"



Andrzej Stasiuk wybrał życie na własnych zasadach i cały jego życiorys jest tego potwierdzeniem, począwszy od wydalenia kolejno z liceum zawodowego, technikum i szkoły zawodowej, poprzez dezercję z wojska, a kończąc na wyprowadzce z miasta na wieś i funkcjonowanie poza "środowiskiem". Jest osobą, jak sam o sobie mówi głęboko religijną, ale odcina się od zinstytucjonalizowanego chrześcijaństwa, jednocześnie pozwala sobie w tym wywiadzie bardzo trafnie zresztą moim zdaniem nakreślić mechanizmy rządzące instytucją kościoła w Polsce. Bardzo trafnie odsłania najgorsze przywary narodu polskiego jak choćby umiłowanie do dziecinnego więc użalania się nad krzywdami historycznymi krzywdami i ciągłym płaczem z prośbą o uznanie krzywdy i męczeństwa - "Człowiek szlachetny i godny nie oczekuje przeprosin, bo rozumie skomplikowaną naturę życia. Przypomnę, że gentleman to człowiek, który nie domaga się swoich praw", albo jeszcze dobitniej - "Człowiek, który ma honor, nie wymusza na innych, by go nieustająco i za wszystko przepraszali. To jest gówniarstwo, nie honor". Udaje mu się też świetnie ukazać perfidię wiadomych środowisk politycznych w wykorzystywaniu choćby słynnej "katastrofy katyńskiej' z egoistycznych pobudek i potrafi wprost wyrazić swój sprzeciw dla nazywania katastrofy komunikacyjnej śmiercią męczeńską. Andrzej Stasiuk alarmuje nas odnośnie duchowej posuchy i zbytniego zastąpienia życia duchowego konsumpcjonizmem i utratą tożsamości na rzecz "multi-kulti"


Znajdziemy też w tej książce liryczną odsłonę Andrzeja Stasiuka, który pozwala sobie na intymne zwierzenia i opowiada o tym , jak przeżywa stratę osób bliskich i jak trudno jest obserwować kiedy człowiek krok po kroku przestaje być człowiekiem na rzecz śmierci, która zabiera go po kawałku i obdziera z godności. Jednocześnie mówi o oswajaniu odwiecznego lęku przed śmiercią w sposób świadczący o dużej wrażliwości - "Umieranie bliskich to opowieść o twojej własnej śmierci. Po to się ogląda śmierć bliskich, by znaleźć metodę na własną. Wyzbyć się lęku i oswoić go. To straszne doświadczenie, ale wyczekiwane". Opowiada też o tym jak ważna jest pamięć i korzenie dla naszej tożsamości, a jednocześnie zwraca uwagę na wagę szczegółów - "Co jest w życiu ważne? Szczegóły. Detale. Prostota. Ta uczuć, krajobrazu, czynności. Spokój" .


Zdecydowanie inna jest jakość towarzysząca w interpretacji twórczości pisarza którego znamy ze strony prywatnej. Już kilkakrotnie udało mi się tego doświadczyć samemu, dlatego staram się sięgać po tego typu książki, wywiady, życiorysy autorów których twórczość przypada mi do gustu. Inna sprawa, na ile pisarz pozwoli sobie na pokazanie samego siebie, a nie pokusi się o kolejną literacką kreację. Mam wrażenie, że Andrzej Stasiuk jest tutaj bardzo autentyczny i dlatego polecam sięgnąć po " Życie to jednak strata jest " wszystkim ciekawym jego twórczości. 

 "Nie zajmuję się reportażami, których zresztą nie czytam, bo mnie nudzą. W nich jest tak zwana "prawda", która mnie zupełnie nie interesuje. Kłamstwa są ciekawsze.Prywatny, osobisty stosunek jest ciekawszy.Reportaż chce być obiektywny, dlatego jest bez smaku, bez właściwości."


niedziela, 13 marca 2016

Dziennik pisany później - Andrzeja Stasiuka zasakująco późne przeze mnie odkrycie











"Wiedzieli, że najlepsza opowieść musi mieć niejasny, 

a zarazem narkotyczny początek"


Zauroczenie...Takie właśnie uczucie towarzyszyło mi już od pierwszych zdań tej prozy. Myśl, która przyszła mi do głowy -  " To jest naprawdę genialne". Nie boję się tych emocjonalnych określeń, które teraz tutaj piszę, bo naprawdę tak się czuję po pierwszym spotkaniu z twórczością Andrzeja Stasiuka. "Dziennik pisany później" to dzieło bardzo osobiste, emocjonalne, głębokie, a przynajmniej ja odbierałem go w ten sposób. Czy spodziewałem się właśnie tego? Nie! Sięgnąłem po tą książkę z czystej ciekawości i z powodów czysto przyziemnych. Akurat była promocja, a że już kiedyś zdjęcie tego pana patrzące na mnie z okładki " Życie to jednak strata jest" zaintrygowało mnie i ilekroć rzucało mi się w oczy podczas buszowania najczęściej po księgarni Publio, to pojawiała się myśl, że kiedyś muszę sprawdzić, kto zacz ten słynny Stasiuk. Kiedy zobaczyłem wspomnianą promocję, pomyślałem teraz albo nigdy.



"Dziennik pisany później" tylko z pozoru jest książką o podroży na Bałkany, nie jest to żaden reportaż czy książka podróżnicza, ale osobista refleksja autora nad człowiekiem, jego popędami, wartościami i sensem którego mniej lub bardziej skutecznie poszukuje. Bałkany stanowią tutaj punkt odniesienia, bo jak pokazuje nam sam autor, to w samym sercu Europy, niedaleko nas, kiedy siedzieliśmy sobie w pracy, przed tv czy chodziliśmy na spacery ludzie się najzwyczajniej w świecie mordowali. Andrzej Stasiuk nie bawi się w kompromisy i nie zastanawia jak zostanie odebrany przez czytelnika. Nazywa rzeczy po imieniu i nie zastanawia sie nad poprawnością polityczną. Mówi głosem, który od dawna kołacze się po mojej głowie. Jest to narracja człowieka wrażliwego, który jednocześnie ukrywa się pod maską człowieka stroniącego od ludzi i ich dramatów.Ta poza "w dupie to mam" prowokuje, a jednocześnie intryguje i skupia uwagę na tym co ma nam do powiedzenia, a ma do powiedzenia bardzo wiele na temat natury ludzkiej i tego jak funkcjonujemy jako ludzie w warunkach stagnacji, pokoju, a czego możemy się po sobie spodziewać w momencie kryzysu. Mimo tego, że jest często oschły i zdaje się być obojętny , to tak naprawdę czuć z każdym wersem jak bardzo Stasiukowi zależy na ludziach, których opisuje. Dokłada on starań, abyśmy o tych ludzkich ofiarach i ich katach pamiętali. Swoim dobitnym językiem przyciąga do pamięci o nich naszą uwagę, odciąga nas od codzienności i marazmu i chwała mu za to.



Stasiuk w swojej książce posługuje się kontrastami. Z jednej strony stawia konsumpcjonizm i brak jakiegoś większego sensu w istnieniu , a po drugiej stronie walkę o przetrwanie i ogromną potrzebę trwania i istnienia. Nie pozwala nam zapomnieć, że ten dramat Bałkanów wydarzył się tuż pod naszym nosem przy naszym narastającym zobojętnieniu i pewnego rodzaju przyzwoleniu jako wspólnoty ludzkiej. Autor w " Dzienniku pisanym później" stawia tezę, że ludzie potrzebują takiej tragedii jaką jest wojna, aby się przebudzić, żeby przypomnieć sobie po co tak naprawdę istnieją i żeby tak naprawdę znowu mieć motywację do zmiany, do rozwoju, do życia. Wojna i spojrzenie na nią uczy dystansu do siebie, do własnych problemów, do własnej stagnacji i konsumpcjonizmu. Przypomina nam co jest ważne, wprowadza nową dynamikę w nasze postawy i uczy nas na powrót pokory do własnego istnienia. Tak naprawdę chcemy sobie o tym przypominać, byle działo się to w sposób kontrolowany i bezpieczny, w postaci telewizyjnej relacji czy internetowego postu.




Podsumowując, autor pokazuje nam jak ważne jest czasami nabranie dystansu, zmiana otoczenia, żeby na nowo zobaczyć rzeczy które stały się niewidoczne dla nas bo przyzwyczailiśmy się że mamy je przed samym nosem. Przestajemy o nich pamiętać i potrzeba nam zmiany perspektywy, aby popatrzeć na te same sprawy w innym kontekście. W tej książce Andrzej Stasiuk dla zmiany perspektywy używa Bałkanów, ale może to równie dobrze być Ukraina, czy Mongolia, ale to jeszcze przede mną w innych jego utworach i już się na te spotkania cieszę. Naprawdę polecam prozę Andrzeja Stasiuka, bo jest to facet który ma dużo do powiedzenia i ma rewelacyjną umiejętność skupiania uwagi czytelnika. Posługuje się językiem dosadnym, emocjonalnym , jednocześnie w wielu momentach językiem wręcz poetyckim. "Dziennik pisany później" to dla mnie początek znajomości z autorem, któremu napewno poświecę dłuższą uwagę, a już teraz kiedy jestem w trakcie czytania wywiadu rzeki - "Życie to jednak strata jest" - wiem że będzie to znajomość bardzo wartościowa.


"Błąkałem się z nadzieją, że pomysł i plan odsłonią się w sposób naturalny. Że sens w końcu się objawi, ponieważ sens istnieje. Dlatego każdego roku wypuszczam się w podróż coraz dalej i dalej. Na koniec kontynentu, żeby zostawał tylko powrót. Męczyłem się i przeklinałem. Potem to wszystko wciąż mi się śniło"



czwartek, 10 marca 2016

Wyspa powrotów - Peter May - must read i już !














Peter May dla mnie zawsze będzie sie kojarzył z Finem MacLeod ze znakomitej trylogii z Wyspy Lewis. Fin to chyba jeden z najbardziej wyrazistych i autentycznych bohaterów literackich jakiego dane mi było poznać. Jego postać została dopracowana w każdym szczególe i jego rys psychologiczny stanowi w dużym stopniu o sile tego cyklu, a umieszczenie śledztwa kryminalnego na tle wyspiarskiej społeczności zamieszkującej jedną z miejscowości na szkockich Hebrydach było prawdziwym strzałem w dziesiątkę.


W "Wyspie powrotów' Peter May każe nam rozstać się z Finem MacLeod i zaznajamia nas z nowym detektywem. Sime Mackanzie też jest z pochodzenia Szkotem , co jest nie bez znaczenia, bo tak jak poprzednie książki Petera Maya, również i najnowsza poza wątkiem kryminalnym pełni ważny aspekt społeczny, a mianowicie przypomina niechlubne karty z brytyjskiej historii. Tym razem ten sympatyczny autor przypomina nam wydarzenia z XIX-ego wieku, kiedy to ludność szkocka była rugowana przez właścicieli ziemskich z uwagi na fakt, iż bardziej opłacalna była hodowla owiec na terenach dotąd przeznaczonych pod gospodarstwa rolne. Wielki głód, bieda spowodowana wyzyskiem i rozmaite klęski takie jak "głód ziemniaczany" , a na sam koniec wspomniane " rugi Pogórza Szkockiego spowodowały masową emigrację. Jednym z podstawowych kierunków tejże emigracji był kanadyjski Quebec. tylko nieliczni przeżyli podróż, która trwała w niekonieczność i często odbywała się w nieludzkich wręcz warunkach, reszta niestety zmarła w drodze z głodu bądź wycieńczona epidemiami. Strach przed epidemią spowodował zresztą, że napływająca ludność odbywała kwarantannę na Rzece Świętego Wawrzyńca, gdzie kolejne osoby traciły życie będąc tuż u progu upragnionego raju. Tło historyczne jest tu o tyle istotne, gdyż akcja powieści toczy się dwutorowo, ale tu może oddam głos samemu autorowi :







Motywem przewodnim "Wyspy powrotów" jest przeznaczenie. Sime Mackanzie jest detektywem, który przybywa na kanadyjską wyspę Entry zamieszkiwaną przez niespełna stu osobową społeczność, której członkowie zajmują się głównie rybołówstwem i toczą spokojny żywot rządząc sie własnymi prawami. Nie lubią tu obcych, a sprawy załatwiają miedzy sobą bez udziału instytucji z zewnątrz. Ten w miarę spokojny byt zostaje zakłócony przez morderstwo do którego dochodzi na jednym z prominentnych obywateli, a właśnie Sime ma zbadać, kto odpowiada za zbrodnię. Główną podejrzaną jest żona ofiary, która miała motyw żeby dopuścić się tej zbrodni. To spotkanie między detektywem i podejrzaną będzie pretekstem do drugiej historii, która na zasadzie retrospekcji głównego bohatera opowie nam o niespełnionej miłości, która natrafiła na przeszkody związane właśnie ze wspomnianymi przeze mnie wcześniej uwarunkowaniami historycznymi. Co łączy rodzącą się relację między Simem , a Tristy ( właśnie takie imię nosi podejrzana ) z historią relacji z przed wieków pomiędzy jego przodkiem, a córką właściciela ziemskiego ? Finał w każdym razie wart jest lektury i tylko tyle mogę zdradzić.


Peter May jak zwykle mnie nie zawiódł. Poraz kolejny udowodnił, że jest prawdziwym mistrzem, jeśli chodzi o gatunek tartan noir i mało kto jak on potrafi wpływać na moje emocje opowiadając o historii Szkocji, która swoją drogą zasługuje na większą uwagę i może kiedyś pokuszę się o odrębny post bo mam sentyment do tego kraju i jego historii i kultury. To naród bardzo podobny do Polaków w swojej waleczności i braku pokory. Wracając do "Wyspy powrotów" powiem krótko, niech każdy komu choć przez chwile przeszła myśl, żeby sięgnąć w końcu i sprawdzić co to za sympatyczny człowiek z tego Petera Maya da tej książce szansę , a gwarantuje że nie będzie zawiedziony. Dodam jeszcze , że tytuł ten zdobył nagrodę dla najlepszego kryminału w Szkocji w roku 2014. Swoją drogą aż dziw bierze, ze Peter May jest tak mało popularny w naszym kraju.







niedziela, 6 marca 2016

Trylogia z Wyspy Lewis - Peter May, czyli jak zafascynował mnie pewien autor.





W związku z premierą w Polce książki Petera Maya "Wyspa Powrotów" postanowiłem przypomnieć, a niektórym przybliżyć nieco cykl "Wyspa Lewis" również autorstwa tego pisarza, który swego czasu został w naszym kraju wydany również przez Wydawnictwo Albatros. Tym samym zaczęła się dla mnie wielka przygoda z tym autorem. Peter May zauroczył mnie swymi książkami bez reszty. Na cykl składają sie trzy powieści opisujące losy Fina MacLeoda na tle krajobrazów szkockiej Wyspy Lewis, należącej do Hebrydów Zewnętrznych i społeczności ją zamieszkującej.

Jak dla mnie ten cykl to prawdziwa rewelacja! Historia przedstawiona przez Petera Maya jest jedną z bardziej wciągających jakie miałem okazję przeczytać. Wątek kryminalny jest tu jakby pretekstem do przedstawienia skomplikowanych relacji pomiędzy mieszkańcami wyspy, co nie znaczy że on sam w sobie nie jest już intrygujący. Bardzo odpowiada mi styl Petera Maya. Zmusza do refleksji, jest melancholijny, a jednocześnie ani przez chwilę nie jest nużący.









Pierwszy tom cyklu rozpoczyna się od mocnego uderzenia, a mianowicie od odkrycia przez młodych ludzi zmasakrowanego ciała właśnie na wspomnianej wyżej Wyspie Lewis , a miejsce odkrytej zbrodni nawiązuje do innego morderstwa popełnionego w Edynburgu. Z tego też względu detektyw Fin MacLeod zostaje oddelegowany do zbadania tej sprawy i rusza, jak się okazuje, w swoje rodzinne strony, aby zbadać powiązanie między tymi zbrodniami. Jak się okaże w miarę upływu akcji, coraz mniej będzie nas interesować samo rozwiązanie zagadki morderstwa, a coraz mocniej tematem książki staje się rozliczenie z przeszłością głównego bohatera. Ta książka jest dopracowana w każdym jej szczególe i do tego wszystkiego dostajemy zaskakujący finał. Dla mnie "Czarny dom" Petera Maya to pozycja doskonała i zdecydowanie ją polecam! Peter May był dla mnie odkryciem 2014 roku i z niecierpliwością czekałem na kolejne części trylogii, które miały się niebawem ukazać w wydawnictwie Albatros, a jak się potem okazało premiera była przekladana a moja cierpliwość wystawiana na próbę. W końcu jednak się doczekałem i ukazał się tom drugi:












Kolejna część trylogii Petera Maya ani trochę nie ustępuje klimatem, intrygą i całokształtem pierwszej części. Główny bohater robi kolejne podejście do konfrontacji z przeszłością i mierzy się z potrzebą poukładania co było, a co jeszcze być może. Jego powrót w rodzinne strony zbiega się w czasie z budzącym grozę znaleziskiem. Fin oczywiście nie będzie mógł przejść obojętnie obok tego zdarzenia i zapragnie rozwiązać tajemnicę morderstwa. Wszystko to będzie odbywać się w oparach kultury gaelickiej, która mnie osobiście fascynuje. Dla udowodnienia jak wielkie wrażenie potrafił tu zrobić na czytelniku Peter May, zaznaczę że po lekturze drugiej części cyklu wyruszyłem w podróż śladami Fina i sam wybrałem się na Wyspę Lewis - przygoda życia :) A oto kilka migawek z tej wyprawy :







































I wreszcie przechodzimy do ostatniej części cyklu:









Ostatnia niestety już część trylogii z Wyspy Lewis. Tak jak myślałem, Peter May ani trochę mnie nie zawiódł. Kolejny raz zabiera czytelnika w podróż do przeszłości i pokazuje jak determinuje ona obecne życie. Wina i odkupienie, wdzięczność i odpowiedzialność, twarde zasady rządzące społecznością na wyspie Lewis, czyli wszystko to co dostawaliśmy w poprzednich tomach tej trylogii. Uwielbiam sposób w jaki Peter May potrafi wprawić w mnie w nostalgię i oderwać od rzeczywistości, zatapiając jednocześnie w atmosferze rodem z przed kilkudziesięciu lat na wyspie wręcz oderwanej od świata. Opowiada on swoje historie w taki sposób, że zachęcił mnie do podroży w miejsca o których pisze i miałem okazje zaczerpnąć atmosfery Hebrydów w zeszłym roku i poczuć tamtejszą atmosferę na własnej skórze. Było to niezapomniane przeżycie. Z czystym sercem polecam tego autora nie tylko fanom kryminałów, bo książka ta jest czymś więcej niż kryminałem. To wielowątkowa powieść napisana w przepiękny sposób....