Scholastique Mukasonga napisała książkę, która robi zamęt w głowie, a ja bardzo szanuję tych pisarzy, którzy potrafią zamieszać w mojej głowie. Jakoś po drodze mam ostatnio z Wydawnictwem Czwarta Strona i nie wiem czy to tylko moje odczucie , czy rzeczywiście tak jest, że poszerzyli oni swoją ofertę i urozmaicili czego dowodem swego czasu był Syn - Philipp Meyer, a teraz pojawiła się i ta książka autorstwa urodzonej w Rwandzie francuskiej pisarki Scholastique Mukasonga.
Mukasonga snuje swoją opowieść z perspektywy uczennic szkoły w Rwandzie w latach siedemdziesiątych XX-ego wieku. Katolickie liceum kształci dziewczyny, które po uzyskaniu dyplomu mają stanowić elitę tego kraju. Z początku spokojna, ciepła opowieść z minuty na minutę zaczyna się robić coraz bardziej niepokojąca, a im bardziej zagłębiamy się w historie z życia szkoły, tym bardziej opowieść okazuje się nie być tym czym zdawała się być na początku. Zamiast opowiastki otrzymujemy bowiem przestrogę. Do szkoły uczęszczają zarówno dziewczyny z rządzącego w kraju plemienia Hutu, jak i również zmagające się wciąż z niechęcią, nieufnością i wrogością dziewczęta z Tutaj, które jednak stanowią tutaj zdecydowaną mniejszość. Mimo, że dziewczyny próbują że sobą bardziej lub mniej udanie koegzystować i wchodzić w okres dojrzewania jak ich rówieśniczki w innych rejonach świata, to jednak różnorakie międzyplemienne zaszłości skutecznie to uniemożliwiają. Wszystko to dodatkowo odbywa się w atmosferze miejscowych wierzeń, czasem zabobonów, ludowych legend, a i jeszcze ekspansji katolickiego misjonarizmu. Wszystko to zmierza bardzo powoli, acz sukcesywnie do tragedii, która zdaje się być przesądzona już od pierwszych przytyków, niedopowiedzeń i rozsiewanych plotek. Polityka wkracza na terytorium szkoły i stanie się przyczyną ( jak to zwykle ma w zwyczaju) niewypowiedzianego zła.
"Maria Panna Nilu " to powieść niepozorna, a jednocześnie zawiera w sobie tyle wartości, wywołuje tyle emocji i skłania do refleksji nad najważniejszymi z punktu widzenia każdego człowieka zjawiskami, tj. dobrem i złem. Powieści tego typu należą do moich ulubionych, gdyż nie są przegadane, dotykają sedna, a jednocześnie wcale nie ma się wrażenia jakoby autorka pominęła cokolwiek jeżeli chodzi o budowę tła, opisy, czy konstrukcję postaci, mimo iż zdecydowała się zawrzeć treść w niewielkiej bądź co bądź formie. Udowadnia tym samym to, co twierdzę już od dawna, a mianowicie że wystarczy te około 200 stron aby stworzyć powieści pełnowartościowe i opowiedzieć historie chwytające za serce.
Rwanda to państwo należące niegdyś do protektoratu Belgii, któremu kolonializm - co akurat w żadnym wypadku nie jest niczym nowym - wyrządził wielką krzywdę i doprowadził do trwających latami, wyniszczających konfliktów na tle etnicznym. Sporo się swego czasu mówiło o wojnie i to nie jednej pomiędzy plemionami Tutsi i Hutu, bo trudno by nie było głośno o ludobójstwie, które pochłonęło wedle różnych danych miliony ofiar. Co więc może wnieść kolejna książka na ten temat? Otóż może wiele. Przede wszystkim to co rzuca się najbardziej w oczy przy lekturze Mukasongi, to fakt iż naprawdę czasami niewiele trzeba żeby zapalić świat. Niby prawda oczywista, powszechnie znana, a jednakże to jak opowiada ją autorka "Marii Panny Nilu" wykracza poza wszystko co mieliście okazję do tej pory czytać. Zestawia niewinność z brutalnością, zawiścią, perfidią i zepsuciem. W jednym momencie przechodzi od fragmentów odpowiadających o dojrzewaniu i związanej z tym procesem nadziei do opisu śmierci spowodowanej uprzedzeniami, zabobonem i obłudą. Dobro i zło, piękno i brzydota przenikają się tu ciągle, zapętlają, wciąż że sobą flirtują, bo jak wiemy granica dotycząca wyboru pomiędzy byciem bohaterem czy zdrajcą jest tak naprawdę wypadkową drobnostek, małych uraz, przypadkowych decyzji podejmowanych w emocjach. Przerażające? Dla mnie bardzo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz