wtorek, 31 maja 2016

Bombel - Mirosław Nahacz







"Bombel" to druga książka autorstwa nieżyjącego już Mirosława Nahacza, którego talent odkrył jeden z moich ulubionych autorów tj. Andrzej Stasiuk. Pozycja ta jest utworem specyficznym i pewnie nie każdemu przypadnie do gustu zarówno ze względu na formę jak i treść tutaj zawartą. Nie miałem wcześniej przyjemności obcowania z twórczością Mirosława Nahacza, z tym większą więc ciekawością przystąpiłem do lektury. Pisarz ten zakończył swe życie w wieku lat 23 odchodząc z tego świata śmiercią tragiczną - popełniając samobójstwo. Nie ma co ukrywać, że zawsze gdy twórca kończy swój żywot w takich okolicznościach, a do tego w młodym wieku to przyciąga to dodatkową uwagę. Ja do jego życiorysu sięgnąłem już po lekturze i może to i dobrze, bo moja opinia będzie tym samym dotyczyć odczuć z odbioru samej książki.

Narratorem "Bombla" jest wiejski pijaczek, który przesiaduje sobie na przystanku i opowiada do siebie. Może dlatego, że nikt nie ma większej ochoty go słuchać, bo ludzie zwykle - poza kilkoma jego kompanami - omijają go szerokim łukiem. Być może dlatego, że jego opowieść jest wartością sama w sobie i w związku z tym nie potrzebuje on słuchaczy. Może wreszcie dlatego mówi do siebie, iż tak naprawdę pomaga mu to zebrać wszystkie kotłujące się w jego głowie myśli na temat otaczającego świata, który z mniejszym lub większym trudem stara się zrozumieć. Snuta przez niego opowieść jest bardzo chaotyczna i rzadko udaje mu się trzymać jednego wątku - z czego zresztą doskonale zdaje sobie sprawę. Fakt ten wynika pewnie po części z wypitego alkoholu, bo nasz bohater nie stroni od napojów wyskokowych, a po części też ze względu na jego problemy zdrowotne natury psychicznej, bo na ich potwierdzenie posiada Bombel odpowiedni "papier". Na początku ten chaos i brak skupienia na jednym temacie może trochę irytować, potem wraz ze zdobywaniem przez tytułowego bohatera naszej sympatii, zaczyna bawić, a koniec końców udało mi się osobiście do jego nawijki przyzwyczaić. Bombel okazuje się takim domorosłym, wiejskim, niepozornym filozofem, który momentami mówi o rzeczach banalnych i doskonale nam wiadomym, a innym razem w tym całym słowotoku - niby mimochodem - wtrąca swe przemyślenia na temat ważnych kwestii życiowych. 

Nahacz w "Bomblu" trochę bawi się z czytelnikiem i umiejętnie gra mu na nosie,  a innym razem wzrusza i daje do myślenia. Niby zawarty tu został taki oklepany motyw prostego człowieka,  który uderza w ludzką pychę i uczy pokory stosując najbardziej wartościową broń czyli życiową mądrość. Cała sztuka polega jednak na tym, by podać to danie w taki sposób żeby nie smakowało sztucznością i frazesem, a wręcz przeciwnie - by było autentyczne w smaku. Nahaczowi się ta sztuka udaje i jego Bombel przekonuje, bo nie trąci fałszem i nie jest ani trochę przeintelektualizowany. Pewnie wielu takich Bombli mijamy na swojej drodze i nie zauważamy,  a czasem wypadałoby przystanąć i posłuchać, odrzucając na chwilę stereotypy i uprzedzenia. No ale nie trzeba w sumie. Pewnie się bez jego prawdy obejdziemy w życiu,  ale na kolorach zdecydowanie takowe straci w sposób znaczny. Czasem bowiem potrzebny nam jest dystans do zbyt poważnego sposobu interpretowania rzeczywistości, a Nahacz nas tego dystansu uczy. Poza tym przypomina o prozaicznych aczkolwiek czasem gubionych przez nas prawdach, najlepiej czujemy się pośród tego co nam znane - każdy z nas wraca koniec końców na swoje miejsce po rozmaitych wojażach. Większość z nas woli szacunek i zachowanie godności ponad litość i zawoalowaną w niej pogardę. No i prawda nad prawdami - " ten tam na górze ma czasem dziwne pomysły na nas' - a przynajmniej często różnią się one od tych które mamy na siebie sami. Wystarczy może...

poniedziałek, 30 maja 2016

Żądło vol.1 - czyli osa poleca








Vol 1 

 

No to jazda, jazda, jazdeczka... 

bez zbędnych wstępów zaczynamy i przechodzimy do konkretów:





Film










Francuski kandydat do Oscara. Jeden z piękniejszych filmów, które przyszło mi zobaczyć w ostatnim czasie. Wszystko to dzięki Gutek Film i mojemu ulubionemu studyjnemu Kinu Janosik i odbywającemu się tam cyklicznie Dyskusyjnemu Klubowi Filmowemu.

Mustang to film o wolności, a przy okazji poruszający szeroki wachlarz problemów młodych kobiet począwszy od wchodzenia w dojrzałość, określanie własnej tożsamości i walkę o podstawowe prawa w świecie opanowanym przez mężczyzn i krzywdzącą tradycję. Film mądry, plastyczny, z piękną ścieżką dźwiękową, a do tego zagrany przez młode aktorki w sposób brawurowy. mimo trudnej tematyki wcale nie jest dołujący, a przy okazji daje do myślenia.


Muzyka


White Lung - Paradise




 


Na White Lung natrafiłem trochę przypadkiem i za sprawą Grabarza, frontmana naszej rodzimej Pidżamy Porno, który udostępnił ich kawałek na fb. Gdy tylko usłyszałem kawałek "Sister" zapuściłem Spotify coby sobie sprawdzić tą kapelę i natrafiłem na ich świeżutką produkcję wydaną 4 maja tego roku - "Paradise". Nie jest łatwo znaleźć info na temat tej kapeli, co w moim odczuciu jeszcze mocniej mnie do nich przekonuje - muzyka doskonale broni sie sama. White Lung to kanadyjski zespół punkrockowy ,zdominowany przez dziewczyny i dość mocno feminizujący patrząc na teksty, który muzycznie zbliżony jest do dokonań takich zespołów jak Hole czy też L7. Kto zna te zespoły i mu się podobało temu przypadnie do gustu White Lung. Jak dla mnie White Lung zostawia tamte kapele w tyle...Ciągle słucham tej i pozostałych płyt w ostatnich dniach ( God bless Spotify!) i nie mogę się nasłuchać tej mieszanki melodyjnych gitar i energicznego wokalu - przy tym Mish Way ma niebywałą charyzmę. Naprawdę polecam nawet tym którzy nie siedzą w takich klimatach, bo to niezła okazja do poeksperymentowania z taką fajną , a przy tym zaangażowaną muzą.



Książka

 
Głód  - Martín Caparrós
 
 
 
 
 
 
Dużo ostatnio myślę, rozmawiam i rozpisuje się o tej książce i pewnie mi szybko nie przejdzie. Argentyński dziennikarz Martín Caparrós poświęcił wiele lat swojego życia, zwiedził świat i napisał tzw. reportaż totalny. Nazwa jak najbardziej zasadna gdyż książka ta totalnie zawładnęła moimi myślami i już na chwilę obecną mogę powiedzieć, że zmieniła pewne moje zwyczaje. Po tym czego dowiedziałem się na temat źródeł głodu na świecie i jak zostało mi to podane przez autora po prostu nie mogłem być dłużej obojętny na pewne kwestie, a jakie to już każdy kto przeczyta dowie się samemu. "Głód" pokazuje bowiem, że za tą klęskę na świecie nie odpowiadają tylko rządy i wielkie korporacje, ale przede wszystkim my sami i nasze małe, codzienne decyzje podejmowane czasem bez większej refleksji, a szkoda... Reportaż jest napisany świetnym językiem i pozwoli zwiększyć świadomość u tych z nas, którzy się na tą książkę otworzą, a może nawet wywoła "efekt motyla". Fajnie by było.....
 
 
 
No to narazie tyle... Jeśli ktoś skorzysta z rekomendacji to będę wdzięczny za sygnał :) Miłego dnia :D

niedziela, 29 maja 2016

Żebyś nie zgubił się w dzielnicy - Patrick Modiano










To moje pierwsze spotkanie z noblistą Patrickiem Modiano i muszę przyznać, że nadzwyczaj udane. Modiano to francuski powieściopisarz, laureat Literackiej Nagrody Nobla 2014 oraz wielu innych nagród w tym także nagrody Akademii Francuskiej już na początku swojej kariery, którą rozpoczął w 1968 roku. Różnie to bywa z tymi nagrodami, a czasem wręcz źle się czyta takich pisarzy, którzy zdobywają światowy poklask. Patrick Modiano w każdym razie w żadnym wypadku nie rozczarowuje, a ponadto ma w swoim stylu coś unikalnego, niedzisiejszego. Ma on także talent przeze mnie u pisarzy doceniany najmocniej, a mianowicie umiejętność mówienia o rzeczach prostych, czasem wręcz oczywistych w taki sposób, że ma się ochotę odstawić dotychczasowe przekonania na bok i podać te kwestie jeszcze raz pod rozwagę. W tym przypadku przyjdzie nam się zastanawiać nad rolą i mechanizmami rządzącymi pamięcią.


Główny bohater najnowszej powieści Patricka Modiano odbiera telefon, który uruchomi domino, a kolejne klocki chroniące jego psychikę przed "odpamiętaniem" będą padać jeden po drugim i doprowadzą do tego co nieuniknione - do przypomnienia sobie o tym o czym nie chce on pamiętać. No ale po kolei. Wszystko zaczyna się od wspomnianego telefonu kiedy nieznajomy informuje pewnego mieszkańca Paryża o znalezieniu zagubionego przez niego notesu z telefonami. Czy jednak dzwoniący znalazł notes przypadkowo? Czy jest uczciwym znalazcą czy też szantażystą? Czy ma jakieś ukryte zamiary? Kim jest jego tajemnicza towarzyszka? - Te pytania towarzyszą głównemu bohaterowi powieści Modiano. Dodatkowego smaczku całej intrydze dodaje fakt, iż jej centralna postać Jean Daragane jest pisarzem, co daje Modiano większe pole manewru w tworzeniu kolejnych łamigłówek. Trzeba mu przyznać, że jest w tych łamigłówkach znakomity. Naprowadza czytelnika na trop, a kiedy wydaje się że jesteśmy bliscy rozwiązania zagadki, to okazuje się że następuje kolejny zwrot i znowu się gubimy. Może powinniśmy tak jak bohater mieć jakiś sposób na zatrzymanie, na złapanie oddechu - dla niego jest to pewien widok za oknem. Może czasem w życiu tak jest, że nie powinniśmy sobie wszystkiego przypominać. Być może musimy czasem zapomnieć żeby nie zwariować. Zabawne jest jednak to, że czasem drobne szczegóły i wydawałoby się przypadkowi ludzie są w stanie uruchomić dawno zamknięte zapadnie w naszej pamięci czy tego chcemy czy nie. Wychodzi więc na to, że mamy mało do gadania w tej kwestii i możemy sobie zadawać te pytania w nieskończoność, a naszej pamięci nie interesuje czy chcemy sobie coś przypomnieć/zapomnieć czy też nie.


"Żebyś nie zgubił się w dzielnicy" jest napisany językiem, który przez recenzentów określany jest jako "gustowny". Podoba mi się to określenie bardzo. Nie wymyśliłbym lepszego. Jeżeli Patrick Modiano tak pisze we wszelkich swoich powieściach, to już się cieszę na kolejne z nim spotkania. Znajdziemy tu dużo nostalgii, przenikających się płaszczyzn jawy i snu, a wszystko to jest podane przy pomocy prostych, a jednocześnie bardzo pobudzających zmysły form. Nie ma tu długaśnych opisów, nie ma wyszukanych dialogów - bohaterowie rozmawiają w sposób prosty, przejrzysty, a jednocześnie rozmowy te nie przynoszą odpowiedzi, ale snują kolejne pytania. Tak samo jest z całą powieścią - na końcu mamy więcej pytań niż odpowiedzi, no ale ja osobiście lubię tego typu zabiegi zmuszające do własnych interpretacji i wysnuwania własnych wniosków. Niby jest prosto, a jednocześnie tajemniczo. Niby krótko, ale z drugiej strony jest tu bardzo dużo treści. W dobie książek bardzo obszernych Patrick Modiano wymyka się trendom i pozostaje wierny krótkim formom. Jak dla mnie rewelacja. Serdecznie polecam! Ja z pewnością sięgnę po więcej.

sobota, 28 maja 2016

Żądło - czyli kulturalne the best "gorszego sortu"








Żądło -  słów kilka - czyli o co chodzi? 

 
Sama idea jest bardzo prosta, ale jak wyjdzie w praktyce, to się dopiero okaże...


Co czytać? Co zobaczyć w kinie? Czego posłuchać?


- Te pytania zadaję sobie chyba najczęściej. Czasem nie mam ochoty przeczołgiwać się przez długie opinie, recenzje, podsumowania, opracowania itp. - wiem, wiem, sam lubię się rozpisywać w nieskończoność.


Dlatego tak sobie wymyśliłem, że co jakiś czas wrzucę tutaj 3 rekomendacje - film, książka, muzyka. Będą one miały jedną wspólną cechę - mają one w mojej subiektywnej ocenie rozwijać, poszerzać horyzonty, zainteresować czymś nowym, rozwalić choć kilka stereotypów i uprzedzeń i dać do myślenia, a przy okazji dostarczyć też rozrywki. Nie tej debilnej, ale takiej która po sobie zostawi choć odrobinę refleksji. Ma być krótko, zwięźle i na temat - kilka zdań ( przynajmniej mam taką nadzieję :D ) Będzie też subiektywnie, ale może uda mi się trafić w twój gust :)



Przepełnia mnie nadzieja, że to co tu zarekomenduje będzie miało coś wspólnego ze "zmianą", a czy będzie ona "dobra"- to się okaże, no ale że należę do najgorszego sortu to...ale...zaraz, zaraz...w kulturze nie ma sortów i pamiętajmy o tym :D

No to zaczynam już niebawem:D



piątek, 27 maja 2016

Chłopczyce z Kabulu - Jenny Nordberg







"Nie jestem kobietą, Jestem rodzaju nijakiego.
Dzieckiem, paziem, odważną decyzją,
Roześmianą migawką palącego słońca.
Jestem siecią na wszystkie żarłoczne ryby,
Toastem na cześć każdej kobiety,
Krokiem ku tańcu i katastrofie,
Skokiem w wolność i własne ja.
Jestem szeptem krwi w uchu mężczyzny,
Dreszczem duszy, wyrzeczeniem i tęsknotą ciała,
Biletem wstępu do nowych rajów.
Jestem płomieniem, poszukującym i wesołym,
Wodą, głęboką, lecz śmiałą tylko do kolan,
Ogniem i wodą, bez udawania, bez zobowiązań"
Edith Sodergran
Finlandia 1916 



"Chłopczyce z Kabulu" to książka z gatunku tych naprawdę ważnych, które zwiększają naszą świadomość o niedoskonałościach - powiem więcej zbrodniach przeciwko człowiekowi - które są wynikiem przedkładania "dobra" ogółu ponad autonomię jednostki. Niezależność pojedynczego człowieka i prawo do decydowania o własnym losie to podstawowy atrybut człowieka stanowiący o jego wolności. Reportaż Jenny Nordberg poraz kolejny pokazuje nam, że te podstawowe prawa są gwałcone pod przykrywką wielkich idei i gier politycznych. Pewnie niejednemu widząc tytuł czy okładkę tej książki pojawi się szybka refleksja - "no tak muzułmanie, Afganistan, zacofanie..to nie dotyczy kobiet w Polsce..." Czy aby napewno takie myślenie jest słuszne? Pomijając kwestię krzywdzących uprzedzeń - do których już zdążyliśmy się w naszym kraju przyzwyczaić w ostatnim czasie - takie myślenie nie ma żadnego uzasadnienia w faktach jeśli przyjrzymy się im głębiej. Może zabrzmi to dziwnie, ale moim zdaniem podejście niektórych osób ( o zgrozo nie tylko mężczyzn )  do podstawowych praw kobiet w naszym kraju, nie rożni się na chwilę obecną od tego przedstawionego w książce Jenny Nordberg.

Jenny Nordberg w swoim reportażu ukazuje problem, który jeszcze niedawno był skutecznie zamiatany pod dywan i stanowił nawet dla samych Afgańczyków swego rodzaju tabu. Chodzi mianowicie o zjawisko zwane bacza pusz - czyli  przebierania dziewczynek za chłopców i  zmuszania ich do funkcjonowania jako chłopców do okresu dorastania, a czasem nawet i dłużej. Tradycja ta - choć słowo "tradycja' brzmi w tym przypadku dziwnie, ale chyba tym właśnie jest ten proceder w społeczeństwie afgańskim - jeszcze do niedawna umykała nawet najwytrawniejszym oczom zachodnich obserwatorów. Pojedyncze przypadki, o których mówiło się tu i ówdzie - tak jak przypadek Mehrana (  a właściwie Mehrangis ) traktowano jako odosobnione przykłady dziwactw czy też kaprysów niektórych obywateli tego przecież egzotycznego i zróżnicowanego kulturowo kraju. Jenny Nordberg udowadnia w swoim reportażu, że jest to proceder stosowany na dużo większą skalę, a próba odpowiedzi na pytanie o źródła takich "tradycji" tkwią, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, w wadliwym i niesprawiedliwym systemie religijno - społecznym. Niesprawiedliwości te wynikają z kolei z wypaczonego sposobu interpretowania religii i uparte trwanie zacofanej części społeczeństwa przy tradycjach z przed wieków, które nie sprawdzają się we współczesnych warunkach i powodują wykluczenie części tegoż społeczeństwa z uczestnictwa w normalnym życiu społecznym. W tym przypadku są to kobiety - które nie mogąc zaspokajać swoich potrzeb społecznych w zgodzie ze swoja płcią biologiczną - przeistaczają się w facetów. Ponadto na transformację swoich dziewczęcych potomków w chłopców decydują się też ich rodzice. Ci zaś robią to w obawie przed naznaczeniem i utratą prestiżu społecznego wynikających z niemożności posiadania potomstwa męskiego, co powszechnie uważane jest za karę boską, bądź w najlepszym przypadku za nieudacznictwo.

Wiele kwestii porusza Jenny Nordberg w swojej książce i naprawdę kompleksowo bada podłoże socjologiczne "chłopczyc z Kabulu" ja jednak chciałem się skupić na dwóch dla mnie najważniejszych. Wspomniałem już o tym  na samym początku tej recenzji, że wiele analogii widać w naszym kraju do miejsca kobiet w zamkniętych fundamentalistycznych państw islamskich - nie tylko przecież Afganistanu. Moim zdaniem to nie tyle konkretny system religijny jest odpowiedzialny za taki stan rzeczy, ale bardziej kwestia błędnej interpretacji całego system wierzeń i tradycji bez względu na wyznawaną w tym kraju religię dominującą. Większe znaczenie ma tu sam model podejścia do kwestii wiary i tradycji wynikający z zamknięcia i oporu na wiedzę. Obserwowaliśmy taki stan rzeczy choćby przy kwestiach in vitro, konwencji przeciwprzemocowej, 'tabletek dzień po" czy też ostatnio aborcji. Politycy znanej nam opcji, którzy fanatycznie podchodzą do kwestii wiary i tradycji - w tym przypadku "starochrześcijańskiej" deprymują rolę i znaczenie kobiet, a te z kolei buntują się i szukają sposobów obejścia krzywdzącego ich systemu. Z tego też powodu dochodzi do rozmaitych zjawisk wątpliwych moralnie. Tak to już jest, że akcja rodzi reakcję. Więc Ci ultrakonserwatywni politycy sami tworzą "potwory chowające się w szafach" z którymi muszą potem walczyć. Jeżeli pozwolili by kobietom na normalny rozwój i zaspokajanie własnych potrzeb - również tych seksualnych, które nie są żadnym grzechem, dewiacją ani niczym innym poza naturalną potrzebą fizjologiczną, to wszystko toczyło by się w atmosferze normalności. Swoboda w wyrażaniu siebie powoduje że człowiek ma szacunek dla poglądów i potrzeb innych, a zmuszanie do określonego światopoglądu budzi zjawiska podobne do bacza pusz w Afganistanie - i jak się dowiemy z kart tej książki - nie tylko tam kobiety przebierały się za mężczyzn, ale i w "cywilizowanej Europie". Kwestia druga, która mnie szczególnie zainteresowała, to że przy okazji udało się Jenny Nordberg bardzo wiarygodnie udowodnić zjawisko tzw. płci kulturowej i jej siły w relacji do płci biologicznej. Myślę sobie, ze paru zajadłych antygenderowców z polskiego kościoła i pań które krzyczały z mównicy sejmowej żonglując tym słowem, a nie znając zbytnio zjawiska mogło by sobie poszerzyć wiedzę decydując się na lekturę tej książki. Zwłaszcza, że informacje tu zawarte bronią się same gdyż jest to wiedza empiryczna, a nie teoretyzowanie jak zarzucano i zarzuca się badaczom płci kulturowej.

Poruszył mnie ten reportaż i polecam go serdecznie, bo jest to kawał dobrej roboty dziennikarskiej wykonanej przez osobę z charakterystyczną żyłką dociekliwego badacza. Zawarte tu historie dziewczyn i kobiet mieszkających w kraju jednak mocno zdominowanym przez mężczyzn i z szeroką tolerancją dla zjawisk przemocowych - poruszają i nie dają spokoju długo po przeczytaniu tej książki. Szczególnie jednak działa na wyobraźnię fakt, iż przy głębszym zastanowieniu kobiety są w rozmaity sposób deprecjonowane przez większość państw i systemów na świecie i mówię to ja - facet, a nie jakaś "wojująca feministka", którą można próbować dewaluować robiąc z niej "lewaka" czy też "zjawisko egzotyczne". Za przykład mojej tezy, iż podstawowe prawa niektórych kobiet, jak również innych mniejszości są w naszym kraju traktowane conajmniej po macoszemu niech posłuży następująca wypowiedź osoby prominentnej i do tego kobiety, który to zgrozo tylko niektórzy potępiają , a większość puszcza mimo uszów, a pozostali przyklaskują :



"Czegoś takiego jak równość płci po prostu nie ma. - Równość szans - tak, ale równość płci to są po prostu herezje. Nie ma równości płci. Jak facet urodzi dziecko, pogadamy o równości płci. Póki co nie ma czegoś takiego - biologia mówi "nie", natura mówi "nie", prawo Boże mówi "nie" - Beata Kempa - szef Kancelarii Premiera Żródło cytatu



Czytajmy tą książkę również ku przestrodze, bo łatwo ze zgrozą patrzeć na świat i wytykać innym zacofanie, a na własnym podwórku też nie jest całkiem posprzątane niestety....

 

środa, 25 maja 2016

Miasto krwi - Kamil Dziadkiewicz








Warto czasem poeksperymentować i właśnie w ramach takiego eksperymentu sięgnąłem po "Miasto krwi". Nie jestem zbytnio zorientowany w temacie polskiej literatury z gatunku fantastyki więc nie zdziwił mnie fakt braku znajomości autora natomiast kiedy okazało się że Kamil Dziadkiewicz to debiutant to z tym większą ciekawością przystąpiłem do lektury. Nie bez znaczenia był też fakt, że książka zbierała bardzo pochlebne recenzje w sieci. Jaki był wynik eksperymentu? - zaskakująco udany! Warto było sięgnąć po tę książkę i już teraz czekam z niecierpliwością na jej kontynuację.

"Miasto krwi" przedstawia nam historie z perspektywy Mulgiha Thadura - chłopaka o którym trudno powiedzieć by miał dobry start. Los bowiem już od samego początku go nie rozpieszcza i to delikatnie mówiąc. Nie dość, że przyszło mu się zmagać ze skazą w postaci zdeformowanej twarzy, to jeszcze w pakiecie trafił mu się sfrustrowany ojciec-alkoholik, który za wszystkie swoje życiowe niepowodzenia obwinia właśnie  Mulgiha i jego matkę. Chłopak od najmłodszych lat znosi wszelkiego rodzaju zniewagi i bicie, co doprowadza w końcu do momentu kiedy ten buntuje się  na to wszystko i dokonuje się tym samym długo oczekiwany przełom w jego życiu... Do przełomu tego doprowadza sroga zemsta, której chłopak dopuszcza się względem swojego ojczulka, a podjęty przez niego krok -  jak się potem okaże  - nada nowego rytmu jego losom. Czego początkiem będą te wydarzenia i czy w rezultacie Mulgih będzie w końcu szczęśliwy, tego dowiemy się już z dalszej części jego historii, którą przedstawi nam on sam. Słuchając jego opowiadania ma się wrażenie jakbyśmy razem z nim siedzieli w starodawnym szynku przy stole i niczym jego kompani byli wtajemniczani w to co chłopak w życiu przeżył.


Mulgih Thadur to naprawdę wyśmienicie skrojona postać. Jest niejednoznacznym bohaterem i trudno mówić w jego przypadku o bezwarunkowej sympatii, gdyż z jednej strony dokonuje czynów zasługujących na szacunek, a nawet podziw, kiedy pomaga maluczkim niczym swego rodzaju domorosły obrońca sprawiedliwości. Pomaga zresztą ludziom tak jak on pokrzywdzonym przez los, ale z drugiej strony nie można wyzbyć się dystansu wobec jego osoby kiedy patrzymy na to jak ulega on manipulacjom reformatorów, no ale o tym może już nie będę się rozpisywał żeby nie psuć wam zabawy. Czego by jednak nie mówić na jego temat, to przez cały czas kiedy mu towarzyszymy Mulgih potrafi nas intrygować i z pewnością jego historia sprawia, iż śledzimy jego perypetie z ogromną ciekawością, a czasem nawet i napięciem. Lubię takich bohaterów jak on, bo poprzez swoją dwuznaczność i ciągły proces przemian jakich dokonuje w trakcie swojego życia jest bardzo, ale to bardzo autentyczny. Nie wystrzega się błędów w ocenie otaczających go ludzi, zdarza mu się mylić wrogów z przyjaciółmi i pozwala sobie na czyny stojące w sprzeczności z jego systemem wartości. Mulgih przede wszystkim jednak ma bardzo specyficzny stosunek do moralności. Mimo tego, że jak się dowiemy z kart tej książki -  posuwa się również do rozmaitych wręcz plugastw, to ja osobiście mimo wszystko czuje do niego ostatecznie sympatię.


Bardzo przypadł mi do gustu styl Kamila Dziadkiewicza. Jego narracja jest pełna dynamiki, pozbawiona zbędnych opisów i niepotrzebnych zabiegów dzięki temu, mimo szczegółowości przy tkaniu tego uniwersum w którym toczy się cała historia, nie mamy wrażenia chaosu i nie pogubimy się w intrydze przez niego stworzonej. Wszystko co dostajemy w tej książce to szybka akcję, która niesie nas przez książkę tak szybko i sprawnie, że zanim się obejrzymy jesteśmy już na mecie. Na całe szczęście to tylko koniec pierwszego tomu sagi, która otrzymała nazwę "Sagi wschodniej" i miejmy nadzieję na rychły ciąg dalszy, bo zabawa przy tej książce jest naprawdę wyśmienita. Nie bez znaczenia jest tu też to, że "Miasto krwi" jest napisana w formie swego rodzaju sprawozdania, jego autorem jest właśnie nasz główny bohater Mulgih, który racząc nas swoją historią dokonuje licznych przeskoków w czasie i wprowadza na plan coraz to nowe postacie, a co jedna bardziej osobliwa. Jest więc ciekawie i kiedy już wydaje nam się ze odnaleźliśmy się w tej opowieści następuje kolejny zwrot akcji o 180 stopni, a bohaterowie nie są tymi za których ich mieliśmy na początku. Jest przy tym bardzo świeżo, co w przypadku fantastyki wcale nie jest łatwe do zrealizowania, bo ten gatunek rządzi się jednak utartymi schematami. Kamil Dziadkiewicz skutecznie się tym schematom jednak wymyka i należy mu się za to wielki szacun! Polecam sięgnąć po "Miasto krwi" bo to doskonała rozrywka na wysokim poziomie !

poniedziałek, 23 maja 2016

Wieloryby i ćmy - Szczepan Twardoch











W odróżnieniu od tych którzy skrytykowali ta książkę Szczepana Twardocha, twierdząc że jest za młody na publikowanie dzienników, ja zdecydowanie się z tą opinią nie zgadzam. Nie rozumiem w ogóle tej tezy, że ta forma jest zarezerwowana dla starców. Dzienniki 2007-2015, które prezentuje nam w tym wydawnictwie Szczepan Twardoch nie są złe. Myślę, że każdy kto zetknął się wcześniej z twórczością Szczepana Twardocha znajdzie tutaj coś dla siebie. Zaznaczam jednak - dla tych którzy spotkają się z autorem poraz pierwszy - że jego styl nie jest łatwy i powiem więcej - momentami potrafi być mocno wyczerpujący. Ja wcześniej miałem okazję przeczytać tylko- bądź też aż - "Dracha" i powieść ta zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Nie przypominam sobie by przyszło mi spotkać się z takim klimatem wcześniej.


Kiedy przypomnę sobie wrażenia, które towarzyszyły mi przy lekturze "Dracha", to pamiętam przede wszystkim to nieustanne, mechaniczne wręcz, momentami monotonne wsiąkanie w przedstawiany przez Szczepana Twardocha świat. Tytułowy drach, czyli - choć rożne są ponoć interpretacje - ziemia przyciąga nas do siebie, łączy nas w jeden organizm, zespala, pochłania, wypluwa, rozdziera. Jest jakiś dziwny rodzaj magii w prozie Twardocha, ale nie takiej magii która zachwyca i porywa czytelnika, ale takiej która go tłamsi, odrzuca wręcz ale z drugiej strony nie pozwala mu przestać czytać. Obcując z "Wielorybami i ćmami" miałem podobne wrażeni, choć muszę przyznać że autor mnie trochę zaskoczył, bo widać że jego styl nie jest tu taki sam i co ciekawe nawet kiedy opisuje on swoje refleksje z okresu kiedy powstawał wspomniany " Drach" to ma się wrażenie że piszę to jednak inny Twardoch.Miałem nieraz ochotę przerwać czytanie, bo bardzo mnie przygnębiało to co czytałem, a właściwie sposób przedstawiania rzeczywistości, która sama w sobie jest dość prozaiczna - zakupy, piwo z kumplami, pisanie książki, obcowanie z synem, podróżowanie. Autor mówi jednak o tych rzeczach w taki sposób, że się odechciewa wszystkiego , ma sie ochotę tym wszystkim walnąć, ale z drugiej strony przychodzi potem moment kiedy - po odwróceniu naszej uwagi - jego myśli idą w całkiem innym kierunku i wzbudza tym naszą ciekawość i wtedy postanawiałem czytać dalej. Może nie można mówić o jakimś wielkim ekshibicjonizmie Twardocha w zaprezentowanych dziennikach, ale mimo wszystko jawi się on jako osoba bardzo intrygująca, niejednoznaczna. Pewnie, że można doszukiwać się w tym wszystkim jakiejś pozy, kreacji. W moim odczuciu - a myślę że całkiem nieźle mi wychodzi wychwytywanie takich rzeczy - często ucieka się on do ukrywania się za maską nonszalancji, czasem udaje bezczelność, próbuje szokować, zniechęcać do siebie. Bardzo ceni sobie - co można wprost przeczytać w tej książce - dystans i nie sprawia osoby która ceni sobie głębokie relacje z ludźmi. Przeciwnie - ja zbudowałem sobie obraz osoby ceniącej sobie prywatność, samotność, a przede wszystkim odrębność, może nawet wyobcowanie - ale takie na własne życzenie.


Podsumowując, myślę że nie należy się sugerować negatywnymi opiniami i warto sięgnąć po " Wieloryby i ćmy', bo co by nie mówić to jednak Szczepan Twardoch jest postacią ważną dla współczesnej polskiej literatury. Ja może nie jestem jakimś jego zagorzałym fanem, ale mimo wszystko muszę mu oddać że twórcą jest wybitnym, a przede wszystkim mam szacunek do jego niebywałego talentu posługiwania się słowem i odkrywania znaczenia poszczególnych słów na nowo. Nadaje on po prostu na innych pokładach wrażliwości niż ja, choć czasem robi się mi do niego blisko. Czasem mnie złości, kiedy odkrywam w nim cechy te same, które złoszczą mnie u siebie i chciałbym poudawać , ze ich nie mam, a on znowu się nimi wręcz chwali. Złości mnie to, że tak nie potrafię. Dobrze , że te dzienniki zostały wydane i myślę, że dobrze iż stało się to właśnie teraz, choć jak pokazują reakcje niektórych - był to ryzykowny krok ze strony Szczepana Twardocha. Tym bardziej należy mu się szacunek za odwagę. Nie jest to żaden bełkot intelektualny jak twierdzą niektórzy i myślę że nie jest to bufonada, ale prawdziwa postawa eksploatatora, osoby wciąż dążącej do poznania prawdy, do zrozumienia. Znanym faktem jest to, iż wielcy twórcy lubią czasem wytworzyć wokół siebie aurę tajemniczości, trochę "przyaktorzyć" , no ale czy nie tego też czasami od nich oczekujemy....

sobota, 21 maja 2016

Głód - Martín Caparrós








"Mam wrażenie,że odczuwam wobec swojej epoki gniew, a głód jest syntezą wszystkiego, co we mnie ten gniew wywołuje."




Już od pierwszych stron tego reportażu towarzyszyło mi uczucie gniewu. Dawno nikomu nie udało się u mnie wzbudzić tego uczucia na taką skalę poprzez książkę. Momentami nachodziła mnie refleksja, że tak właśnie powinien brzmieć tytuł tej książki - "Gniew". " Ale, że ponad siedemset stron o głodzie? " - zapytała moja przyjaciółka. Takie same miałem wątpliwości, kiedy pierwszy raz zobaczyłem to wielkie tomiszcze w zapowiedziach - Czy aby nie będzie to książka przegadana? Z drugiej jednak strony objętość tej książki tym bardziej pobudziła moją ciekawość i gdzieś pod skórą już wtedy czułem, że muszę ją przeczytać. Powiem jedno - NIE ŻAŁUJĘ! Nie zmienia to faktu, iż czasem świadomość pewnych rzeczy budzi w nas taki bunt, taką wściekłość, kosztuje tyle nerwów iż można sobie zadać pytanie po co sobie to człowiek robi i bierze na głowę taki ciężki kaliber. Moim zdaniem to nasz obowiązek - przynajmniej wiedzieć - bo nasze emocje to jest tak naprawdę mały koszt w perspektywie ludzi , którzy umierają na taką skalę przy cichym przyzwoleniu społeczeństwa międzynarodowego.


Zgodnie z zapowiedziami "Głód" jest reportażem totalnym, efektem wieloletniej pracy, setek godzin przemyśleń, rozmaitych ujęć tego tematu, ścierających się ideologii, różniących się diametralnie punktów widzenia, ślęczenia nad opracowaniami i analizami statystycznymi. Martín Caparrós oprócz faktów, poza bombardowaniem nas liczbami robi coś o wiele ważniejszego, to znaczy pozwala nam spotkać się w tym wszystkim ze zwykłym, pojedynczym, osamotnionym pośród tych wszystkich miliardów - człowiekiem. To właśnie wpływa przede wszystkim na tak emocjonalny odbiór tej książki.Autor słusznie zauważa, iż nie bez powodu rozmaite organizacje operują licznymi statystykami, karmią nas liczbami aby uśpić naszą czujność, by przyzwyczaić nas do pewnego stanu rzeczy. Próbują tym samym upewnić nas, że to normalne, że ludzie na świecie głodują a poprzez ciągłe zmiany metod badawczych i interpretację wyników - udaje się im nawet wprowadzić nas wszystkich w błąd, przekonując nas że sytuacja jest już tak naprawdę pod kontrolą. Nic bardziej mylnego! Kiedy przyjrzymy się perspektywie ludzi z rozmaitych rejonów świata odwiedzonym przez Martina Caparrósa to przekonamy się, że problem tak naprawdę narasta. Smutne jest to, że tak wielu z nas ( łącznie ze mną przed lekturą tej książki ) przyzwyczaiła się do tego faktu. Głód nie jest pojęciem zbyt medialnym, daleko mu do rozmachu towarzyszącego bestialskim mordom, wojnom, czy atakom terrorystycznym i dlatego też prasa czy telewizja rzadko poświęcają mu swoje czołówki. O głodzie przypominamy sobie tak naprawdę co jakiś czas, przy okazji bardziej spektakularnych klęsk humanitarnych, które zwykle niosą ze sobą również plagę głodu lub też wpłacając datek na organizacje humanitarną, która przypadkiem zabłądzi w naszej przeglądarce internetowej. Ludzie z głodu umierają po cichu i - jak narazie - zdają się ze swoim losem być pogodzeni, ale kiedyś musi dojść do buntu - to nieuniknione.






Trudno się pisze o głodzie bez moralizowania. Nie udało się przed tym ustrzec również Martínowi Caparrósowi. Tylko czy to źle? Czy nie o to chodzi wielkim korporacjom, abyśmy bardziej skupiali się na konsumpcji i zaspokajaniu kolejnych sztucznie wytworzonych potrzeb zamiast zacząć ich rozliczać ze wszystkich bezeceństw, które są ich udziałem? Myślę, że wielkiemu kapitałowi udało się dokonać wielkiego plugastwa, kiedy z ogromnej części społeczeństwa stworzono bezmyślną masę pochłaniającą wszystko jak leci bez oglądania się na prosty fakt - Skoro ktoś ma czegoś w nadmiarze, to znaczy że komuś brakuje. Smutne to....Wściekam się na taki stan rzeczy, będę się wściekał długo po przeczytaniu tej książki. Wściekam się na system, ale wkurzam się również na siebie, bo też w tym uczestniczę. Caparrós przytacza wielokrotnie w swojej książce pytanie w swej prostocie bardzo trudne i skomplikowane :


"Jak do diabła możemy żyć, wiedząc, że dzieją się takie rzeczy?"


Pewnie wiele jest wytłumaczeń takiego stanu rzeczy - bo tak jest wygodniej, bo nauczono nas nowej ideologii, która mówi nam, że powinniśmy się skupiać na sobie , a nie na innych, bo każdy powinien poradzić sobie sam. Bo nauczono nas, że wzajemna troska i dbanie o siebie nawzajem to przeżytek, to spuścizna minionych epok, dla których charakterystyczne są nieudane eksperymenty z utopiami typu społeczeństwo socjalistyczne. Najlepszą, choć brutalną odpowiedzią, którą udziela sobie na swoje pytanie sam autor jest ten cytat:

"Wyrzucanie czegoś do śmieci jest gestem władczym. Pokazującym, że człowiek może się obejść bez dóbr, o które inni się ubiegają. Jest świadom tego, że inni chętnie te dobra zabiorą. Miła jest władza posiadania, ale nie tak jak władza wyrzucania: pokazywania, że się czegoś nie potrzebuje. Prawdziwą władzą jest wzgardzenie nią."



Nie będę tutaj pisał jakie mechanizmy determinują głód na świecie, nie będę wymieniał wszystkich tych świństw - bo inaczej tego nie można nazwać - które są udziałem tych najbogatszych , dbających o własne interesy ludzi, a które to świństwa prowadzą do śmierci tych których ten egoistyczny kapitalistyczny system pochłonął. Nie będę o tym pisał gdyż każdy kto będzie chciał mieć świadomość sięgnie po tę książkę. Chciałbym bardzo, aby jak najwięcej ludzi sięgnęło po tą książkę, aby mieli świadomość, a wtedy żeby tak jak ja przynajmniej zastanowili się nad tym czy chcą nadal tkwić w tym systemie na dotychczasowych zasadach, czy też może najdzie ich ochota na to aby choć trochę zmienić swoje nawyki. Chciałbym, aby jak najwięcej ludzi zrozumiało, że kłamstwem jest to iż jednostka nie może nic zmienić. MOŻE! Czasem dużo może zmienić choćby kosmetyczna zmiana nawyków - i to nie tylko tych żywieniowych - a to za sprawą tzw ' Efektu motyla", o którym możemy często przeczytać na kartach tej książki. Może gdybyśmy czasem zadali sobie pytanie czy musimy jeść aż tyle mięsa, którego wyprodukowanie wiąże się z tym, że ktoś nie zje zboża które zje krowa trafiająca na nasz talerz, to byłby to już początek zmiany. Może gdybyśmy się zastanowili czy naprawdę jest sens wpłacać na organizacje dobroczynną pieniędzy przy okazji świątecznego porywu serca, jeśli równocześnie wyrzucimy połowę żywności zakupionej na świąteczny stół, a ktoś inny będzie ją jadł ze śmietnika zamiast przy wspólnym stole. Może gdyby....ale żeby zadać sobie przynajmniej te pytania musimy przestać ulegać manipulacjom wmawiającym nam choćby to:



"Wmówiono nam, że mieć poglądy lewicowe - chcieć zmienić świat - to anachronizm, przebrzmiała pieśń. W świecie zdominowanym przez mody najbardziej przekonująca idea współczesności pozostawała zdecydowanie poza modą. I nie chodzi tylko o przeciwstawienie się pewnym naciskom, pewnym zastanym ideom: trzeba także wytrzymać pobłażliwe, zatroskane spojrzenia rożnych osób, wśród nich przyjaciół, rodziny, zaniepokojonej losem naiwniaka, który myśli to, czego się nie myśli, robi to czego się już nie robi"



Najbardziej przygnębiającą chyba, ale równocześnie ważną refleksją z "Głodu" Martina Caparrósa było dla mnie zrozumienie perspektywy osoby głodującej, która nie żyje przyszłością, nie stawia sobie celów, nie ma marzeń, a dla której teraźniejszość jest jedyną istotną kwestią. Dzieje się tak z jednego prostego powodu - osoba ta jest tak pogodzona ze swoim losem i tak wyzbyta z nadziei, że tak naprawdę nie wierzy w zmianę, a wegetacja, przetrwanie jest jedynym celem. Tutaj właśnie pojawia się miejsce dla nas, którzy możemy pozwolić sobie na głębszą refleksję, bo mamy zaspokojone podstawowe potrzeby. Pora żebyśmy zachowali się po ludzku i tą nadzieję zaoferowali poprzez wyrównanie szans, poprzez podzieleniem się tym czym możemy, ale cała sztuka też w tym abyśmy nie oferowali jałmużny, ale wyciągnęli rękę i zaoferowali wsparcie i szacunek - SZACUNEK. Tak, tak wiem - moralizuje, ględzę, łatwo się mi mówi, "znalazł się święty" Jeśli czytając te słowa naszły Cię takie myśli, to przyznam szczerze ja też tak miałem na początku czytając tego typu morały od Caparrósa. Po przeczytaniu tej książki już tak nie myślę, bo wiem że to właśnie ci którzy stworzyli ten oparty na nierówności porządek świata chcą abym tak myślał, a wtedy ta grabież na najsłabszych będzie trwała. Dlatego będę moralizował, ale zawsze może mnie zignorować, tak jak można zignorować "tego lewaka" Caparrósa. Dla mnie jednak nie będzie on lewakiem, a będzie tym, który poraz kolejny upewnia mnie, że nie można się wstydzić tego że jestem idealistą.



"mimo wszystko jednak bronię nadziei: obłędnej wiary w to, że można zmieniać świat, jeśli tylko nie zabraknie po temu woli."




piątek, 20 maja 2016

Znalezione nie kradzione - Stephen King








Bill Hodges - vol. 2 

 



Kolejna część trylogii kryminalnej Stephena Kinga jest w moim odczuciu bardziej ciekawa niż " Pan Mercedes". Może to kwestia przyzwyczajenia się do tego oblicza Mistrza, może historia ciekawsza, bo trzeba na początku zaznaczyć, iż druga część jest luźno związana ze swoim poprzednikiem, a może po prostu king is King i nie można tracić do niego sentymentu bez względu na to, czy jest to kolejne "Dallas 63", czy też daleko mu do tego majstersztyku. Myśl, która towarzyszyła mi przez większa część książki, to kotłujące się w głowie pytanie - "Jakim cudem jest to kontynuacja cyklu Bill Hodges skoro nie ma tu Billa ? " Jak się okazuje po czasie Stephen King sprawnie go wprowadza do całej historii, jak również wprowadza inne watki łączące "Znalezione..." z " Panem Mercedesem" i historią szaleńca, który rozjechał tłum samochodem. Niemniej jednak jeśli ktoś nie czytał pierwszej części trylogii może śmiało czytać "Znalezione nie kradzione", zwłaszcza że zaznaczę jeszcze raz - jest to książka dużo lepsza.

Trochę mi opowieść Stephena Kinga w tej książce przypominała Dickensa, który jednak został zaprawiony większą nutą grozy i adresowany jest do dużo starszych dzieci :D Mimo, iż na samym początku dostajemy bezwzględne morderstwo i zapowiada się bardzo mocno to później jest już bardziej przygodowo niż strasznie, no może z małymi przerywnikami kiedy atmosfera się zagęszcza. Czy zastanawialiście się kiedyś co by było gdybyście przypadkiem natrafili na zakopany zaraz przy domu skarb, który byłyby rozwiązaniem wszelkich problemów finansowych z którymi boryka się wasza rodzina? Czy znalezione to rzeczywiście nie kradzione, nawet jeśli jesteście w stanie z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że pieniądze pochodzą z przestępstwa? Jak pokazuje nam Stephen King czasem pokusa okazuje się zbyt duża, ale jak to w przyrodzie bywa jeśli coś cennego się gubi, to z czasem ktoś może się o to upomnieć i może być bardzo bardzo zły... No ale może na tym poprzestanę, żeby oszczędzić wam spojlerów.

Bardzo lubię książki, gdzie autor prezentuje nam tak naprawdę książkę w książce. O co mi chodzi - to już każdy musi sam się przekonać. W powieści Stephena Kinga właśnie to dostajemy, w tej historii jest drugie dno, a w nim tak naprawdę jeszcze kilka kolejnych. W pakiecie dostajemy też zbuntowanego nastolatka z zapędami aspołecznymi i dla kontrastu drugiego młodego człowieka, który jest idealistą - jego idealizm i uczciwość zostanie jednak wystawiona na próbę. Nasi bohaterowie choć sami o tym nie wiedzą, zostaną że sobą związani wspólną historią, a wszystko zmierza też do krwawej konfrontacji. Co zwycięży? Czy idealizm czy też gorycz? Czy tak naprawdę jedno z drugim nie jest ściśle powiązane i tak naprawdę tylko kilka zdarzeń i splot złych decyzji może nas ustawić po przeciwnej stronie wartości? No i wreszcie czy tak naprawdę chodzi o pieniądze czy o coś więcej?


Tak sobie myślę, że ktoś kto to czyta i dobrnął jakimś cudem do tego momentu może mieć poczucie że tak naprawdę nie wie o czym jest i o co tak naprawdę chodzi w tej książce. No cóż, przyznam się szczerze że taki miałem zamiar - postanowiłem trochę zamieszać, bo właśnie to samo robi Stephen King w swojej powieści. Bawi się z czytelnikiem, wprowadza go w błąd, wciąga go w swoją grę. Robi to - jak to zwykle ma w zwyczaju - z dużym poczuciem humoru. Opowiada swoją historię w sposób bardzo intrygujący, zaciekawia, buduje napięcie tak jak to właśnie na Mistrza przystało. Niby wydarzenia które mają nastąpić za chwilę są łatwe do przewidzenia, ale z drugiej strony i tak czytelnik ma masę frajdy śledząc przebieg tej intrygi. Udało mu się stworzyć bardzo ciekawych bohaterów, którzy mimo, iż są w miarę przewidywalni i jednoznaczni to mimo wszystko potrafią nas zaciekawić. Warto sięgnąć po tą powieść i myślę, że jedno jest niemal pewne - trudno się przy tej książce nudzić. Polecam amatorom przygód z nutą strachu książkę "Znalezione nie kradzione" , zwłaszcza że już niedługo premiera trzeciej i ostatniej części przygód sympatycznego Billa Hodgesa. Ja zabieram się za "Głód"  Martína Caparrósa, który tak czuję już po pierwszych stronach będzie wiał grozą, tyle że tym razem będzie to atmosfera o tyle bardziej przerażająca, że to literatura faktu.



poniedziałek, 16 maja 2016

Legia Mistrzów - Piotr Jagielski










Pozycja obowiązkowa dla każdego kibica Legii Warszawa i nie tylko....




Siadasz przed telewizorem wraz z ojcem i oglądasz mecz. Nie ma chyba chwili bardziej charakterystycznej dla wspólnoty ojca z synem z czasów młodości jak wspólne kibicowanie ukochanej drużynie. Dla mnie było to kibicowanie Legii, potem Manchesterowi, a może nawet odwrotnie. Wprawdzie nie było sporo tych meczów wtedy do zobaczenia, ale chwile niezapomniane- Cudowne uczucie! Świetnie się czyta książki o piłce nożnej jeśli są one pisane przez prawdziwych fanów, a Piotr Jagielski ani przez chwilę nie próbuje udawać że w jego przypadku jest inaczej. Z każdego niemal słowa na kartach tego opracowania możemy wyczytać, iż z Legią Warszawa łączy go wielka sympatia. W moim odczuciu właśnie to przede wszystkim wpływa na to, iż książkę tą czyta się znakomicie. Malo tego, jak się okazuje oprócz Legii Warszawa serce pana Jagielskiego bije też dla Manchesteru United i tym samym już od samego początku udało mu się wprowadzić mnie w najlepszy z możliwych klimatów do przypomnienia sobie historii o "Wielkiej Legii".


"Legia Mistrzów" to podroż w czasie - sentymentalna wyprawa w przeszłość do najlepszych wspomnień jakie może posiadać kibic Legii Warszawa. Myślę jednak, że niemałe emocje przy lekturze tej książki udzielać się będą nie tylko kibicom Legii Warszawa bo lata dziewięćdziesiąte i niezapomniane boje legionistów z drużynami takimi jak IFK Goteborg, Spartak Moskwa czy też jedną z wielkich wtedy angielskich firm jaką było Blackburn Rovers to jeden z najlepszych okresów współczesnej klubowej piłki w Polsce. Takich emocji - w mniejszym jednak rozmiarze dostarczył nam jeszcze łódzki Widzew. Widzew zdążył przez ten czas przepaść w odmętach naszej polskiej piłkarskiej rzeczywistości, a Legia - właśnie wtedy kiedy czytam tą książkę - zdobywa kolejne mistrzostwo i przygotowuje się do boju o Ligę Mistrzów. Szczególnego smaku dodaje temu wszystkiemu fakt, iż dzieje się to na stulecie istnienia kubu a człowiekiem który ma ją do tego doprowadzić jest Stanisław Czerczesow. Jest on na chwilę obecną trenerem klubu a w latach dziewięćdziesiątych bronił bramki Spartaka Moskwa, który grał z Legią w jednej grupie Ligi Mistrzów. Oby Liga Mistrzów znów do nas zawitała, a tymczasem pozostają nam wspomnienia...


Wydarzenia z tamtego okresu to swoisty koktajl własnych wspomnień Piotra Jagielskiego oraz ludzi, którzy tą Legię wtedy tworzyli. Nazwiska mówią same za siebie. Jest tutaj znakomity- moim zdaniem jeden z najbardziej niedocenianych trenerów - Paweł Janas. Są tacy piłkarze jak : Jerzy Podbrożny, Cezary Kucharski, Ryszard Staniek, Wojciech Kowalczyk, Maciej Szczęsny. Jest w końcu niezapomniany Leszek Pisz - oj ileż to niezapomnianych emocji zawdzięczam właśnie jego grze. Przede wszystkim pamiętam bramkę z IFK, kiedy to strzelał rosłym Szwedom bramkę z głowy, a był to zawodnik najmniejszy na boisku. pamiętam jego niezapomniane rzuty wolne. Jak się dowiadujemy z książki były one wynikiem wielu godzin ćwiczeń. Nazwiska jakie przewijają się tutaj charakteryzuje jedna wspólna cecha - żadne z nich dla kibica pamiętającego tamte czasy nie pozostanie anonimowe i to bez względu na to komu kibicował. Legia Warszawa z książki Piotra Jagielskiego to był prawdziwy dream team jak na tamtą rzeczywistość i tylko szkoda , że nie dało się tego kontynuować i skończyło sie na przebłysku. Drużyna nie dostała kolejnych szans z uwagi na - charakterystyczna rzecz dla naszego kraju - spory o pieniądze. Główny inwestor i osoby z zarządu toczyły wojny o łupy z Ligi Mistrzów, a kolejni zawodnicy emigrowali na Zachód, który w tamtym czasie otwierał swoje drzwi dla naszych zawodników. Niektórzy z tych graczy zrobili niemałe kariery, a inni niestety przepadli gdzieś bez wieści, po latach odnajdując się w zespołach regionalnych jako gracze, a potem czasem działacze czy trenerzy. Reszta pozostaje milczeniem i wyczekiwaniem na kolejne sukcesy...I tak sobie czekamy wszyscy już od wielu lat....


Kiedy Legia po latach walczyła z Celtikiem Glasgow o Ligę Mistrzów pojawiła się duża iskra wzbudzająca nadzieję. Wtedy się nie udało z przyczyn nie do końca sportowych. Tak to ju czasem jest w tej piłce i pewnie będzie, ze przypadek ma też niemałe znaczenie dla ewentualnych sukcesów. Może w tym roku szczęście znowu się uśmiechnie i zawodnicy tacy jak Nikolic, Jędrzejczyk, Pazdan czy Rzeźniczak też kiedyś trafią na karty podobnej książki. Liczę na to, a tymczasem szczerze polecam każdemu kibicowi tą książkę, bo czyta się to wszystko wyśmienicie. Pewnie nie bez znaczenia jest fakt, iż napisał ją syn słynnego i jednego z moich ulubionych reportażystów - Wojciecha Jagielskiego. Wielkie dzięki p. Piotrku za przypomnienie mi w tak malowniczy sposób tych pięknych chwil. Dziękuję też za piękny prezent w postaci tej książki osobie która mnie nią obdarowała, bo to jeden z najlepszych prezentów jakie otrzymałem w ostatnim czasie. Super się to czytało !






niedziela, 15 maja 2016

Tylko twoimi oczami - Valerie Bielen












Wydawnictwo Prozami nie było mi do tej pory znane. Jak się okazuje czasem znajomości z przypadku mogą być bardzo wartościowe. Tak było ze mną i tym wydawnictwem, a konkretniej mówiąc z książką Valerie Bielen. "Tylko twoimi oczami" to nagroda zdobyta w konkursie w którym wziąłem udział właśnie przypadkowo przeglądając sobie zaprzyjaźniony fanpage na FB. Zainteresowała mnie tematyka konkursu - "moje wymarzone wakacje" - niby prosta rzecz, ale to właśnie te proste, dosłowne są najbardziej inspirujące. Kiedy bowiem zaczynamy komplikować, analizować to wtedy inspiracja się kończy, a zdrowy rozsądek wszystko psuje.
 
 
Bohaterka książki "Tylko twoimi oczami" decyduje się na prosty, spontaniczny ruch i kiedy odczuwa marazm i nudę towarzyszące jej życiu w Berlinie - postanawia odpowiedzieć na ogłoszenie o pracę dla opiekunki dla dzieci we Włoszech. Uroku całej sprawie dodaje fakt, iż miała by pracować w słynnej Wenecji, która już samą swoją nazwą powoduje skojarzenia wręcz bajkowe. Jak się okazuje - pracę ową otrzymuje, porzuca dotychczasową skracając okres wypowiedzenia i nękana lekiem i wątpliwościami wyrusza w podróż do Wenecji. Alice do tej pory zawsze postępowała logicznie, a decyzje podejmowała zimno kalkulując co jej się opłaca a co nie. Wynikało to też z jej sytuacji życiowej i trudnego dorastania, które odbywało się bez ojca, a następnie zostało naznaczone chorobą matki. Tym razem coś podkusiło ją, żeby zachować się kompletnie inaczej niż ma w zwyczaju i duża w tym zasługa właśnie jej matki, która zaraziła ją właśnie pięknem Włoch. Czy atmosfera tego bogatego kulturowego kraju znajdzie odzwierciedlenie w rzeczywistości? O tym przyjdzie nam się przekonać na kartach tej książki.
 
 
"Tylko twoimi oczami" nie jest dziełem monumentalnym , czy też powieścią łamiącą schematy i wymagającą od czytelnika ciągłego wysiłku intelektualnego. Czytając ją nie będziemy mieli problemów z przewidywaniem dalszego rozwoju wypadków. Tak jak jednak wspomniałem już wcześniej - czasem nie ma co komplikować i należy poddać się emocjom, a co za tym idzie pozwolić wyobraźni pracować i rozbudzić marzenia. kto z nas bowiem nie ma czasem ochoty - tak jak Alice - rzucić wszystko i poddać się magii chwili. Ileż to razy mamy ochotę oddać się marzeniom i w końcu dokonać jakiejś znaczącej zmiany w naszym życiu. Nieraz w obliczu licznych kryzysów, które przecież nas wciąż dotykają, nie mamy odwagi wykonać tego zdecydowanego kroku który byłby w stanie odmienić nas los i powodowani strachem tkwimy w tym co znane bez względu na to czy nam się takie życie podoba czy też nie. Może czasem warto trochę odlecieć ? To właśnie czyni bohaterka książki Valerie Bielen z tym , że ona nie odlatuje w marzenia ale w nie odpływa śladem wodnych tramwajów w bajkowej Wenecji.


Wydawnictwo Prozami reklamuje się iż wydaje książki "które inspirują, fascynują, a przede wszystkim sprawiają, iż sięga się po nie z prawdziwą przyjemnością, do których się wraca i odkrywa je na nowo". Myślę, że powieść Valerie Bielen śmiało można zaliczyć do tego rodzaju literatury. autorce udaje się czytelnika zainspirować, pobudzić do refleksji nad swoim życiem, ale przede wszystkim wzbudzić bardzo pozytywne emocje. "Tylko twoimi oczami" to nie jest jakieś tam harlequinowskie romansidło, choć to książka również o miłości. Jest to bardzo dobra literatura obyczajowa, a autorka opisuje historię w sposób bardzo plastyczny i wprowadza nas w klimat Wenecji, sztuki, kultury i zwyczajów tam panujących w taki sposób, że chciało by się sprawdzić samemu jak ma sie rzeczywistość do literackiego opisu. Może nie od razu każdy z nas musi rzucić wszystko, ale pojechać na wakacje do Wenecji czy w inne piękne miejsce odkryte dzięki dobrej książce - czemu nie :)
 

sobota, 14 maja 2016

Naśladowcy - Ingar Johnsrud







Stieg Larsson? - nieeee Jo Nesbo? - tym bardziej nie. Jak sie okazuje porównania do wielkich nie zawsze wychodzą książkom na dobre i w przypadku " Naśladowców" w moim odczuciu właśnie one najbardziej przeszkadzają w lekturze tej książki, bo moje oczekiwania zostały rozbudzone do granic wytrzymałości. Sięgając po nią spodziewałem sie wypełnienia luki po tych wielkich autorach, wspomnianych przeze mnie powyżej, a z pewnością tego nie dostałem. Mimo wszystko "Naśladowcy" to całkiem zgrabny thriller i myślę, że warto po niego sięgnąć.


Akcja " Naśladowców" zaczyna się od odkrycia tajemniczej masakry w siedzibie sekty wyznaniowej. Odkryte przez policję ciała wskazują z dużym prawdopodobieństwem na motyw religijny, ale z drugiej jednak strony śledczy którzy pojawiają się na miejscu zbrodni mają nieodparte wrażenie, że sytuacja mogła zostać upozorowana, a denaci padli ofiarą egzekucji z rąk profesjonalnego zabójcy. Pikanterii dodaje fakt, iż do sekty należała córka prominentnej działaczki politycznej, a w podziemnym schronie odkryte zostaje tajemnicze laboratorium. Ponadto wspomniana córka działaczki nie jest jedyną zaginioną - brakuje wszystkich pozostałych członków sekty "Światło Boga". Śledztwa podejmuje się komisarz Norweskiej policji Fredrik Beier, a towarzyszyć mu będzie sympatyczna policjantka Kafa Iqbal i Andreas Figueras. To sympatyczne, a do tego różnorodne pod każdym niemal względem trio podejmie się rozwiązania zagadki, której początki sięgają jeszcze okresu przedwojennego i tajemniczego stowarzyszenia wiedeńskiego. Napięcia ta tle religijnym i rasowym dodają tylko smaczku tej historii, a wszystko to w klimacie tajemniczej Norwegii co dla mnie osobiście ( sentyment do Nesbo ) jest ogromnym plusem.



Są tak naprawdę dwie drogi zbudowania trzymającej w napięciu historii z dreszczykiem w tle. Pierwszy z nich to wytworzenie atmosfery grozy wśród zdarzeń, które z założenia z przerażeniem nie mają nic wspólnego i autorzy którym ta sztuka się udaje to zdecydowani mistrzowie gatunku. Druga grupa pisarzy tworzących thrillery idzie trochę na skróty i wybiera chwytliwe tematy, które już samym swoim początkowym potencjałem gwarantują dreszcze i ciary. Ingan Johnrud należy do tej drugiej grupy, co nie znaczy że jego twórczość nie zasługuje na uznanie, bo choć moim zdaniem ma już na starcie dużo łatwiej, to jednak "Naśladowcy" mimo iż są jego debiutem, wskazują na niemały kunszt literacki. Dlaczego uważam, że poszedł na łatwiznę? - sekta, spisek na poziomie wielkiej polityki, naziści, rasizm, eksperymenty medyczne, zagrożenie biologiczne. Same te pojęcia już budzą grozę. Dziwi mnie też trochę to, iż zwraca się uwagę na jego innowacyjność, a ja akurat widzę wiele podobieństw właśnie do Nesbo - umiłowanie do detali (zwłaszcza jeśli chodzi o opisy miejsc zbrodni i samych denatów ) oraz zabiegi podobne do " Czerwonego gardła" ( kto czytał będzie wiedział o co mi chodzi ) czy też medialne rozgrywki i wielka polityka przedstawiona w stylu Larssona. Może właśnie dlatego te porównania do "Wielkiej Dwójki" - jak już wspomniałem moim zdaniem trochę na wyrost. No ale dość już tego narzekania, bo można by pomyśleć że książka jest zła, a ona naprawdę ma w sobie potencjał. Przede wszystkim na plus należy zaliczyć sam styl Johnruda, który wręcz zaskakuje w przypadku debiutanta. jest on efektem doświadczeń dziennikarskich, bo właśnie ten zawód autor wykonuje od lat w Norwegii. Na plus jest tutaj również znakomita umiejętność porządkowania przedstawionych wydarzeń, bo dzieje się w " Naśladowcach" bardzo dużo i wiele jest rozmaitych zależności między bohaterami, do tego wszystkiego dwuliniowa fabuła - a mimo wszytko czytelnik się w tym nie gubi. Ingar Johnrud bardzo umiejętnie buduje też napięcie i przykuwa naszą uwagę, a intryga w żaden sposób nie jest banalna ani też oczywista - jest wręcz przeciwnie. Jednym słowem otrzymujemy thriller na naprawdę wysokim poziomie.



Podsumowując warto sięgnąć po " Naśladowców" choć moim zdaniem cyklowi z Frederikiem Beierem jak narazie daleko do cyklu z Harry Hole, choć trzeba przyznać że"Człowiek nietoperz" Jo Nesbo też nie zwiastował tak rewelacyjnego cyklu. Moze więc należy dać trochę czasu Ignarowi Johnsrudowi, zwłaszcza że to jego debiut. Ponadto postać śledczego Beiera naprawdę wzbudza sympatię, tak samo zresztą jak intryguje chemia tworząca się z Kafą Iqbal. Być może jest to zapowiedź naprawdę fajnej trylogii, bo autor naprawdę ma ogromny potencjał i z tą nadzieją kończę przygodę z " Naśladowcami".

czwartek, 12 maja 2016

Gen atlantydzki - A.G. Riddle








"Gen atlantydzki" to pierwsza część trylogii o nazwie "Zagadka Pochodzenia". Jest to książka reklamowana na naszym rynku wydawniczym jako światowy bestseller, a jej autor porównywany do samego Dana Browna. Muszę przyznać, że "Gen atlantydzki" mnie nie zawiódł. Był dokładnie tym, czego się spodziewałem po literaturze tego gatunku - czyli rozrywką na całkiem przyzwoitym poziomie. Myślę, że każdy czytelnik, który swego czasu z zapartym tchem śledził tajemnice i rozwikływał zagadki wraz z Danem Brownem w jego " Kodzie Da Vinci" , z równą przyjemnością zasiądzie do tego co przygotował dla nas A.G. Riddle. Dostajemy tu bowiem historię teorii spiskowych odnośnie tajemnej organizacji próbującej zdobyć władze nad światem i mimo, że wszystko jest dość grubymi nićmi szyte to w zupełności to nie przeszkadza w śledzeniu wydarzeń z zapartym tchem.


A.G. Riddle zachowuje się jak klasycy gatunku powieści sensacyjnych i niemal już na samym początku wrzuca nas w sam środek akcji, bowiem rozpoczyna on - dosłownie mówiąc - od wielkiego wybuchu. W Jakarcie dochodzi bowiem do eksplozji, która - jak wszystko na to wskazuje - jest zaplanowanym skrzętnie atakiem terrorystycznym. Z ataku wychodzi cało David Vale, który potem okaże się jednym z głównych bohaterów powieści A.G. Riddle. Wcześniej jesteśmy świadkami znaczącego, aczkolwiek na chwilę obecną jeszcze niewyjaśnionego odkrycia, którego dokonuje ekspedycja badawcza na morzu u wybrzeży Antarktydy. Autor wprowadza nas celowo w spore zamieszanie, bo jakby tego mało śledzimy jednocześnie wydarzenia w tajemniczym ośrodku badawczym w Jakarcie, gdzie testom medycznym poddawane są dzieci dotknięte autyzmem, jak również trafimy do Tybetu, gdzie na odludziu mieści się placówka przeprowadzająca jeszcze bardziej tajemnicze eksperymenty na ludziach. Taktyka dość powszechna w tego typu książkach, polegająca na tym aby wprowadzić czytelnika w chaos związany ze skokami miejsc akcji i poznawaniem z pozoru niezwiązanych ze sobą bohaterów układanki - w moim przypadku zdał rezultat i autorowi udało się wymusić moją uwagę i zainteresować mnie rozwiązaniem tej łamigłówki.

Akcja w "Genie atlantydzkim" toczy się w ekspresowym tempie i wymaga to od nas niemałej koncentracji i uwagi, aby nadążyć za wydarzeniami. Na początku możemy czuć się zdezorientowani, by zaraz potem zacząć odnajdywać się w sytuacji i powoli łączyć kolejne elementy tej misternie utkanej układanki. Główni bohaterowie tej opowieści, czyli wspomniany przeze mnie wcześniej agent organizacji do walki z terroryzmem światowym - David Vale, jak również sympatyczna pani doktor - Kate Warner będą razem współdziałać celem wyjaśnienia zagadki u której zarania stoi tajemnicza organizacja Immari. Organizacja ta ma wpływy na całym świecie i planuje akcję na szeroką skalę, która ma mocno zagrozić bezpieczeństwu i kształtowi całego gatunku ludzkiego. Co konkretnie chcą zrobić? Na czym polega działanie tajemniczego "genu atlantydzkiego" ? Co wspólnego z tym wszystkim mają badania nad autyzmem i tajemnicze znalezisko na Antarktydzie ? - tego wszystkiego dowie się każdy którego tą recenzją udało mi się zachęcić do lektury. Myślę, że naprawdę warto, bo książka jest naprawdę wciągająca.


"Gen atlantydzki" pojawił się jakby znikąd, a mimo że jest reklamowany jako światowy bestseller to w ogóle nie obił mi się ten tytuł o uszy w zapowiedziach wydawniczych. Ukazał się nakładem Wydawnictwa Jaguar, które zajmuje się głównie tytułami dla dzieci i młodzieży i może właśnie z tego powodu nie sięgam często po książki przez nich wydawane, aczkolwiek muszę przyznać, ze po lekturze "Genu atlantydzkiego" przyjrzałem się dokładniej ich ofercie i znalazłem kilka interesujących pozycji dla dorosłych. Podsumowując, śmiało mogą sięgać po tą książkę osoby, które są zainteresowane literaturą sensacyjną i lubią szybką wartką akcję wraz z wyrazistymi bohaterami w typie Jamesa Bonda. Myślę, że Davidovi Vale dużo brakuje do uroku Roberta Langdona, to Kate Warner to nie Sophie Neveu, ale właśnie głównie fani cyklu powieści Dana Browna odnajdą tu coś dla siebie, bo reklama jest jak najbardziej trafiona. Ja nie jestem jakimś fanatykiem tego typu literatury, ale czasem lubię oddać się tym wszystkim teoriom spiskowym i pozwolić sobie na towarzyszące tym zagadkom wypieki na twarzy. Polecam!