Krzysztof Jacek Hinz to to urodzony w roku 1955 dyplomata, dziennikarz i tłumacz. Pierwszy raz odwiedził Kubę w latach siedemdziesiątych w ramach wymiany studenckiej. Później pracował tam jako korespondent PAP, a od roku 1998 do 2001 był zastępcą ambasadora RP w Hawanie. Wielokrotnie żegnał się z Kubą by potem bardzo szybko powrócić tam, czasem fizycznie, a częściej chyba mentalnie, o czym dowiemy się z niniejszej książki.
Autor zdecydowanie cierpi na syndrom tej wyspy, zresztą przyznaje się do tego oficjalnie, ale nawet gdyby tego nie zrobił to z każdej niemal strony tej książki bije jego przywiązanie do Kuby. Swoją drogą jest w tej egzotycznym miejscu coś hipnotyzującego i magicznego, skoro wywołuje tyle emocji i Kuba zdołała się na stałe wpisać w historię współczesnego świata jako swoisty symbol romantycznej odmiany rewolucji. Wszędzie niemal na świecie reżimy, szczególnie te oparte na ideologii marksistowskiej od zawsze były owiane złą sławą jeśli chodzi o ich odbiór ze strony zachodniego świata natomiast Kuba skutecznie wymyka się ( bądź też wymykała) tak jednoznacznej ocenie. Walka z kapitalizmem, specyficzna - niemal pokojowa w porównaniu z innymi - rewolucja, legendarne do dziś osoby zaangażowane w odzyskanie tego kraju z rąk imperializmu, na czele ze słynną ikoną popkultury Che Guevarą - takie są moje pierwsze skojarzenia z tym państwem. Jak się okazuje nie tylko ja uległem dziwnej fascynacji Hawaną pod rządami Fidela Castro, który w zestawieniu z innymi dyktatorami w dziejach świata jawił się przez lata bardziej jak zdziwaczały gaduła niż bezlitosny postrach opozycji. Sam autor, kiedy trafił na Kubę był w pewnym stopniu pod urokiem socjalizmu w wydaniu kubańskim, ale czym bardziej rosła jego świadomość tego co dzieje się po tą fasadą doznał rozczarowania socjalizmem w ogóle. Mimo tego pozostał na lata pod hipnotycznym wpływem tej wyspy i ludzi których tam poznał i jak można wyczytać z kart tej książki - trudno mu było stamtąd wyjeżdżać/uciekać. Wprawdzie tłumaczył on ten przedłużający się i nawracający pobyt oczekiwaniem na możliwość obserwowania przełomu i upadku kubańskiej myśli rewolucyjnej, ale kiedy przeczytamy "Kubę. Syndrom wyspy" zrozumiemy że chodziło o coś zupełnie innego.
Świetnie się czyta reportaż Krzysztofa Jacka Hinza. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po zakończeniu lektury było sprawdzenie czy to aby jedyna jego pozycja i z niestety okazało się, że jest tak jak się tego spodziewałem. Mogę natomiast z tego miejsca z pełną odpowiedzialnością obiecać, że przeczytam każdą kolejną książkę, którą napisze ten utalentowany i pełen naturalnej pasji reporter, bo za takiego go właśnie uważam i wystarczy mi do tego ta jedna pozycja. Próbowałem sobie przypomnieć podczas lektury kogo mi przypomina swoim stylem opowiadania Krzysztof Jacek Hinz i wyszło mi, że tak dobrze czytało mi się tylko legendarnego Kapuścińskiego. Tak wiem, co sobie teraz myślicie - że przesadzam, wyolbrzymiam, zbytnio się ekscytuję. Naprawdę nie przeginam z tym porównaniem, a kto mi nie wierzy to zachęcam do zapoznania się z tą książką. Opowieść ta ani na chwilę nie daje się nudzić ( a w reportażach o przestoje i momenty znużenia naprawdę nie trudno), zamiast tego ciągle zachwyca i porywa swą opowieścią czytelnika. Nie pozwala się oderwać i dzięki dialogom i żywiołowej narracji czyta się "Kubę" momentami niczym powieść szpiegowską. Znajdziemy tu również sporą dawkę poczucia humoru, kiedy autor raczy nas fragmentami rządowej propagandy, jednocześnie jakby puszczając do nas oko. Jednocześnie udaje się mu przekazać rzetelne fakty dotyczące przemian jakie zachodziły na przestrzeni dziesięcioleci na tej wyspie. Okresy odwilży politycznej przenikają się tutaj z następującym zaraz po nich zaostrzeniem kursu rządzącego reżimu. Kolejne dziwne pomysły na gospodarkę i układanie ( a właściwie oziębianie ) stosunków dyplomatycznych z innymi krajami, zwłaszcza z USA zdają się być jakimś odrealnionym żartem niż wizją człowieka, który przecież nie jest pozbawiony inteligencji i wizji. Z czasem jednak okazuje się, że ideały gdzieś się po drodze zdewaluowały, a dążenie do utrzymania władzy za wszelką cenę jest ważniejsze od losu obywateli.
Mimo, że Krzysztof Jacek Hinz w swojej książce dostarczył mi wiedzy na temat reżimu rządzącego na Kubie, która to wiedza ostatecznie zburzyła moją wizję tego systemu, a jaka ona była wspominałem na początku, to jestem tak czy inaczej pod wielkim urokiem tej książki i czytało mi się ją naprawdę przyjemnie. Zabrzmi to dziwnie patrząc na tematykę która tutaj jest poruszana, ale naprawdę czyta się to dobrze i bez obciążenia jak w przypadku innych reportaży tego kalibru. Jest to bowiem opowieść o systemie na wskroś opresyjnym, gdzie inwigilacja i donosicielstwo są obecne na każdym kroku, gdzie ludzie cierpią biedę i prześladowania, a ich podstawowe prawa obywatelskie są ograniczane. Jest to historia uwięzienia narodu na wyspie, która z jednej strony napawa jej mieszkańców obrzydzeniem i zniechęceniem a z drugiej strony po latach emigracji ( dobrowolnej bądź przymusowej ) nie są oni w stanie o niej zapomnieć i ryzykują własną wolność i życie wracając tutaj. Jest to jednak jednocześnie historia bardzo romantyczna, gdzie represje i niedola na swój sposób jednoczą naród przeciw całemu światu , a panujący ustrój osiąga swoisty sukces tworząc warunki, gdzie ludzie nie wyobrażają sobie że można w ogóle żyć inaczej. Można nazywać tą sytuację, która przez lata dotyczyła zamieszkujących tam ludzi swego rodzaju przykładem syndromu sztokholmskiego, ale wydaje mi się że w tym fenomenie chodzi jednak o coś więcej. Chwała zresztą autorowi, który jednoznacznie nie ocenia i nie potępia tego co zobaczył przez lata pobytu na Kubie. Stara się on oddać jak najbardziej pełny obraz i pozostawia ocenę tego wszystkiego w gestii czytelnika. Niestety nie jestem w stanie tego opisać logicznie, ale jest coś w Fidelu Castro i całej partii komunistycznej rządzącej na Kubie, że mimo niezgody na oczywiste zbrodnie przez nich popełnione nie jestem w stanie czuć do nich odrazy i gdzieś w podświadomości tli mi sie przypuszczenie, że oni naprawdę wierzyli w piękne ideały równości i braterstwa, które doprowadziły do rewolucji. Gdzieś się jednak po drodze pogubili. Pewnie trochę się zapętliłem, więc już kończę i szczerze polecam tą lekturę. Nie jest to w żadnym wypadku czas stracony. No i szacun dla wydawnictwa Dowody na Istnienie, bo naprawdę wydają same rarytasy, a mogę to stwierdzić na podstawie mini-maratonu jaki sobie urządziłem w trakcie weekendu :) Zainteresowanych pozostałymi recenzjami zapraszam tutaj i tutaj .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz